Nareszcie skończyło się wszystko – i wszyscy odetchnęli
niemal z ulgą…
Przez kilka ostatnich tygodni pani Maria Nidecka
męczyła się bardzo. Właściwie od dawna trwała
już tylko agonia, a wszystkie zabiegi lekarskie były
tak beznadziejne wobec nieuniknionej katastrofy,
że nie tylko chorej, ale i całemu otoczeniu śmierć
wydawała się już teraz wybawicielką, gościem oczekiwanym
i pożądanym.
Od wielu miesięcy śmierć krążyła nad domem.
Powoli oswojono się z nią. Toteż gdy w piątek wieczorem
na łóżku leżały już tylko zimne zwłoki
przybrane w odświętną suknię z dawnych, dobrych
czasów, a na krzesełkach z obu stron paliły
się świece w pożyczonych naprędce wielkich srebrnych
lichtarzach, wszyscy zgromadzeni w jadalni
rozmawiali, co prawda przyciszonym głosem, ale
o sprawach drobnych, codziennych i mało związanych
z powagą chwili.
Obaj chłopcy dopominali się nawet dość energicznie
o kolację. Nic dziwnego. Byli zmęczeni,
więc – głodni. Witold całe popołudnie biegał po mieście,
załatwiając tysiące formalności pogrzebowych,
a Bronek nawet w tym dniu kuł, jak zwykle, do egzaminu.
Trudno – albo się jest w podchorążówce,
albo się nie jest. Matka przez długi czas była umierająca,
a egzamin nie czekał. Tyle że do domu ze
szkoły na te najcięższe dni przeniósł się Bronek ze
stosem fachowych książek, notatek i map.
Teraz obaj bracia siedzieli przy stole w jadalnii.
Witold rozłożył gazetę i czytał, co nie przeszkadzało
mu dorzucać od czasu do czasu paru słów
do obojętnej, nużącej rozmowy. Bronek co chwila
spoglądał na drzwi od kuchni, łowił uchem charakterystyczny
syk gazu i – ziewał.
Irena rozpaczliwie poprawiała przed lustrem kosmyki
włosów, których od wczoraj nie miała czasu
ukarbować, a jednocześnie badała z uwagą rozwój
małego pryszczyka na lewem skrzydełku nosa.
Pryszczyk ten nie upiększał co prawda ładnej twarzy
o prawidłowych rysach, cudownie czarnych
brwiach i oczach, ale jej też nazbyt nie szpecił. Toteż
po pewnym czasie Irena zdołała wynaleźć sobie
na pocieszenie argument:
– Dobrze, że nie wyskoczył na czubku nosa tylko
z boku. Mniej go tu widać.
Z sąsiedniego pokoju dolatywało przez uchylone
drzwi skwierczenie lichych, „powojennych” świec,
a od czasu do czasu cichutkie pochlipywanie Jadwigi,
która siedziała w nogach łóżka, jak za życia
matki, i co kilka minut, patrząc na zastygłą, spokojną
twarz, zalewała się nowym potokiem łez.
– Irena – odezwał się Bronek – może by tak Franciszkowa
dała nareszcie coś do zjedzenia? Co ona
tam tak długo pitrasi?
– To pójdź i spytaj, jeśli jesteś taki ciekawy – odparła
z niechęcią, obracając głowę ku bratu. – Ja
nie rozumiem, że wy możecie myśleć o jedzeniu!
– A o czym mamy myśleć w tej chwili? – zauważył
Witold zza gazety. – Całą noc nie zmrużyliśmy
oka, cały dzień byliśmy na nogach. Ja nawet obiadu
nie jadłem. Teraz trzeba, choćby przez rozum,
zjeść, żeby nabrać sił. I tobie radzę to samo, bo jak
się wyczerpiesz, to sama zachorujesz.
Do pokoju weszła Franciszkowa z dymiącym
półmiskiem.
– Co Franciszkowa tam niesie? – zagadnął Bronek.
– Co? A kluski z serem.
– Mięsa nie będzie?
– Dziś przecież piątek. Niech panicz nie wydziwia.
Wstyd, jeszcze w taki dzień…
– Siadajcie – rzekła Irena – i jedzcie prędko, bo
mi stół będzie potem potrzebny. Witold!
– Zaraz, zaraz – odparł starszy brat, nie odrywając
oczu od gazety. – Jeszcze tylko giełdę przejrzę.
Po chwili złożył wielką płachtę papieru i schował
do kieszeni.
– A gdzie Jadzia? – spytał, przysunąwszy się
z krzesłem do stołu,
– W pokoju mamy. Słyszysz przecież, że płacze –
odparł Bronek, nakładając sobie na talerz ogromną
porcję pogardzonych przed chwilą klusek.
– Zawołaj ją, Irenko. Od tego płaczu gotowa znowu
zachorować na oczy.
