Trwa ładowanie...
d4jlrx7
03-02-2020 12:47

Kroniki Shannary. Pieśń Shannary

książka
Oceń jako pierwszy:
d4jlrx7
Kroniki Shannary. Pieśń Shannary
Tytuł oryginalny

The Wishsong of Shannara

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Bestsellerowa powieść z przeniesionego na ekrany cyklu „Kroniki Shannary” Pradawne zło odradza się w nowej postaci, poprzysięgając zemstę na wszystkim, co żyje. Druid Allanon wyrusza w niebezpieczną podróż, w której stawką jest istnienie całego świata. Z pomocą przychodzi mu jedyna spadkobierczyni magii elfów, władająca niezwykłą mocą pieśni, Brin Ohmsford. Lecz przepowiedziano im zagładę. Zło bowiem knuje, aby związać Brin z losem straszniejszym niż śmierć... Terry Brooks ma niezwykły talent opowiadania, tworzy bogate narracje pełne tajemnic, magii i zapadających w pamięć postaci. Christopher Paolini, autor „Eragona”

Kroniki Shannary. Pieśń Shannary
Numer ISBN

978-83-7674-502-2

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

464

Język

polski

Fragment

I Nad Czterema Krainami jedna pora roku ustępowała miejsca drugiej. Późne lato niechętnie, acz nieubłaganie oddawało pola jesieni. Odeszły długie, ciągnące się w nieskończoność dni charakterystyczne dla trzeciego kwartału, kiedy to dokuczliwy upał spowalnia bieg życia i człowiek czuje, jakby miało mu starczyć czasu dosłownie na wszystko. I choć gorąc ani trochę nie odpuścił, słońce zachodziło prędzej, zaduch nieco zelżał, a świadomość tempa kolejnych dni rozbudziła się na nowo. Zewsząd nadchodziły sygnały o zbliżającej się przemianie. Lasy Cienistej Doliny poczęły już przybierać jesienne kolory. Brin Ohmsford zatrzymała się przy rabatkach przytulonych do ścieżki prowadzącej ku drzwiom jej domu, zatracając się momentalnie w szkarłacie listowia starego klonu, który ocieniał podwórko. Drzewo było ogromne, jego pniak szeroki i sękaty. Brin się uśmiechnęła. Stary klon niósł ze sobą masę dziecięcych wspomnień. Pod wpływem impulsu zeszła ze ścieżki i podeszła do starego drzewa. Była wysoka, wyższa i od rodziców, i od swojego brata Jaira – niemal dorównywała wzrostem Rone’owi Leahowi – i pomimo pozornej delikatności szczupłego ciała nie ustępowała im sprawnością. Jair, rzecz jasna, zwykł się o to wykłócać, ale tylko dlatego, że już wystarczająco ciężko było mu zaakceptować rolę najmłodszego członka rodziny. A dziewczyna była przecież tylko dziewczyną. Palcami pogładziła chropowatą korę, po czym spojrzała do góry, prosto na splątane gałęzie przecinające się nad jej głową. Teraz, gdy długie, czarne włosy nie zasłaniały już jej twarzy, nie mogło być żadnej wątpliwości, czyim dzieckiem była. Dwadzieścia lat temu Eretria wyglądała dokładnie tak samo jak teraz jej córka, miała identyczną śniadą skórę, czarne oczy i gładkie rysy. Brin brakowało jedynie matczynego ognia, który odziedziczył Jair. Dziewczyna przejęła za to ojcowski temperament, spokój, pewność siebie i zdyscyplinowanie. Porównując któregoś razu swoje dzieci – przy okazji kolejnej wymagającej nagany przygody syna – Wil Ohmsford rzucił z niejakim żalem, że różnica pomiędzy nimi polega na tym, iż Jair gotowy jest zrobić wszystko od razu, zaś Brin, zanim się za coś zabierze, najpierw to przemyśli. Ona sama nie była pewna, kogo właściwie dotyczyła ta reprymenda. Opuściła ręce i przypomniała sobie, kiedy zanuciła drzewu pieśń. Była jeszcze wtedy dzieckiem, dopiero eksperymentowała z elfią magią. W środku lata próbowała przemienić letnią zieleń klonu w jesienny szkarłat; młodziutki umysł podpowiadał jej, że tak należy zrobić, przecież czerwień jest o tyle piękniejsza od zieleni. Ojciec wpadł w szał. Drzewu powrót do poprzedniego stanu zajął prawie trzy lata; przeżyło