Szósta rano. Pieprzona szósta rano. To godzina, o której muszę wstawać, żeby dotrzeć na uczelnię, zanim zaczną się zajęcia. Czyj to w ogóle pomysł, żeby w grudniu pierwsze ćwiczenia zaczynały się o ósmej rano?! Rozumiałabym, gdyby to jeszcze były wykłady. Mogłabym się spóźnić, ewentualnie poprosić kogoś, żeby podpisał mnie na liście. Ale nie, najlepsza pora na ćwiczenia w małej grupie, na których obecność jest obowiązkowa, to według naszego dziekanatu ósma rano w poniedziałek.
Szary świt, kompletnie pozbawiony jakiegokolwiek uroku, zastaje mnie więc w autobusie. Dojeżdżam na zajęcia trzydzieści kilometrów w jedną stronę i choć moi koledzy z roku uważają to za głupotę, to biorąc pod uwagę cenę biletu, opłaca mi się to lepiej niż samodzielne utrzymywanie. Przynajmniej taka jest moja oficjalna wersja. W rzeczywistości na brak pieniędzy nie możemy narzekać, ale mam swoje powody, żeby nadal mieszkać z rodzicami. Mnie przeraża akademik czy też samotne mieszkanie, a oni wolą mieć mnie na oku. Gorzej z czasem, który muszę poświęcić na dojazdy, bo w tej przeklętej mieścinie nie ma autobusu o jakiejś ludzkiej porze.
Słońce wstaje dziś tylko formalnie, w rzeczywistości zasnuwają je gęste chmury. Mam wrażenie, że nadchodzący dzień już teraz zaciska się na mnie, jak te wszystkie pokoje o ruchomych ścianach w starych filmach przygodowych. Przytłacza, nie daje oddychać, oferuje zbyt mało światła, żebym mogła wykrzesać z siebie choćby odrobinę optymizmu.
Autobus zatrzymuje się akurat w takim miejscu, że wysiadając, muszę wejść w pokaźną kałużę roztopionego śniegu. Mamroczę pod nosem pożegnanie w kierunku kierowcy, chociaż w myślach posyłam mu wiązankę obelg.
Nie tak cię wychowałam — natychmiast słyszę w głowie głos mojej mamy; na myśl o niej uśmiecham się mimowolnie.
Wiem, mamusiu. Wiem.
Czy dożyję dnia, gdy chodniki w tym mieście zostaną sumiennie odśnieżone? Ostatnie opady były jakoś nad ranem, pewnie dlatego wszystko pokrywa warstwa mokrego błota. Gdyby to chociaż był nieskazitelny, biały puszek, ale nie! Buty na niewysokim obcasie ślizgają się w wydeptanej przez innych szczęśliwców mazi, nie mówiąc już o tym, co rozbryzgują na chodnik przejeżdżające samochody. Wszystko jest takie brudne.
Zupełnie jakbym wykrakała, słyszę za sobą cichy odgłos silnika powoli sunącego pojazdu. Mimowolnie odwracam głowę i zerkam na cacko, które wydaje tak niski dźwięk. W tym samym momencie widzę, że kierowca czerwonego porsche uśmiecha się perfidnie, a kiedy znajduje się dokładnie na mojej wysokości, zjeżdża bliżej krawężnika i dodaje gazu. Spod kół tryska na mnie fontanna lodowatej paćki.
— Kurwa! — sarkam, zapominając o zasadach wpojonych przez mamę.
Gniewnym ruchem ocieram błoto z twarzy i ogarniam płaszcz na tyle, na ile się da. Niestety, na wpół stopiony śnieg dostał się wszędzie — za kołnierz, do kieszeni, do butów. Przechodzę przez pasy w kierunku furtki prowadzącej na teren kampusu. Zaczynam drżeć z zimna, a dreszcze wzmagają się, gdy pokonawszy kilka schodków, znajduję się na odsłoniętej przestrzeni. Wiatr szarpie płaszczem, wbija mi w twarz i dłonie dziesiątki malutkich, ostrych igiełek.
