Trwa ładowanie...
d1ktoko
04-02-2020 01:18

Śmiertelne wyliczanki. Chodzi lisek koło drogi. Śmiertelne wyliczanki

książka
Oceń jako pierwszy:
d1ktoko
Śmiertelne wyliczanki. Chodzi lisek koło drogi. Śmiertelne wyliczanki
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

ŚMIERTELNE WYLICZANKI

Kiedy do gry wkracza zespół bielskich policjantów,

oznacza to, że zabawa się skończyła.

W okolicach Bielska-Białej ktoś w niezwykle brutalny sposób morduje prostytutki. Narzędziem zbrodni okazuje się skórzany pas z ciężką klamrą, jednak tym, co szczególnie zwraca uwagę podkomisarz Marioli Koniecznej, jest mała figurka lisa, zostawiana przy zwłokach jako swego rodzaju „podpis” sprawcy.

Podczas śledztwa Mariola odkrywa, że pierwsza z ofiar uczestniczyła krótko przed śmiercią w imprezie urodzinowej odbywającej się niedaleko miejsca zbrodni. Policjantka bierze na cel pozostałych gości tej imprezy, jednak sytuacja komplikuje się, kiedy wychodzi na jaw, że jest wśród nich dwoje policjantów. Konieczna przy pomocy komisarza Sokołowskiego wpada na trop, który prowadzi ją do trudnego wyboru pomiędzy przyjaźnią a obowiązkiem.

Greń doskonale zna realia policyjnej roboty. Wciągająca lektura!

Katarzyna Puzyńska

Śmiertelne wyliczanki. Chodzi lisek koło drogi. Śmiertelne wyliczanki
Numer ISBN

978-83-66217-09-6

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka

Liczba stron

400

Język

polski

Fragment

W zimne wrześniowe popołudnie Joanna wstrząsnęła się i schowała zmarznięte dłonie w kieszenie polarowej bluzy, ani na moment nie spuszczając wzroku z wejścia do klatki schodowej, na którą znów nie została wpuszczona. Od trzech dni przyjeżdżała tu po szkole i wciskała na domofonie guzik odpowiadający wskazanemu przez ojca numerowi mieszkania, lecz ani razu nikt nie zareagował. Czyżby tym razem zawiodła niemal legendarna dokładność taty i podał mi zły adres? – myślała, coraz bardziej przygnębiona. Nie była przygotowana na taką ewentualność i nie miała pojęcia, co robić. Bała się, że nauczyciele w szkole w końcu uświadomią sobie, w jakiej sytuacji się znalazła, i zaczną interweniować chociażby w po­mocy społecznej, a wtedy na pewno wymyślony przez ojca plan weźmie w łeb.

– Wiedziałam, że to się nie uda – szepnęła z rozpaczą, czu­jąc, że wilgotnieją jej oczy. – Trzeba było go uprzedzić… – Po­ciągnęła nosem.

– Czemu płaczesz? – usłyszała tuż obok dziecięcy głos. – Jesteś głodna? Bo ja zawsze płaczę, jak chce mi się jeść, a oni nie chcą mi dać.

Dziewczynka wyglądała na jakieś siedem, osiem lat. Mia­ła niebieskie, błyszczące wesołością oczy, bardzo jasne włosy spięte w nieporządny kucyk, z którego wysunęły się luźne ko­smyki, i najbardziej poobijane kolana, jakie Joanna w życiu wi­działa. Ale oprócz tych obrażeń, wyglądających raczej na sku­tek własnych działań niż cudzej przemocy, dziecko sprawiało wrażenie zadbanego i dobrze odżywionego, co stało w rażącej sprzeczności z jego słowami.

– Czemu nie chcą ci dać jedzenia? – spytała, bardziej po to, by oderwać się od niewesołych myśli, niż z rzeczywistej troski.

– Bo jak ta mała cholera mówi, że jest głodna, to zawsze chodzi jej o słodycze, a nie o prawdziwe jedzenie.

Głos dochodził z tyłu, więc Joanna obróciła się na ławce i zo­baczyła chłopaka wyglądającego na jakieś siedemnaście, osiemnaście lat, równie niebieskookiego i jasnowłosego jak dziew­czynka. Podobieństwo rysów świadczyło o pokrewieństwie.