istny szok. Był to ostatni raz, kiedy ona lub Jair użyli magii przy rodzicach. – Brin, przyjdź, proszę, i pomóż mi z pakowaniem – usłyszała głos matki. Poklepała stary klon po raz ostatni i ruszyła w stronę domu. Ojciec nigdy w pełni nie ufał magii. Nieco ponad dwadzieścia lat temu użył elfich kamieni otrzymanych od druida Allanona, starając się ochronić Amberle Elessedil, wybrankę, której celem było miejsce zwane Krwawym Ogniem. Magia go odmieniła; poczuł to, chociaż nie wiedział, co się dokładnie wydarzyło. Dopiero po narodzinach Brin, a potem Jaira, stało się jasne, jakie konsekwencje niósł ze sobą jego czyn. Nie on stał się przekaźnikiem owej magii, a dzieci; to one zostały naczyniami, one i, prawdopodobnie, kolejne pokolenia Ohmsfordów, które miały przyjść po nich, choć nie było możliwe stwierdzić, czy któreś posiądzie moc pieśni. Brin nazwała tę moc pieśnią. Pomyśl życzenie, zaśpiewaj i już. A przynajmniej tak jej się wydawało, że zrobiła, kiedy po raz pierwszy miała styczność z tą magią. Szybko nauczyła się, że swoim śpiewem potrafi wpływać na zachowanie żywych istot. Mogła na przykład zmienić kolor liści starego klonu. Mogła uspokoić ujadającego psa. Mogła zachęcić dzikiego ptaka, aby usiadł delikatnie na jej ramieniu. Mogła stać się częścią żywej istoty lub uczynić ją częścią siebie. Nie była pewna, jak to robi, po prostu się działo. Śpiewała, a muzyka i słowa przybywały, jak zwykle, nieplanowane, nieprzećwiczone, jakby była to najbardziej naturalna czynność na świecie. Zawsze miała świadomość, co śpiewa, lecz jednocześnie nie skupiała się na tym, jej umysł trwał w stanie niedającej się opisać ekscytacji, która ją oblewała, przenikała przez nią, odświeżała; czuła się jak nowo narodzona, a życzenie się spełniało. Był to dar elfiej magii. I zarazem klątwa. Tak ojciec widział pieśń od chwili, kiedy odkrył, do czego zdolna jest jego córka. Brin w głębi ducha wiedziała, że jej rodzic boi się elfich kamieni, bo wie, do czego są zdolne i co czuł, kiedy korzystał z ich mocy. Kiedy dziewczynka zmusiła psa, aby gonił własny ogon, aż zwierzę zryło cały ogródek warzywny i niemal padło, ojciec utwierdził się w przekonaniu, że postąpił słusznie, zabraniając komukolwiek korzystać z kamieni. Ukrył je, jak mówił, tam, gdzie nikt nie zdoła ich znaleźć, i faktycznie nikt nie podołał temu zadaniu. A przynajmniej tak mu się zdawało. Brin nie była jednak taka pewna. Któregoś razu, całkiem niedawno, zaledwie kilka miesięcy temu, gdy rozmowa zeszła na temat kamieni, dziewczyna zauważyła, że Jair uśmiecha się półgębkiem. Oczywiście do niczego się nie przyznał, ale Brin wiedziała, jak trudno jest cokolwiek ukryć przed jej bratem, i podejrzewała, że mógł je odnaleźć. Rone Leah wyszedł jej na spotkanie. Stał na progu, wysoki i smukły, pojedyncze kosmyki koloru rdzy opadały mu na ramiona. Resztę włosów trzymała w ryzach szeroka opaska. Zmrużył swoje zdradzające skłonność do psot oczy i spojrzał na nią badawczo. – Może byś trochę pomogła, co? Odwalam kawał roboty, a nawet nie jestem członkiem rodziny, na rany kocie! – Tyle czasu u nas spędzasz, że nie powinieneś się oburzać – zbeształa go. – Co jeszcze zostało do zrobienia? – Trzeba wynieść jakieś skrzynki. I to chyba tyle. Za progiem stały tarasujące wejście skórzane walizy i mniejsze torby. Rone podniósł największą. – Twoja matka powinna być w sypialni. Chłopak zniknął w korytarzu. Brin ruszyła w stronę mieszczących się na tyłach domu sypialni. Jej rodzice byli gotowi do wyjazdu na coroczną jesienną pielgrzymkę na peryferyjne osiedla leżące na północ od Cienistej Doliny. Podróż ta zwykle zajmowała im ponad dwa tygodnie. Niewielu uzdrowicieli posiadło umiejętności równe Wilowi