Trwa ładowanie...
d1ge2k4
24-02-2022 14:00

Niechciane

książka
Oceń jako pierwszy:
d1ge2k4
Niechciane
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Fascynujące dzieje kilku pokoleń silnych kobiet
Kiedy Tekla Tracz wchodzi po trapie liniowca pasażerskiego złamana bólem z powodu pozostawionej na pastwę losu w Ameryce córeczki Kasi, nikt nie jest w stanie przewidzieć, że to dramatyczne dla niej wydarzenie zdeterminuje losy następnych pokoleń.
Rozciągnięta w czasie opowieść o kobietach z rodziny Traczów rozpoczynająca się w pierwszych latach XX wieku. Tekla, Barbara, Monika i Waleria – choć popełniają błędy przodkiń i płacą za to wysoką cenę, to jednak wciąż szukają w sobie siły do walki z przeciwnościami losu.

Wydawałoby się, że o kobietach powiedziano już wszystko. Jak jednak pokazuje Iwona Żytkowiak, nic bardziej mylnego. Ta zaczynająca się w XX wieku a kończąca współcześnie opowieść o genie „niechciejstwa” to sugestywne studium wielopłaszczyznowej roli kobiety, do której nie opracowano instrukcji obsługi. To książka o Was i dla Was – odważna, przejmująca i wzruszająca.
Bezapelacyjnie polecam! Wioleta Sadowska

