Trwa ładowanie...
d1nlxp3
13-01-2021 17:00

Niebezpieczne zabawy

książka
Oceń jako pierwszy:
d1nlxp3
Niebezpieczne zabawy
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

KIEDY DOGANIA CIĘ PRZESZŁOŚĆ.
Iga jeszcze jako licealistka traci matkę, która zostaje brutalnie zamordowana. To właśnie Iga ją znajduje, a fakt ten kładzie się cieniem na całym jej życiu. Już jako dorosła, początkująca malarka, będzie się zmagała z demonami przeszłości, próbując pokonać twórczą niemoc i jednocześnie poznać okoliczności zabójstwa matki. Towarzyszyć jej w tym będzie ekscentryczna, małomówna ciotka nosząca w sobie tajemnicę tragicznej śmierci męża
Powieść, która ucieka ramom gatunkowym. Zawiera wątki obyczajowe oraz zagadki kryminalne, jednak zadaje ważniejsze pytania niż tylko o to, kto zabił. Tutaj chodzi o poszukiwanie uniwersalnych, fundamentalnych prawd. Wewnętrzne rozdarcie, dokonywanie wyborów. Niemoc twórcza, jej korzenie. Tajemnice i demony przeszłości. Miłość i nienawiść. Zazdrość. Sztuka. Śmierć... Mroczna, mądra, głęboko psychologiczna proza. Warta poznania.
Anna Klejzerowicz, pisarka

Niebezpieczne zabawy
Numer ISBN

978-83-66790-04-9

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

272

Język

polski

Fragment

Osiemnastoletniej dziewczynie nie jest łatwo wracać ze szkoły do bałaganu, jaki spodziewa się zastać. Już wychodząc z bramy ogólniaka, ma pewność, że dom nie jest miejscem, które jej potrzebuje. Teraz przydałoby się to poczucie przynależności, sprawiające, że chce się dokądś wracać, zwłaszcza że jest świeżo po rozmowie z chemiczką Nadolską, która z łaski postawiła jej tróję na świadectwie, upokarzając przed całą klasą.

– Ty się, Iga, zawsze jakoś prześlizgujesz przez życie, tak bez zaangażowania, ambicji jakichś większych. – Nadolska marszczyła brwi, próbując daremnie zmusić Igę do obrony. Jeszcze by ją trochę pocisnęła, ale najwidoczniej zmęczyła się milczeniem dziewczyny albo uznała, że ma rację i nie ma sensu wydobywać z kogoś na siłę tego, czego tam nie ma.

Wraca na znaną ulicę, do ścian, które pamiętają jej niemowlęctwo, bo trudno w jej wieku pozbyć się myśli, że mogłoby się wracać gdzie indziej. Właściwie nie zastanawia się zbyt długo nad tym, że zastanie matkę stukającą w klawiaturę i odburkującą jedynie córce na przywitanie.

Pójdzie do swojego pokoju i zacznie czytać jedną z tych książek, sprawiających, że zapomni o świecie wokół, który nie stawia przed nią wyzwań, jakich oczekuje i zdołałaby podjąć. Albo będzie rysować kontury tych wszystkich postaci, które zalegają w jej umyśle, a które widzi niewyraźnie, dopóki nie przeniesie ich na papier. Jest ociężała, to pewne. Jak nastolatka bez celu i sensu. Nie ma chłopaka ani przyjaciółki od serca, więc nie może z tego czerpać mocy. Może liczyć tylko na książki z gatunku fantasy, które skutecznie odgradzają ją od zrobienia porządku i w swoim pokoju, i w kuchni. To oczywiste, że matka się tym nie zajmie. Pisze. A gdy jest w wirze pisania, nie potrafi zadbać o wygląd innych pomieszczeń. Z tego, co Iga się pobieżnie orientuje, matka pisze powieść o swoim życiu czy też opartą na własnych przeżyciach. Tym bardziej nie jest to interesujące dla młodej dziewczyny. W końcu nie podejrzewa, że matka może ukrywać sprawy, które byłyby w stanie ją czymś zaskoczyć. Matki na ogół nie są obiektem ciekawości swoich dojrzewających córek. Zwłaszcza matki nieobecne, pracujące nawet wtedy, gdy dziecko jest w domu. Matce Igi nic nie przeszkadza. Nawet bajzel wokół. Nawet córka domagająca się uwagi.

Tak myśli, osiągając w wędrówce do domu chwilowe ożywienie, jakie daje jej umysł ukierunkowany na własny pokój.