Ohmsfordowi i próżno było szukać jakiegoś w promieniu ośmiuset kilometrów od Doliny. Dlatego dwa razy do roku, na wiosnę i jesienią, ojciec udawał się w drogę do odległych osad, gdzie potrzebowano jego usług. Eretria zawsze mu pomagała, została bowiem przeszkolona niemal tak dobrze jak on i umiała zaopiekować się chorymi i rannymi. Nie musieli odbywać tej podróży i pewnie by tego nie robili, gdyby nie ich niebywała sumienność. Inni pewnie machnęliby ręką. Ale rodzicami Brin kierowało silne poczucie obowiązku. Uzdrawianie było zajęciem, któremu oboje poświęcili swoje życie i zawsze traktowali je poważnie. A kiedy wybywali w te podróże, dziewczyna miała opiekować się Jairem. Pod nieobecność rodziców doglądał ich również mieszkający w górach Rone Leah. Matka Brin spojrzała znad ostatniej sterty przygotowanych do spakowania rzeczy i uśmiechnęła się do córki. Długie czarne włosy opadły swobodnie na ramiona kobiety. Jej twarz zachowała młodzieńczy charakter; nie wyglądała na wiele starszą od córki. – Czy widziałaś swojego brata? Jesteśmy już prawie gotowi. Brin zaprzeczyła. – Myślałam, że jest z ojcem. Pomóc ci z czymś? Eretria pokiwała głową, położyła córce dłonie na ramionach i posadziła ją obok siebie na łóżku. – Chcę, żebyś mi coś obiecała, Brin. Nie korzystaj z pieśni podczas naszej obecności. Ani ty, ani twój brat. Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. – Już prawie wcale nie śpiewam – rzuciła, wodząc ciemnymi oczami po śniadej twarzy matki. – Wiem. Ale Jair używa mocy i myśli, że nie mam o tym pojęcia. Tak czy inaczej, kiedy nas nie będzie, nie chcemy, żebyście w ogóle z niej korzystali, nawet raz. Rozumiemy się? Brin ociągała się z odpowiedzią. Jej ojciec rozumiał, że elfia magia jest częścią życia jego dzieci, ale nie akceptował myśli, iż może być ona dobra lub konieczna. Jesteście inteligentnymi, utalentowanymi ludźmi, powtarzał im. Nie potrzebujecie żadnych sztuczek i forteli, aby dalej się rozwijać. Bądźcie, kim jesteście, i bez pieśni. Eretria mu wtórowała, choć chyba była gotowa pogodzić się z tym, że dzieci nie posłuchają, jeśli tylko uznają, że ujdzie im to na sucho. Lecz, niestety, Jairowi trudno było utrzymać coś w sekrecie. Chłopak był impulsywny i niepokojąco uparty, a kiedy chodziło o korzystanie z pieśni, robił to, co mu się żywnie podobało, o ile, oczywiście, wierzył, że nikt się nie dowie. A i elfia magia przejawiała się u niego inaczej… – Brin? Dziewczyna pozbierała rozproszone myśli. – Matko, ale co za różnica, czy Jair będzie się wydurniał i bawił pieśnią? To tylko zabawka. Eretria pokręciła głową. – Nawet zabawka potrafi być niebezpieczna, jeśli używa się jej w niewłaściwy sposób. Poza tym powinnaś już wiedzieć, że elfia magia zawsze czyni krzywdę. Posłuchaj mnie. Ty i twój brat jesteście na tyle dorośli, że nie potrzebujecie już mamusi i tatusia zaglądających wam przez ramię, ale mała rada od czasu do czasu nie zaszkodzi. Po prostu nie chcę, żebyście używali magii, kiedy nas nie będzie. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz. I powstrzymasz Jaira. Brin przytaknęła powoli. – Czy to przez te plotki o czarnych szwendaczach? Słyszała już pewne historie. W gospodzie mówiono o nich bez przerwy. Czarni szwendacze – bezgłośne, pozbawione twarzy istoty zrodzone z czarnej magii, pojawiające się znikąd. Niektórzy mówią, że powrócił Czarnoksiężnik i jego legiony. – O to chodzi? – Tak – odparła matka, ciesząc się z domyślności córki. – A teraz obiecaj mi to, o co proszę. – Obiecuję – powiedziała z uśmiechem Brin. Tak czy inaczej, uważała to wszystko za wyssane z palca bzdury. Pakowanie zajęło jeszcze pół godziny i wreszcie rodzice byli gotowi do drogi. Jair przyszedł akurat z