Niechciane
Numer ISBN

978-83-66989-84-9

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka

Liczba stron

448

Język

polski

Fragment

Część pierwsza
15 listopada 2020
Julka
Julia patrzy na swoje córki. Śpią. Ręka Hanki jest bezwładnie przerzucona przez małe ciałko Rozalii. Leżą jedna za drugą. Na łyżeczki. Głupie to określenie, ale ostatnio wciąż gdzieś się na nie natyka. Kto wymyślił takie skojarzenie? Łyżeczki! Te leżą martwo we flokowanej kasecie. Równo jedna w jedną, nie stykając się ze sobą zupełnie. Obce sobie i chłodne. Nieświadome swego istnienia.
Pokój spowija jeszcze mrok, ale poprzez szpary między framugą a niedosuniętymi roletami przesącza się mikre światło dniejącego ranka. Cienka wiązka załamuje się na wiszących na ścianie obrazach przedstawiających jakieś sielskie krajobrazy, na oprawionych w proste ramki zdjęciach, kładzie się na przestrzał łóżka, po ledwie widocznych sylwetkach zakrytych po same uszy. Wygląda to tak, jakby ktoś rozpruwał mrok ostrym nożem i zdradzał tajemnicze wnętrze pokoju. Miarowy świst oddechu starszej córki co rusz przecina ciszę. Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że jest to oddech ciężki, taki, jaki mają starzy ludzie, doświadczeni przez życie, którym wciąż w owym życiu jest pod górkę i nawet kiedy przychodziła noc i czas snu, to okazywało się, że trafiał im się jakiś sen koszmarny, w którym znów trzeba się zmagać z trudami, boksować z nieugiętym wrogiem, walczyć, uciekać, uwalniać się z pęt, mieć ową straszną świadomość, że to ostatni krok, po którym już tylko koniec, przegrana, śmierć. Dopóki paraliżujący strach nie przerwie mar i nie nastąpi łaskawe wybudzenie. Ale przecież Hanka nie była stara? Co to za wiek? I cóż za bagaż doświadczeń? Dwadzieścia lat! Czas beztroski! Niekończąca się kanikuła! Myślałby kto, że mogło być inaczej! A było. Ileż to razy Hanka się zrywała, z trudem łapiąc oddech, mnąc w rękach starganą pościel. Umęczona, z zaschniętymi na twarzy łzami, ale szczęśliwa, że to tylko sen. Kolejny fatalny sen! I znów obiecywała sobie solennie, że skorzysta z pomocy jakiegoś psychologa czy innego terapeuty, który pozwoli jej się uwolnić od nocnych majaków. Zeskanuje jej mózg, zajrzy w każdy zakamarek, podda go solidnej analizie, wskaże przyczyny, namierzy wzorce, które odpowiadają za Hanine życie. Za jej relacje z ludźmi i ze światem. Żeby Hanka wreszcie, poznawszy wszelkie mechanizmy, poukładała te swoje klocki. Kiedy jednak wspomnienie koszmarów zacierało się, rezygnowała. Sen mara! Jakoś to będzie! Było, minęło! Do następnego razu! I odkładała wizyty u terapeutów na zaś, odechciewało się jej naprawiania siebie. Tak jak odechciewa się nagle łyka zimnego piwa w gorący dzień, chociaż natrętnie chodziło po głowie i zdawało się absolutnie warunkować dalsze istnienie. A tu nagle potrzeba traciła nieodzowność, natychmiastową wymagalność.
Hanka tak żarliwie przeganiała z głowy myśl o jakiejkolwiek terapii, bo pewnie znów musiałaby komuś spowiadać się ze swojego życia, grzebać w przeszłości, opowiadać o lalce Mery, o tym, jak schowała ją w kotłowni, znów musiałaby wracać do tego dnia, kiedy jej dziecięcy świat najpierw zachwiał się w posadach, a potem runął. Znów musiałaby siedzieć w gabinecie pełnym plakatów z wizerunkami uśmiechniętych ludzi, obwieszonym mądrościami na temat sztuki dobrego życia: „Uśmiechnij się, nie jesteś właścicielem wszystkich problemów tego świata” albo „Pogódź się ze swoją przeszłością, żeby nie niszczyć teraźniejszości”, albo „Czas leczy prawie wszystko, więc go sobie daj”. Niedobrze jej się robiło na samą myśl! Jak wtedy w szkole, przed maturą, gdy nadgorliwa pedagożka zapraszała ją do swojego gabinetu na poddaszu, a potem częstowała herbatką i męczyła, za wszelką cenę starając się udawać troskliwą kumpelę:
– Hanka, wpadnij do mnie na długiej przerwie! Tak na parę minut! Na takie fyśty franty!
Nie miała na tyle odwagi, by odmówić, więc stawała w drzwiach gabinetu, za każdym razem mając nadzieję, że może rzeczywiście tym razem Dąbrowska zawołała ją po jakąś pierdołę. Ale ta nie! Zapraszającym gestem wabiła ją do środka, wskazując miękki fotel, i zaraz sama sadowiła się naprzeciwko z tym swoim nieschodzącym z ust uśmiechem. Padały serie pytań jak z karabinu! Najpierw starannie namierzała cel, żeby nie tak z miejsca w punkt, ale na początek nieco lżejszy kaliber. A to o stopnie, a to o jakieś książki, pogodę – zwykłe dyrdymały.
– Być może hmm… hyy… niepotrzebnie cię niepokoję, ale twoja wychowawczyni, hmm… hyy… pani profesor Fijas zgłasza mi swoje obawy… hmm… hyy… Nic strasznego… znaczy ty niczego nie zrobiłaś, ale obserwujemy cię od dawna… – Dąbrowska się jąkała, pultała, ćmokała, pochrząkiwała. – Odnoszę… znaczy wszyscy odnosimy wrażenie, że coś się z tobą dzieje… znaczy nie tyle z tobą, co wokół ciebie… a właściwie że… jakby to rzec… nic się wokół ciebie nie dzieje… Chodzi o to, że człowiek… hyy… hmm… zwłaszcza taki młody… znaczy taki jak ty… potrzebuje towarzystwa… Wiadomo… macie swoje życie, sprawy… . Może zacznę inaczej…