– Merci są prawdziwe – odpowiedziała dziewczynka z god­nością. – Rafaello też. I nie jestem żadna cholera, tylko Zosia. Powiem mamie, że się przezywasz, zobaczysz, że powiem! – Rzuciwszy tę pogróżkę, usadowiła się na ławce obok dziew­czyny i popatrzyła na nią z uwagą. – Na pewno jesteś głodna, dlatego płaczesz – powtórzyła diagnozę. – Nie masz w torebce jakiegoś batonika? Mogłabyś mi dać gryza…

– Zośka, uspokój się! – rzucił chłopak, ale w jego głosie nie było gniewu, tylko śmiech. – Sorki – zwrócił się do Joanny. – Posiadanie młodszej siostry powinno być zakazane. – Wes­tchnął demonstracyjnie, uśmiechnął się i usiadł, robiąc w stro­nę dziewczynki groźny grymas. – Jak masz na imię?

– Joanna. – Również się uśmiechnęła, rozbawiona zachowa­niem rodzeństwa.

– A jo Alek – przedstawił się słowami starego dowcipu, czym rozśmieszył ją jeszcze bardziej. – Czekasz na kogoś? – spytał z nieskrywaną ciekawością, miał bowiem pewność, że wczoraj też ją tu widział. Przedwczoraj również.

– Na pewnego faceta – odparła nieco niepewnie, nie mając odwagi nazwać rzeczy po imieniu, żeby nie zapeszyć. – Ale chyba znowu nie ma go w domu.

– Możesz poczekać u nas – zaproponował, zauważywszy, że dziewczyna kuli się z zimna. – Lato, niech to szlag. Przez dwa tygodnie lato, a reszta ciulato.

– Od wczoraj jest jesień – zauważyła ze śmiechem, potem pokręciła głową. – Dzięki za zaproszenie, ale muszę patrzeć, kto wchodzi.

– Nie masz do niego numeru telefonu? – zgorszyła się Zo­sia. – To głupie, a ty nie wyglądasz na idiotkę.

– Nie wtrącaj się, smarkata – skarcił ją Alek. Spojrzał na ze­garek i skrzywił się, potem wstał. – Musimy iść, zaraza powin­na zażyć lekarstwo i położyć się do łóżka. Niedawno poważnie chorowała i jeszcze nie całkiem doszła do siebie, ale tak jęczała, że pozwoliłem jej na chwilę wyjść z domu. Dasz mi swój nu­mer, Ty-anno?

Zawieranie znajomości było ostatnią rzeczą, na jaką Joanna miała ochotę, ale ten chłopak swoim poczuciem humoru i mi­łym obejściem poruszył w niej jakąś ukrytą strunę. Jeszcze nie wiedziała jaką, ale chciała się dowiedzieć. W dodatku ta mała jest wyjątkowo sympatyczna…

Podyktowała Alkowi numer, potem zapisała w swoim tele­fonie nowy kontakt i pożegnała rodzeństwo, które zdążyła już polubić. Posiedziała jeszcze pół godziny na ławce, mimo że za­częło już zmierzchać, w końcu zdecydowała się na powrót do mieszkania, drżąc na samą myśl o spotkaniu z zarządcą. Ten niesympatyczny mężczyzna chyba specjalnie na nią czatował, ponieważ od kilku dni pojawiał się na korytarzu, ledwo prze­kroczyła próg. I ciągle pytał o jedno, a ona nie mogła dać mu żadnej odpowiedzi, dopóki nie spotka się z człowiekiem, które­go ojciec wybrał na jej opiekuna.

Przechodząc obok klatki schodowej, bezwiednie skręciła w jej stronę, a ręka sama sięgnęła do domofonu i nacisnęła dzwonek. Joanna cofnęła ją natychmiast i już miała odejść, gdy w głośniku zatrzeszczało, a potem rozległ się przyjemny, męski głos:

– Kto tam?

Z zaskoczenia zabrakło jej tchu i stała tam jak wmurowana, nie mogąc wydobyć żadnego dźwięku. Dopiero gdy zniecierpli­wiony mężczyzna powtórzył pytanie, udało jej się sformułować odpowiedź.

– Dobry wieczór, czy zastałam Joachima Wolfa?

– To ja. Pani w jakiej sprawie?

– Musimy porozmawiać. Nazywam się Joanna Wolf.

Nastąpiła chwila ciszy, potem rozległo się buczenie oznaj­miające, że blokada drzwi została zwolniona. Joanna pchnęła je i weszła, kierując się w stronę schodów. Windy tu nie było. Wolno wspięła się na drugie piętro, niepewna, jakie przyjęcie ją czeka. On już tam był, wysoki, przystojny, z krótko ostrzy­żonymi ciemnymi włosami i ciemnymi, niemal czarnymi ocza­mi. Wiedziała, że jest od niej o osiem lat starszy, co dziwnie ją onieśmielało.