gospody, gdzie został wysłany, aby nabyć słodycze, podarek dla matki, smakoszki takich rzeczy, i wymieniono pozdrowienia przed podróżą. – Pamiętaj o swojej obietnicy, Brin – wyszeptała matka, obejmując córkę i całując ją w policzek. Starsi Ohmsfordowie usiedli na koźle wozu i ruszyli powoli zakurzonym traktem. Brin patrzyła za nimi, aż zniknęli jej z oczu. Tego popołudnia dziewczyna, Jair i Rone Leah poszli na spacer do lasu w Dolinie, a kiedy nareszcie postanowili wrócić do domu, zapadał zmierzch. Słońce poczęło chować się za obręczą doliny, a cienie rzucane przez drzewa stopniowo się wydłużały, tkając wieczór. Od osady dzieliła ich godzina piechotą, ale i rodzeństwo, i góral znali tę drogę na tyle dobrze, że mogliby poruszać się po leśnych ścieżkach nawet w najczarniejszą z nocy. Szli spacerowym tempem, ciesząc się ostatnimi minutami tego, jak się okazało, pięknego jesiennego dnia. – Powędkujmy jutro – zaproponował Rone, uśmiechając się szeroko do Brin. – Przy takiej pogodzie nie będzie miało znaczenia, czy coś złapiemy, czy nie. Był najstarszy, toteż to on prowadził towarzyszy przez las. Do pleców przytroczoną miał powycieraną, wysłużoną pochwę, w której spoczywał miecz Leah; jej zarys odznaczał się pod myśliwskim płaszczem. Niegdyś było to ostrze następców tronu, ale dawno już przestało pełnić tę rolę i zostało podmienione na inne. Rone jednak cenił starą klingę wykutą lata temu, kiedy jego pradziad, Menion Leah, ruszył na poszukiwania Miecza Shannary. Od tamtej pory chłopak podziwiał broń, którą otrzymał od ojca; był to swoisty symbol, że jest księciem Leah, choć najmłodszym. Brin spojrzała na niego i wyraźnie się zasępiła. – Chyba o czymś zapomniałeś. Jutro mamy naprawić co nieco przy domu, obiecaliśmy ojcu, że to zrobimy, kiedy go nie będzie. I co? Chłopak wzruszył radośnie ramionami. – Zrobimy to innego dnia. Nie ucieknie. – Powinniśmy połazić sobie po obrzeżach Doliny – wtrącił się Jair Ohmsford. Chłopiec był szczupły i żylasty, twarz i elfie rysy przejął po ojcu – migdałowe oczy, skośne brwi i delikatnie spiczaste uszy przykryte kępkami nieokiełznanych blond włosów. – I rozejrzeć się za upiorami Mord. Rone się zaśmiał. – A co ty, tygrysie – tak nazywał Jaira – możesz wiedzieć o szwendaczach? – Pewno tyle, co i ty – odparło dziecko Doliny. – Opowiadamy sobie te same historie co wy, górale. Czarni szwendacze, upiory Mord, istoty, które wypełzają z mroku. W gospodzie cały czas o nich rozprawiają. Brin spojrzała na brata z dezaprobatą. – I na tym koniec. To tylko opowieści. Jair spojrzał na Rone’a. – A ty co o tym myślisz? Ku zaskoczeniu dziewczyny góral wzruszył ramionami. – Może faktycznie tak jest. A może nie. Brin poczuła ukłucie złości. – Rone, takie bajki krążą od czasu, kiedy Czarnoksiężnik został pokonany, i żadna z nich nie zawiera nawet ziarna prawdy. Czemu tym razem miałoby być inaczej? – Nie mówię, że tak jest, jedynie doradzam ostrożność. Przypomnij sobie, że w czasach Shei Ohmsforda nikt nie wierzył w nosicieli czaszek, aż było za późno. – Dlatego uważam, że powinniśmy się rozejrzeć – powtórzył Jair. – Ale dlaczego? – naciskała Brin, a jej głos zhardział. – Żeby natknąć się na coś tak niebezpiecznego jak stwory, o których rozmawiacie? I co wtedy zrobicie? Zaśpiewacie im? Jair się spłonił. – Jeśli zaszłaby taka konieczność, to chyba jasne, że użyłbym magii… – Z magią nie ma żartów, Jair – fuknęła dziewczyna. – Ile razy mam ci to powtarzać? – Tylko mówię, że… – Słyszałam, co powiedziałeś. Myślisz, że pieśnią uporasz się ze wszystkim, ale, niestety, grubo się mylisz. Lepiej pomyśl o tym, co ojciec mówił o korzystaniu z magii. Któregoś dnia sprowadzisz sobie na głowę nie lada kłopoty. – Czemu się