Hanka czuła narastające rozdrażnienie. Doskonale znała te terapeutyczne pogadanki. Wiedziała, co zaraz nastąpi. I następowało. Dąbrowska wreszcie wypluwała z siebie na wydechu:
– Hanno! Czy wszystko w porządku? Może chcesz o tym porozmawiać? Niedługo matura, to ogromne obciążenie dla umysłu, może warto by zrzucić trochę niepotrzebnego balastu…
I się zaczynało! Jąkanie przechodziło w płynną serię. Kanonada strzałów z karabinu maszynowego. Jedno pytanie za drugim. Drążenie, wyłuskiwanie, dłutowanie. Coraz głębiej precyzyjniej, coraz intymniej, a nauczycielka kręciła się niespokojnie, wwiercając pożądliwy wzrok w usta Hanki , aby niczego nie przeoczyć, nawet nieświadomego grymasu. Pochylona do przodu, uśmiechała się z niezmienną dobrodusznością, od której Hankę mdliło.
Ale pedagożka chciała już, teraz, w tej sekundzie usłyszeć od Hanki opowieść, która wreszcie da jej odpowiedź na rozliczne niewiadome pojawiające się w jej głowie. A te kłębiły się w niej i zwielokrotniały, ilekroć widziała uczennicę na szkolnym korytarzu. Zawsze samą. Co najmniej dwa-trzy metry od grupy. Samą przy oknie wychodzącym na szkolny dziedziniec, samą w szatni pełnej rozkrzyczanych, roześmianych dzieciaków. Samą w ławce na każdej lekcji. Bo akurat tak się składa, że w klasie jest nieparzysta liczba uczniów i Hanna jest zawsze pojedyncza! Samą wchodzącą do szkoły i wychodzącą z niej. Samą kroczącą brukowaną drogą, przecinającą stary park między szkołą a internatem. Samą o każdej porze roku. Powakacyjnej, wiosennej. Każdej. Dąbrowska za cel postawiła sobie rozwikłanie tej zagadki. Doszukiwała się w samotności dziewczyny rodzinnej tragedii, sensacji. Czegoś, co pozwoli jej zrozumieć Hankę, a potem wyprowadzić ją z tej izolacji i wrócić społeczeństwu jako radosną nastolatkę.
I kręcąc młynek kciukami, śląc coraz nachalniejsze spojrzenia, Dąbrowska wgapiała się w Hankę i wszystko w niej popędzało dziewczynę: „no już”, „no już”, „mów, mów”, „odpowiadaj”, „opowiadaj”, „karm mnie swoim życiem”. Ciągnęła uczennicę za język, podchodziła jak do jeża. Raz z jednej, raz z drugiej strony. Insynuowała, indagowała, łasiła się, głodna jej życia, spragniona domniemanych dramatów.
Hanka jednak nie miała ochoty na drążenie rodzinnych spraw, spieranie z siebie brudów przeszłości, opowiadanie o matce, ojcu, babce. Odpowiadania na głupie pytania wścibskiej Dąbrowskiej. Przyznawania się do własnej słabości, do wiecznej tęsknoty, do zazdrości, jaką budziły w niej koleżanki, które wysyłały swoim matkom uśmiechnięte buźki, pożyczały od nich matowe szminki i bronzery, pokazywały zdjęcia z plaż, na których wylegiwały się, racząc się bezmyślnymi banialukami o próżnych celebrytkach, najnowszych trendach czy śmiesznymi filmikami. Matek, które dziewczyny luzacko nazywały Gośkami, Irenkami czy Maryśkami. Takich matek kumpelek. Zresztą na dobrą sprawę Hanka jakoś sobie to wszystko poukładała. Po tamtej rozmowie z matką, kiedy to spotkały się na szpitalnym dziedzińcu.
– Jestem… – zaczęła Julka, wyciągając w powitalnym geście dłoń w kierunku Hanki.
– Wiem, kim… – Tu Hanka się zawahała, nie wiedząc, jak ma ją nazwać: „pani” czy może „ty”? No bo przecież nie „mamo”.
Stały tak naprzeciw siebie. Nieco dalej Monika ściskała w ramionach nieznaną ciotkę z Ameryki, kątem oka zerkając w ich kierunku, gotowa interweniować, gdyby miało dojść do incydentu. Ale przecież wiadomo było, że nie dojdzie.
– Nie musisz nic mówić. Nie teraz – zaczęła Hanka, uprzedzając Julkę. Wzruszyła przy tym ramionami, jakby nie chodziło o kilkanaście lat. Jakby nie chodziło o fakt porzucenia jej. Jakby nie chodziło o tamten moment, o tamtą rozmowę, po tamtej okropnej historii z lalką, kiedy Monika oznajmiła jej, że nie jest jej matką, i wtenczas jej świat runął w otchłań. Jakby nie chodziło o tysiące pytań, które lęgły się w jej głowie, kiedy dorastała ze świadomością swojej pokręconej tożsamości, i na żadne z nich nie potrafiła znaleźć logicznej odpowiedzi. Pamięta, że po kilku latach, gdy była już bardzo świadoma otaczającej ją rzeczywistości, siadła naprzeciwko babki i zażądała:
– Opowiedz mi o wszystkim!
I Waleria opowiedziała. To była smutna historia, jakby opowiadała fabułę którejś ze swoich książek. Pokazywała jej zdjęcia i tłumaczyła, że czasem człowiek robi coś i potem bardzo tego żałuje, ale trudno jest porozplątywać splątane nici, tak jak trudno jest rozplątać ludzkie zawiłości.
– Nikt nie każe wybaczać… – zakończyła. – Możesz jednak spróbować. Będzie ci łatwiej.
Od tamtej pory Hanka zaznała ukojenia. Czy było jej łatwiej? Czy wybaczyła? Czy zapomniała? Z czasem przestało tak bardzo boleć…