Gdy zbliża się domu, nie jest specjalnie zaskoczona, że bramka jest uchylona. Pewnie matka w pośpiechu znów zapomniała ją domknąć. To jej się zdarza, kiedy myślami jest już w swojej fabule.

Wchodzi na schodki, gdzie siedzi kot. Miauczy teraz na jej widok, jakby był jedynym lokatorem, który na nią czeka. Ociera się o łydki, gdy Iga wkłada klucz w zamek. Nie musi go przekręcać. To nietypowe, ale drzwi są otwarte. Iga jest zaskoczona. Po raz pierwszy od dawna czuje nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Gdyby coś się stało – myśli jednak – czułaby znacznie wcześniej, może już w szkole wierciłaby się niespokojnie, nie mogąc odżałować, że nie pędzi do domu z badawczym powątpiewaniem we własną intuicję.

Jest już w przedpokoju, krzycząc na całe gardło, że wróciła. Cisza zalegająca po głosie rzuconym w pustą przestrzeń nie przestaje drżeć w jej głowie. Tak samo jak widoczne w słońcu drobinki kurzu unoszące się przy wejściu do kuchni.

Iga omiata wzrokiem pomieszczenie. To dziwne, ale drapanie w brzuchu się wzmaga. Przypomina stan po zjedzeniu czegoś nieświeżego albo mdłości, gdy zwodnicza skórka pomidora przykleja się do ścianki żołądka. Iga próbuje zaczerpnąć powietrza, ale zanim zdoła wziąć pół oddechu, jakiś wewnętrzny głos lub bliżej nieokreślony przymus popycha ją w kierunku salonu, gdzie zwykle pracuje matka. Teraz nie dobiega stamtąd dźwięk uderzania w klawiaturę. Tylko osiem kroków dzieli ją od salonu. To nawet nie osiem sekund, bo pokonuje ten dystans najszybciej jak to możliwe.

Gdy staje w progu, najpierw czuje tak potężne ukłucie w mostku, że natychmiast wymiotuje. Dopiero po chwili dociera do niej, że ma przed sobą zmasakrowane, półnagie ciało. Klawiatura komputera leży na zakrwawionym brzuchu matki, a jej otwarte oczy zadają Idze ostatnie pytanie, całkiem absurdalne i nie na miejscu: „Czy jesteś w stanie uwierzyć, że zrobiłam to sobie sama?”.

Tak to zapamiętałam. Przez lata widziałam tę scenę, jak ktoś, kto nie był jej świadkiem, lecz komu została opowiedziana. Zamieszkałam u ciotki Marii, toruńskiej rysowniczki, która ani razu nie poruszyła tematu śmierci swojej siostry.

Janina. Takie imię nosiła moja matka. Długo nie miałam z nim żadnych skojarzeń. Przez lata jego brzmienie ucichło w mojej głowie. Dom po matce wynajęłyśmy, a pieniądze z wynajmu odkładałyśmy na konto oszczędnościowe. Przez osiemnaście lat nie odnaleziono mężczyzny, który zgwałcił i brutalnie ją zamordował. Jak i nie odnaleziono sprawcy morderstwa dziewczyny w białej sukience, które wydarzyło się osiemnaście lat później na Cabo Verde. Morderstwo tej dziewczyny przywołało obraz mojej matki, ale poruszyło coś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać ani zrozumieć. Może zabrzmi to zupełnie nieracjonalnie, na swój sposób dziwacznie, ale to było coś sprzed obu tych morderstw, co tkwiło we mnie głęboko do tego stopnia, że nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym tego odkryć. Nie miałam o tym pojęcia, tak jak dziecko, które zapomniało o czymś, co wywarło na nim ogromne wrażenie. Na przykład przyłapało matkę całującą się z obcym mężczyzną, a mimo to nigdy z nią o tym nie porozmawiało, ze wstydu czy z powodu jakiejś niewyrażonej tajemnicy, paktu między matką a dzieckiem, które po raz pierwszy doświadczyło, czym jest przywilej trzymania języka za zębami.

Zapewne dlatego mój pobyt na Cabo Verde pozostał we wspomnieniach czymś, co przydarzyło się komuś innemu. Ale o tym później. Najpierw opowiem wam historię, która doprowadziła mnie tutaj. Do miejsca, w którym wszystko stało się jasne.

Ciotka spakowała laptop matki i wszystkie jej rękopisy do wielkiego pudła. Nie odważyła się tego wyrzucić, ale również czytać, choć podejrzewała, a może tylko luźno wątpiła, że kiedyś znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, aby sięgnąć do tego, nad czym pracowała jej siostra. Tak przynajmniej mówiła, gdy pytałam, czy wie, o czym godzinami pisała Janina. Z biegiem czasu obie prawie zapomniałyśmy o tym pudle, choć raz po raz przemykała nam przez głowę jego obecność na strychu. Trzymałam się od niego z daleka.