Zamykam oczy, jestem bliska płaczu. Przez chwilę wsłuchuję się w szum ulicy biegnącej poniżej i drzew w górze. Znajduję się w miejscu, gdzie szara codzienność spotyka się z naturą — w starym parku otaczającym niewiele młodszą uczelnię. To mnie uspokaja.
Chcę jak najszybciej znaleźć się w ciepłym wnętrzu. Może nawet uda mi się zająć miejsce obok kaloryfera i trochę wysuszyć? Oby tylko profesor Rawicz nie wyrwał mnie do odpowiedzi… Czasem mam wrażenie, że się na mnie uparł. Często zadaje pytania, zwracając się bezpośrednio do mnie, albo ściąga na siebie mój wzrok i sarkastycznie unosi brwi, nie przerywając wykładu.
Zerkam na zegarek — robiłam to tuż przed opuszczeniem autobusu, ale po tym wszystkim nie pamiętam, która jest godzina. Dwie po ósmej! Cholera! Powinnam jak najszybciej znaleźć się w sali ćwiczeń! Przyspieszam kroku, pnąc się po schodach. Czuję, jak ciało pod płaszczem nagrzewa się i poci.
Lekarze jej nienawidzą. Znalazła prosty sposób na bycie chorą: zmarznąć, zgrzać się i znowu zmarznąć. Zobacz jak! Już widzę te nagłówki, gdy będę leżała w szpitalu z zapaleniem oskrzeli, płuc czy co tam jeszcze można sobie zapalić. Wpadam do budynku głównym wejściem. Zwykle witam się z portierem bardziej wylewnie, ale dzisiaj siły starcza mi co najwyżej na skinienie głową.
W głównym holu wzdycham, bo to wcale nie koniec mojej wędrówki. Powinnam się spieszyć, ale wiem, że jeśli dalej pójdę w mokrym płaszczu, to padnę, nim dotrę na zajęcia. Ściągam więc okrycie wierzchnie i zanoszę je do szatni. Miła dziewczyna, która od niedawna tu pracuje, podaje mi numerek. Lżejsza przynajmniej o ten ciężar, podchodzę do windy, bo nie dam już rady wejść po schodach, zwłaszcza jeśli chcę zapanować nad oddechem i przeprosić za spóźnienie.
Drzwi windy już prawie się zamykają, kiedy ktoś wsuwa rękę. Podnoszę wzrok, dotychczas skupiony na zabrudzonych błotem butach. Kurtuazyjny uśmiech gaśnie jednak, kiedy w szparze dostrzegam znajomą twarz. Czy mogło być gorzej? — pytam sama siebie.
Mogło — odpowiada złośliwy chochlik w mojej głowie. — To mógł być przecież Rawicz.
Prawda. Chociaż tyle dobrego, że to nie profesor. Ale Piotruś, jak mam w zwyczaju go nazywać, bo na Piotra to by musiał mieć choć krztynę dojrzałości, wcale nie jest lepszym towarzyszem.
Przynajmniej jest na co popatrzeć — wyzłośliwia się chochlik. Tutaj też ma rację. Piotruś jest posiadaczem chyba najbardziej zaraźliwego uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziałam. Ma ciepłe, brązowe oczy i cień zarostu na twarzy, jakby specjalnie golił się tak, by pozostawić krótkie włoski. Nie wiem, jak on to robi, ale jego skóra jakby promienieje od środka, nawet zimą wydaje się lekko opalona. Mogłabym się założyć, że jego kosmetyczka jest ze trzy razy większa od mojej.
— Całe szczęście, że jesteś — mówi do mnie tym swoim durnym, wesołkowatym tonem — bo już się bałem, że będę dzisiaj sam.
Nie odpowiadam na zaczepkę. Mam wrażenie, że koleś ciągle robi sobie ze mnie jaja. Nawet gdy mówi coś pozornie neutralnego lub wręcz miłego, w jego oczach tańczą złośliwe iskierki. Najgorsze jest to, że tyle razy próbowałam już zetrzeć mu z twarzy ten uśmiech i nigdy mi się to nie udało. Wszystko spływa po nim jak po kaczce, każdy tekst, nawet najbardziej zjadliwy, potrafi odeprzeć celną ripostą.