Weszła Jadwiga. W swojej czarnej, przykrótkiej
sukience, z warkoczem spuszczonym na plecy, bez
okularów, wyglądała dziś jeszcze młodziej, prawie
dziecinnie. Jej drobne, wątłe ramionka, wychylone
ku przodowi, zdawały się jeszcze węższe, twarzyczka
bledsza, a powieki biednych, chorych oczu były
zupełnie zapuchnięte od płaczu i mocno zaczerwienione.
– Jadwiniu – odezwał się Witold z lekkim wyrzutem,
ale takim tonem, jakby przemawiał do dziecka.
– Nie można tak długo płakać. Przecież wiesz, że
ci to bardzo zaszkodzi. Widzisz, my wszyscy jesteśmy
przygnębieni i smutni, ale trzeba mieć trochę rozsądku.
Trzeba panować nad sobą. Gdzie okulary?
– Tam leżą, pod oknem – odparła i wstała cicho,
z uległością małej dziewczynki, która została
skarcona. Odszukała swe wielkie okulary w rogowej
oprawie, założyła końce za uszy, ale spod ciemnych,
błękitnych szkieł spłynęły po policzkach
dwie nowe łzy.
– Biedna mama… – westchnęła Irena, patrząc
na puste miejsce, którego od wielu, wielu tygodni
nikt nie zajmował. – Dla niej to lepiej… Nie mogliśmy
jej uratować, a znosić takie męczarnie… Kiedy
ona usnęła ostatni raz bez morfiny, co, Jadziu?
Już chyba z miesiąc… Więcej jak miesiąc…
– Słuchajcie – przerwał Witold – eksportacja odbędzie
się jutro, a pogrzeb dopiero we wtorek. Ułożyłem
nekrolog do „Kuriera”. Będzie w jutrzejszym
numerze. Teraz chciałem się was poradzić, czy karawan
zamówić dwukonny, czy…
– A co? Ty może chciałeś jednokonny? – uniosła
się Irena. – Proszę! To ja połowę swojej pensji
oddałam, a ty nawet tego nie możesz zrobić dla
mamy? Co? Ach, ty skąpcze, skąpcze…
– Pogrzeb bardzo dużo kosztuje – odpowiedział
z całym spokojem na ten nagły wybuch siostry –
a do końca miesiąca jeszcze daleko. Ja także wziąłem
już w banku zaliczkę, Ireno.
Zawstydzona nieco, milczała. Po chwili szepnęła
z wahaniem:
– Mamie się jeszcze emerytura należy za zeszły
miesiąc…
– Pamiętam o tym, ale to drobna suma.
– On by nie pamiętał! – rzekła Irena do Bronka,
wzruszając ramionami. – Buchalter! Wszystko obliczy!
– A kto obliczy, jeśli nie ja? Kto potem dołoży,
co? Może ty albo Bronek?
Bronek odparł z godnością:
– Mój kochany, wiem, że wam siedzę na karku,
ale to już niedługo. Gdy będę oficerem…
– Wielkie rzeczy, pensja oficerska! Tyle, żebyś
z głodu nie umarł! – zaśmiała się Irena.
Jadwiga wtrąciła nieśmiało:
– Jeżeli wam trzeba jeszcze pieniędzy, to może ja
pójdę jutro do wuja Erazma…
– Cicho siedź! Nie trzeba nam twoich pieniędzy!
Podniosła ku bratu zdziwione i niespokojne
oczy, ale ciemne szkła zatarły ten wyraz. Witold
odparł łagodniej:
– Ty niemądre stworzonko, ty… Pieniądze od
wuja Erazma są twoje, tylko twoje, rozumiesz?
– Ja przecież także coś… Ja przecież także
chciałabym… – szepnęła jeszcze ciszej, spuszczając
głowę, ale Witold nie zwracał już na nią uwagi
i dalej zaczął przedstawiać Irenie swe plany.
– Pogrzeb będzie skromny, ale porządny… Nie
będziemy musieli wstydzić się wobec rodziny.
A zresztą, pal ich sześć, tę całą rodzinę! Na Powązkach
nie byłem, ale ciotka Ludwika zapewnia, że
w grobie rodzinnym są jeszcze dwa miejsca. A propos
ciotki: obiecała, że jutro z rana przyśle tobie
i Jadzi swoją żałobę.
– Pewnie ten stary, zrudziały welon, który nosiła
ze sześć lat po mężu! Dziękuję pięknie! Damy sobie
bez tego radę z Jadwinią. Zresztą – krepę już
kupiłam. Kapelusz upnie mi koleżanka, a z tego,
co zostanie, to się akurat Jadzi sukienkę uszyje.
Prawda, Jadziu?
– Prawda… – odparła dziewczyna głosem zdławionym
przez łzy.
Jedna ze świec w sąsiednim pokoju zaskwierczała
głośniej i zgasła. Rodzeństwo spojrzało po sobie.
Wszyscy umilkli… Zdawało się, że zza uchylonych
drzwi wyłonił się jakiś cień i stanął na progu.
Bronek nagle przestał jeść, oparł głowę na pięściach
i westchnął:
– Boże mój, Boże…