Maria żyła samotnie, ale chyba jej to nie przeszkadzało. Niemal całą energię wkładała w ilustrowanie książek dla dzieci i od czasu do czasu w romans, który dostarczał jej twórczej ekscytacji. Miała powody, aby wierzyć, że nigdy nie przestanie być atrakcyjną kobietą. Nie tylko było ją na to stać, ale również sprawiało jej przyjemność. Ani razu nie obcięła włosów krócej niż do ramion. Gdy zapytałam, dlaczego nigdy nie eksperymentuje z krótkimi fryzurami, odpowiedziała, że po cóż miałaby to robić, skoro we włosach ukryta jest siła.

Gdy była małą dziewczynką, matki w jej miejscowości nie obcinały dzieciom włosów, bo wierzyły, że w ten sposób chronią je od złego. Im dłużej ich nie ruszały, tym dłużej dzieci pozostawały niewinne. Maria wierzyła, że w przypadku kobiet ten rodzaj zaklęcia działa przez całe życie. „Jest coś fascynującego w takich przekonaniach, nie sądzisz?” – odpowiadała pytaniem na pytanie.

Wzruszałam ramionami. Choć chciałam ją zapytać, czy chodzi o to, że można tak długo zachować przekonanie o czystym sumieniu, czy też, że zło omija długie włosy – nie miałam odwagi. Tak powstrzymywać mnie przed pytaniami potrafiła tylko ona. Regularnie co trzy tygodnie farbowała włosy na kasztanowo. Koloru też nie zmieniała. Latami. Włosy te same i oczy te same. Szare tęczówki, świeże i zadziorne spojrzenie, kocie, jakby wzrokiem oznajmiała: nigdy nie możesz być pewna, co zrobię. Nie zgaduj, o czym myślę, nie ma na świecie istoty, którą bym dopuściła tak blisko. I nie dopuszczę.

Choć zdarzało jej się opadać w fotel i jedynie patrzeć w nieporuszoną przestrzeń. Czy szukała tam odwagi, poczucia pewności? Obie to robiłyśmy. Każda w swoim pokoju i w innym czasie, ale to opadanie, ta nieporuszona niczym cisza łączyły nas w niemożności znalezienia odpowiedzi na pytanie, co przeoczyłyśmy? I czy mogłyśmy zrozumieć, co tak naprawdę się stało?

A może ciotka myślała o latach, gdy jako młoda dziewczyna wspinała się po górach? Monika, jej przyjaciółka, mówiła mi, że Maria była w tym niezła. Podobno to właśnie w górach straciła męża, ale o tym też nigdy nie chciała ze mną rozmawiać. Była taka dziwna. Na przemian wzbudzała mój lęk i niechęć. Tak, zauważałam jej urodę, ale przy nieokreśloności jej charakteru i nieczułości, odwracałam głowę.

A przecież starzała się w sposób wyrafinowany. Cicha, smukła, nosiła bluzki i spódnice w taki sposób, jakby dopasowywały się do jej ciała. Wszystko, co miała na sobie, było wygodne. Jedynie uśmiech na jej twarzy wyglądał jak uwierająca maska. Uśmiechała się jednak z zasady i na widok każdego, z kim zamieniała choćby kilka zdań, dobrze wiedząc, że bez tego byłaby już dawno skończona, co wyraziła kiedyś po spotkaniu z nieprzyjemnym wydawcą.

Początkowo myślałam, że dobrą formę zawdzięcza winu, bo niemal każdego wieczoru wypijała co najmniej lampkę ulubionego Chateau Mouchet, trzymając nóżkę kieliszka w smukłych palcach i obracała nią w prawo i lewo. Oddawała się przy tym bez reszty oglądaniu niemych filmów. Był to dla niej rytuał, w którym poszukiwała chyba jakiejś ulgi.

Czasem się do niej przyłączałam, obserwując kątem oka jej regularne rysy i wyraz twarzy niezmieniający się podczas projekcji. Wyglądała na zahibernowaną; tylko przesuwanie palcami po nóżce kieliszka dowodziło, że toczy się w niej niezrozumiały proces pojmowania i przeżywania filmowej rzeczywistości. Gdy poruszała powiekami, myślałam, że przysypia, ale właśnie wtedy potrafiła się ocknąć, by skontrolować, czy towarzyszę jej w śledzeniu fabuły. Podejrzewam, że gdybym zapytała ją wówczas, o czym jest film, bez najmniejszych kłopotów potrafiłaby go streścić.