– Proszę wejść. – Odsunął się na bok, robiąc przejście. Gdy go mijała, napotkała zaskoczone spojrzenie. – Ile masz lat? – spytał, zamykając za nimi drzwi, i pojęła, że oczekiwał kogoś starszego.

– Szesnaście.

Ta zwięzła odpowiedź go nie zadowoliła. Wskazał jej fotel, sam również usiadł i wrócił do indagacji.

– Mamy to samo nazwisko, więc domyślam się, że jesteśmy rodziną, ale nigdy o tobie nie słyszałem. Kim jesteś i po co tu przyszłaś?

– Jesteśmy rodziną – potwierdziła. – Mój tata miał na imię Waldemar.

– Nie znam. – Obojętnie wzruszył ramionami. – Mogłabyś się streszczać? Jestem zmęczony i nie mam nastroju do zga­dywanek. Powiedz szybko, o co ci chodzi, i znikaj. Chcę się położyć.

Dorosły facet chodzący spać o szóstej wieczorem? To nie mogło się Joannie pomieścić w głowie. Może należy do jakiejś ortodoksyjnej sekty, nakazującej swoim wyznawcom układać się do snu tuż po zmroku?

– Mój tata miał na imię Waldemar – powtórzyła i zagryzła wargi. – Sorry, tego nie da się powiedzieć oględnie – szepnęła, bawiąc się nerwowo zamkiem kurtki, przesuwając go w górę i w dół. – On był też twoim ojcem.

Wreszcie to z siebie wyrzuciła. Nie miała odwagi spojrzeć na Joachima, nie wiedziała, jak zareaguje na tę rewelację. Do­tychczas łudziła się, że on doskonale wie, iż ma przyrodnią sio­strę, ale nagła zmiana rytmu oddechu świadczyła o zaskocze­niu. Nagle usłyszała głośny śmiech i wreszcie podniosła oczy. Brat zaśmiewał się, lecz był to śmiech bardziej urągliwy niż oznaczający rozbawienie, gdyż w oczach nie pojawił się nawet cień wesołości.

Siedziała bez ruchu, czekając. Śmiech wreszcie ucichł, po­czuła uścisk na ramieniu. Popatrzyła na mężczyznę i napotkała pełen złości wzrok.

– Kto cię tu przysłał, gówniaro?

– Tata – wyszeptała, przestraszona jego gniewem. – Mówi­łam mu, że to bez sensu, ale nie chciał słuchać.

Rozpłakała się z upokorzenia. Przewidywała, że nie będzie chciał jej znać, lecz odrzucenie jednak zabolało. Wstała gwał­townie, chcąc odejść, i oślepiona łzami ruszyła przed siebie. Zatrzymało ją silne ramię.

– Siadaj. – Głos nie był już wrogi, choć przyjazny też nie. – Nie becz, nie zamierzam cię torturować, chcę tylko wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Wyjęła chusteczkę z kieszeni, osuszyła łzy i wytarła nos, zbierając myśli, pod wpływem stresu rozpierzchnięte i cha­otyczne.

– W czerwcu tata powiedział, że jest umierający – odezwała się po długiej chwili, nie mogąc dłużej odwlekać wyjaśnień. Wi­działa, że Joachim z trudem panuje nad zniecierpliwieniem. – Miałam tylko jego. Mama i dziadkowie zginęli w wypadku, gdy miałam siedem lat. A tata wychował się w domu dziecka, nie miał rodziny.

Joachim mruknął coś, co można było wziąć za wyrazy współczucia, potem dał znak, by mówiła dalej. Opowiedziała więc o tym, jak ojciec zdecydował, że rezygnuje z terapii, oraz o tym, że szukał sposobu na zapewnienie córce bezpiecznej przyszłości. Co jakiś czas zerkała na brata, lecz z jego twarzy nie umiała nic wyczytać.

– Kiedy zmarł twój ojciec? – odezwał się wreszcie.

– Tydzień temu. Przychodziłam tu codziennie od trzech dni, ale ciebie nie było.

– Miałem robotę – mruknął, nie dodając nic więcej. Widocz­nie uznał, że jej to nie dotyczy. – Naprawdę nie masz żadnych krewnych? A rodzina matki?

– Była jedynaczką. Podobno miała jakichś kuzynów, ale nie utrzymywała z nimi kontaktów. Tata nigdy z nimi nie rozma­wiał. – Zawahała się, lecz mężnie brnęła dalej. – Dlatego kazał mi przyjść do ciebie. Joachim, proszę. – Po raz pierwszy użyła jego imienia. – To tylko dwa lata! Niecałe, bo urodziłam się w maju.