*
Julka chce podejść do córek, poprawić kołdrę, powtykać ją szczelnie jak konopne pakuły, zwłaszcza przy karku, tam uczucie chłodu jest najbardziej nieprzyjemne, jak onucą otulić nogi, potrzymać rękę na czole, przysłuchać się oddechom. Często tak właśnie stawała nad małą Rozalią. Różyczka. Nazywała ją Różyczką. Rózią. Wsłuchiwała się w jej oddech, wciągała w nozdrza zapach. Zaklinała przyszłość, szamaniła. Jakąż wielką tkliwość budziła w niej, w Julii! Rozalia jest dla niej całym światem, choć to nie zmieniało faktu, że ta malutka istotka wywoływała wspomnienia tamtego dnia, gdy pierwszy raz została matką. Pojawienie się Rozalki wciąż prowokowało bolesną konfrontację z przeszłością. Nigdy nie udało jej się wyrugować z pamięci tamtego dnia. Wciąż powracały jej własne słowa: „Proszę ją zabrać! Nie będę jej karmić!” i wyraz twarzy położnej. Pełen niezrozumienia i pogardy.
Z jakąż pieczołowitością wyrzucała je z siebie przez te wszystkie lata, wypychała ze świadomości, wszelkimi sposobami usiłowała uciec od przeszłości! Zeskrobać żyletką, wymazać jak gumką myszką, aż zniknie najmniejszy ślad, aż ukaże się czysta kartka, jak wtedy gdy wymazywała z zeszytu od polskiego dwóję, by matka nie zobaczyła. Dwója znaczyła tyle co brak kieszonkowego, a to dopiero była dla Julki dotkliwa kara. Lubiła pieniądze. Może nie tyle były jej potrzebne, by trwonić na byle co, ale dawały satysfakcję i poczucie pewności. Ciułała grosz do grosza. Jakby przeczuwała, że kiedyś staną się niezbędne.
Były chwile, kiedy prawie jej się to udało. Szczególnie tam, w Ameryce. Nauczyła się żyć teraźniejszością. I właśnie tego potrzebowała. Szaleństwa pracy, nauki, gnania do przodu, bez oglądania się za siebie.
Ale kiedy pojawiła się Różyczka, przeszłość coraz natarczywiej wracała, niosąc za sobą ciężar win, które Julia na próżno usiłowała w sobie zagłuszyć.
Rzucała się w wir życia. Na oślep, bez opamiętania. Desperacko, by nie dopuścić głosów przeszłości. Wszystko jednak na nic. Na nic desperacja, na nic darcie szat, kajanie się, czołobicie. Czasu nie cofnie. Różyczka się pojawiła, a wraz nią głosy przeszłości, których nic nie zdołało zagłuszyć. I Julia już nawet nie potrafiła sobie wyobrazić innego scenariusza. Przecież życie to nie szachownica, że nie można powtórzyć partii.
Dawno temu nie przewidziała, że jej gambit okaże się klęską. Ryzykowała, poświęciła wiele i już w trakcie tej rozgrywki miała świadomość przegranej, ale toczyła tę grę do końca, szaleńczo, nieodpowiedzialnie. Kaskaderka! Młoda była! Głupia była! Każdy ma prawo do błędu! Pewnie, że tak. Ale mało kto wybiera tak jak ona. Ze złego i gorszego – gorsze.
Julka czuje, jak ciasny węzeł zaciska się na jej szyi, jak wielka gula dławi ją w gardle. Jakieś obrazy wyświetlają się w jej głowie. Niespójne.

*
Ale teraz stoi tutaj. W pokoju babki Walerii. Patrzy na swoje córki. Rozalia i Hanna. Hanka. Kim jest dla niej ta dorosła kobieta, którą straciła z oczu. Wyciąga rękę, by jej dotknąć, by się upewnić, że to naprawdę ona, ale szybko cofa dłoń, boi się, że jej dotyk mógłby obudzić starszą córkę. Może wystraszyłaby się albo krzyknęła w złości, przecież nie zna ciepła jej ręki, zapachu, nigdy nie zarejestrowała płaszczyzn dłoni, miękkości opuszków, lekkiego kłucia wypiłowanych paznokci. A może najbardziej się lęka, że Hanka może ją nakryć na tym przypatrywania się, na tym niedokończonym geście.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ge2k4
d1ge2k4
d1ge2k4
d1ge2k4