Wszystko zresztą umiała upraszczać. Nie rozwodziła się nad sprawami codziennymi, sprowadzając je zwykle do komunikatów. Obca jej była pociągająca dygresyjność, którą traktowała jak irytujące przegadanie i niepotrzebne uszczegóławianie. Jej życie, mówiła mi, to nieme filmy. Chcąc uniknąć beznadziei zapadania się w grząską przeszłość, najczęściej milczała.

– Nie lubię wracać do przeszłości – powiedziała pewnego dnia, tuż przed moimi dwudziestymi pierwszymi urodzinami, gdy zaczęłam drugi rok studiów malarskich.

Próbowałam zapytać, jaka była, zanim na dobre zrezygnowała z założenia rodziny. I kim był ten facet, jej mąż, który zginął w górach.

– Ach, przeszłość – westchnęła, jakby zupełnie jej to nie obeszło. – Ja wiem, że w tym jest mądrość i tak dalej. Ale lepiej żyć tym, co teraz, co jest. Po co ci to?

Nie wiem, skąd wzięłam odpowiedź, ale i tak nie odważyłam się powiedzieć jej na głos. Pomyślałam jedynie, że dla mnie życie jest sztuką i kto jak kto, ale ona powinna to zrozumieć. Przecież w przypadku sztuki „lubię, nie lubię” nie ma znaczenia. Wolałabym się na tym znać.

Długo mieszałam herbatę. To była nasza wspólna popołudniowa herbata. Rzadki czas, aby porozmawiać bez pośpiechu. Sztukę przecież rozpatrujesz w kategoriach dobrej lub złej, ciągnęłam w myślach. Chciałabym powiedzieć, że miałam dobre życie, dlatego muszę wracać do tego, co było, aby w przyszłości nigdy już nie uprawiać złej sztuki. Jednak nic nie powiedziałam. Może i mnie samej wydało się to zbyt naiwne albo nieprawdziwe.

Przecież nie wracałam do przeszłości, którą uznałam za zamkniętą. Nie miałam już matki, a jej morderca był wciąż na wolności. Nic o nim nie wiedziałam i z upływem lat zdawałam sobie sprawę, że mogę nigdy się nie dowiedzieć. Coś we mnie chciało poznać powód tej śmierci, ale było też coś innego, co zabraniało mi dostępu.

Siedziałam w milczeniu, stukając palcami w blat stołu.

W pewnym momencie ciotka Maria roześmiała się trochę nieszczerze, jakby zrobiło jej się smutno z powodu mojego milczenia. Może nie zamierzała mnie więcej karać i prowokować do myślenia, skoro i tak nie chciałam się z nią podzielić refleksjami.

– Wracaj do swoich błędów, moje zostaw w spokoju – odparła. – I daj nam wypić herbatę.

Chciała rozmawiać o pracy. O tym zawsze najchętniej. Udowadniała, że detale w rysunku są jego duszą, bez tego cały obraz traci znaczenie. Jej ilustracje były bogate, działo się na nich tak wiele, że trzeba było poświęcić im kilka minut, aby odczytać, co przedstawiają. Gorset, kołnierzyk, kaszkiet, falbanki, ażurowe buty, smukłe palce, światłocienie na policzkach, nosach, miękkość uszu. Maria rysowała dla dzieci, ale ja widziałam w jej pracach marzenia dorosłej kobiety zawoalowane właśnie w szczegółach ubrań, gestach, minach, fakturze materiałów. Jakby zaklinała w nich nieprzeżyte życie, do którego tęskniła i którego, czego musiała mieć świadomość, nigdy nie zdoła już osiągnąć.

– Sztukę od banału odróżnia własny głos – mówiła mi, gdy patrzyła na moje pierwsze próby malarskie. – Życie jest banalne, sztuka musi być wściekle subiektywna.

Ale gdy malowałam postacie wściekłe czy przerażające, szukając inspiracji w Beksińskim i Malczewskim, przyglądała się w ciszy, po czym mówiła, kładąc mi dłoń na ramieniu:

– Stać cię na własny głos, na całkowicie inny głos.

Nie wiedziałam, jaki miałby być? I dlaczego uważa, że to nie jest mój głos?

– Bo jestem pewna, że już to gdzieś widziałam. A jeśli tak, nie wierzę, że to twoje.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1nlxp3
d1nlxp3
d1nlxp3
d1nlxp3