Wpatrywał się w nią uważnie, na jego twarzy malował się brak zrozumienia. Sięgnął po papierosy, zrobił ruch, jakby chciał ją poczęstować, lecz zaraz zrezygnował. Zapaliwszy, za­ciągnął się głęboko i wypuścił z ust wąską strużkę dymu.

– Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Pieniędzy? Alimen­tów? W takim razie źle trafiłaś, bo moja pensja…

– Przestań! – Wytrącił ją z równowagi, pozbawiając resztek opanowania. – Nie potrzebuję twoich pieniędzy, tata zostawił mi dosyć, żebym miała z czego żyć przez kilka lat. Potrzebuję opiekuna – dokończyła już spokojnie.

Zakrztusił się dymem. Kaszlał spazmatycznie, rzucając jej jednocześnie spojrzenie pełne… niedowierzania? Zaskoczenia? Przerażenia? Nie wiedziała, jak je odczytać. Niespodziewanie zrobił ruch, jakby chciał klepnąć się w czoło.

– Masz na myśli opiekuna prawnego?

– No raczej! – prychnęła Joanna, odzyskując trochę pewno­ści siebie. – Chyba nie myślałeś, że proponowałam ci rolę al­fonsa?

Coś w jego oczach powiedziało jej, że właśnie o tym pomy­ślał. Parsknęła śmiechem, który zaraz ścichł, zmrożony zimnym głosem Joachima.

– Przykro mi, że znalazłaś się w takiej sytuacji, ale ja ci nie pomogę. Nie możemy być rodzeństwem, bo dzieli nas osiem lat różnicy wieku, a mój ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. Więc sorry, ale nawet gdybym się zgodził, żaden sąd tego nie kupi.

Jeśli oczekiwał nowego potoku łez, musiał się zawieść, gdyż Joanna tylko się uśmiechnęła i spokojnie sięgnęła po leżącą na stoliku paczkę rothmansów. Wysupłała jednego i zmierzała zapalić, lecz Joachim trzepnął ją po ręce ze sło­wami: „Zostaw to, smarkulo”. Nie zaprotestowała, żeby go niepotrzebnie nie drażnić, i posłusznie odłożyła papierosa. Wyjęła z torebki plik spiętych zszywaczem kartek, rozpro­stowała i jęła studiować.

– Twój tata też miał na imię Waldemar i urodził się w Porąb­ce, prawda? Piątego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Imiona rodziców to Stanisława i Józef, tak?

– Tak – potwierdził obojętnie. – I co z tego?

– Jak myślisz, skąd to wiem?

– Pewnie twój ojciec zdobył skądś te informacje. – Wzruszył ramionami. – Czego niby ma to dowodzić?

– A jak myślisz? – Joanna odpowiedziała pytaniem. Nie do­dała nic więcej, tylko wyjęła z torebki drugi plik kartek i mu podała.

Patrzyła na Joachima czytającego jej akt urodzenia. Widziała coraz głębiej rysującą się zmarszczkę między brwiami, widzia­ła minę najpierw pełną niedowierzania, potem szoku, usłyszała wymówione półgłosem „o kurwa”, ale nie czuła satysfakcji, że będzie musiał uznać swoją pomyłkę. Wyobrażała sobie, co teraz przeżywał, i było jej go żal.

– Matka mówiła mi, że tata umarł – odezwał się po długiej chwili milczenia. Złożył dokumenty na pół i oddał Joannie. – Nie miałem powodu w to nie wierzyć. Mówiła, że był kierowcą na TIR-ach, że miał wypadek za granicą i został tam pochowa­ny, dlatego nie jeździmy na jego grób. – Ze złością uderzył się pięścią w kolano. – Do głowy mi nie przyszło, żeby to spraw­dzić.

– Jak mógłbyś to sprawdzić, mając kilka lat? – spytała, jakby to było teraz najważniejsze.

– Miałem na myśli teraźniejszość, mądralo. – Spojrzał spod oka, po zasępionej twarzy przeleciał cień uśmiechu. – No dobra, panno Joanno, wychodzi na to, że jednak mam siostrę. – Jesz­cze raz na nią spojrzał, tym razem lustrując od stóp do głów. – I to nawet całkiem niczegowatą.

Joanna odwzajemniła się nieśmiałym uśmiechem i podała mu wizytówkę otrzymaną od ojca. Nie czekając na pytanie, wy­jaśniła:

– Wykonują badania DNA. Można zamówić ekspresowe. Po to, żebyś nie miał żadnych wątpliwości.

– Widziałem twój akt urodzenia i wyrok rozwodowy, więc nie mam wątpliwości. – Wzruszył ramionami. Podał jej wizy­tówkę, lecz zanim ją ujęła, cofnął rękę. – Te badania to nie jest głupi pomysł. Wynik przyda się w sądzie, bo raczej nie będzie łatwo. Ale tym pomartwimy się później. Teraz powiedz mi, z czym masz problem, bo widzę, że masz.

– Nie z czym, tylko z kim – sprostowała. – Jest taki je­den facet, który nie daje mi spokoju. Chyba chce ode mnie pieniędzy.

– Od ciebie? – Zdumiony Joachim zapatrzył się w świeżo pozyskaną siostrę. – Musiałaś chyba coś pokręcić. Przecież ty nie pracujesz, więc skąd mogłabyś mieć pieniądze?

– Po ojcu – odparła krótko. – Zaraz ci wyjaśnię, o co chodzi.

Waldemar Wolf wraz z córką zajmowali mieszkanie służbo­we w eleganckim apartamentowcu. Na pogrzebie Wolfa zjawi­ła się delegacja z zakładu pracy, co Joanny wcale nie zdziwiło, tym bardziej że to właśnie współpracownicy ojca pomogli jej załatwić wszystkie formalności, a także zorganizowali cere­monię pogrzebową. Pojawił się na niej również prezes, będą­cy zarazem właścicielem firmy. Po złożeniu kondolencji oraz dłuższej rozmowie zapewnił, że dziewczyna może zajmować mieszkanie do końca roku, zdawał sobie bowiem sprawę, że nie będzie mogła się wyprowadzić, dopóki nie porozumie się z bratem. Tymczasem wbrew tym ustaleniom już następnego dnia gospodarz domu nakazał natychmiast opuścić mieszka­nie, twierdząc, że takie jest polecenie właściciela. Wówczas go zlekceważyła, lecz gdy codziennie na nią czatował i za każ­dym razem powtarzał to polecenie, zdesperowana Joanna usi­łowała porozumieć się z prezesem. Bezskutecznie, okazało się bowiem, że mężczyzna wyjechał do filii zakładu we Francji i wróci dopiero na Boże Narodzenie. Inni pracownicy nato­miast nic o sprawie nie wiedzieli i niespecjalnie kwapili się do jej wyjaśnienia, tłumacząc, iż to akurat mieszkanie znajduje się w wyłącznej gestii prezesa.

– Dziwne – mruknął Joachim, wysłuchawszy słów sio­stry. – Oni nic nie wiedzą, a byle cieć miałby się orientować w sprawie? Chociaż… – zamyślił się, po czym spojrzał na siostrę z uwagą. – Jakie stanowisko zajmował twój… nasz ojciec?

– Był dyrektorem do spraw transportu. Dlatego dostał to mieszkanie.

– Hmm. W takim razie może rzeczywiście sam prezes decy­duje, kto ma je zajmować? Ale mówiłaś, że cieć chciał pienię­dzy. Zażądał ich tak wprost?

Joanna wychwyciła powątpiewanie w głosie brata i spojrzała z urazą.

– Oczywiście, że nie wprost. Ale ciągle powtarza, że może załatwić z prezesem, żebym mogła jednak zostać do końca roku, tylko że… Że na świecie nie ma nic za darmo i że muszę mu się w odpowiedni sposób odwdzięczyć, ina­czej palcem nie kiwnie. Widocznie domyślił się, że tata zosta­wił mi pieniądze.

Joachim omal się nie roześmiał, w pierwszej chwili pomy­ślał bowiem, że siostra żartuje. Przecież to niemożliwe, żeby w szesnastym roku życia mogła być tak naiwna. Ale gdy popa­trzył na jej buzię, stwierdził, że ona naprawdę nie ma pojęcia, na jaką zapłatę liczył dozorca, i dłonie same zacisnęły mu się w pięści.

A to skurwiel – wściekał się w myślach. – Sprytnie to wy­myślił. Zaszczuć dziewczynę, przerazić tak, by ze strachu przed wyrzuceniem na bruk przystała na jego warunki, i swobodnie wykorzystywać ją przez trzy miesiące. A potem wyrzucić jak śmiecia, bo przecież z końcem roku kończył się termin wyzna­czony przez prezesa. Tylko że sukinsyn nie wiedział o tym, że Joanna wcale nie została na świecie sama.

– Nie przejmuj się tym dupkiem, młoda. Teraz masz brata, a starsi bracia powinni chronić swoje młodsze siostry.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ktoko
d1ktoko
d1ktoko
d1ktoko