tak złościsz? – spytał brat. Brin faktycznie zdała sobie sprawę, że jest zła, i to zupełnie niepotrzebnie. – Przepraszam – powiedziała. – Złożyłam matce obietnicę, że żadne z nas nie użyje pieśni, podczas gdy jej i ojca nie będzie. Pewnie dlatego aż mnie nosi, kiedy rozmawiacie o upiorach Mord. Teraz z kolei ognik złości zapłonął w oczach Jaira. – A kto dał ci prawo do składania obietnic w moim imieniu? – Nikt, ale matka… – Matka nie rozumie… – Ej, spokój, na rany kocie! – krzyknął Rone Leah, unosząc pojednawczo dłonie. – W takich sytuacjach cieszę się, że śpię w gospodzie, a nie z wami w domu. Zapomnijmy już o tym wszystkim i powróćmy do pierwotnego tematu. Idziemy jutro na te ryby czy nie? – Idziemy – zagłosował Jair. – Idziemy – zawtórowała mu siostra. – Jak tylko uporamy się z paroma niezbędnymi naprawami. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Brin nie przestawała dumać nad tym, jak jej brata zauroczyły możliwości oferowane przez pieśń. Matka miała rację – Jair korzystał z magii, kiedy tylko miał ku temu okazję. Uważał, że to bezpieczne, bo używał jej inaczej niż Brin. Ona faktycznie potrafiła zmienić wygląd i zachowanie żywych istot, on zaś potrafił jedynie tkać iluzje. Kiedy śpiewał, rzeczy działy się tylko pozornie, co dawało mu szerokie spektrum możliwości i zachęcało do eksperymentowania. Praktykował magię w ciszy i nie miał zamiaru przestać. Nawet Brin nie była do końca pewna, gdzie nauczył się z niej korzystać. Popołudnie ustępowało wieczorowi. Księżyc w pełni zawisnął nad wschodnim horyzontem niczym biała boja, na niebie zjawiły się migoczące gwiazdy. Z nastaniem zmierzchu powietrze szybko się ochłodziło, a rześki zapach lasu stał się ciężki od aromatu schnących liści. Otoczył ich szum nocnego ptactwa i owadzie brzęczenie. – Powinniśmy pójść na ryby nad Rappahalladran – wypalił nagle Jair. Przez chwilę nikt się nie odzywał. – Sam nie wiem – odparł wreszcie Rone. – Równie dobrze możemy połowić w Dolinie. Brin spojrzała na górala z niejakim zdziwieniem, gdyż wydał się zaniepokojony. – Nie pstrągi źródlane – napierał niestrudzony Jair. – Poza tym chciałem pobiwakować przez noc albo i dwie w Duln. – To też da się zrobić w Dolinie. – Ale tam jest jak na naszym podwórku – ciągnął chłopak, a jego głos zdradzał lekką irytację – no i całego Duln jeszcze nie zeszliśmy. Czego się tak boisz? – Niczego się nie boję – odparł nieco urażony góral. – Chodzi o to, że… Słuchaj, później to omówimy. Opowiem ci lepiej, co mi się przytrafiło, kiedy tutaj szedłem. Prawie się zgubiłem, a potem natknąłem się na wilkopsa i… Brin zwolniła nieco, pozwalając chłopcom ją wyprzedzić. Nadal zastanawiał ją nagły niepokój bijący od Rone’a, który od razu przekreślił plany nawet krótkiego kempingu w Duln, choć przecież byli tam niezliczoną ilość razy. Czy za Doliną działo się coś, czego powinni się bać? Skrzywiła się na wspomnienie matczynych obaw. A teraz i Rone’a coś gryzło. Góral ociągał się z uznaniem opowieści o upiorach Mord za bajdurzenie, powiedziałaby nawet, że odpowiedział z niezwykłym jak na niego wahaniem. Normalnie skwitowałby podobne nonsensy machnięciem dłoni i gromkim śmiechem, tak jak ona. Czemu nie tym razem? Zrozumiała, że może istnieć jakiś powód; że może to nie żaden dowcip czy żart. Minęło pół godziny i pomiędzy drzewami zaczęły jarzyć się światła osady. Było już ciemno, szli leśną ścieżką, prowadzeni przez jasny księżyc. Szlak biegł ku dołowi, do zamkniętej kotliny, gdzie mieściła się wioska, rozszerzając się do rozmiaru drogi. Mijali pierwsze domy, z których dochodził gwar. Brin poczuła pierwsze oznaki zmęczenia. Dobrze będzie wślizgnąć się do wygodnego łóżka i pozwolić sobie na porządny sen. Maszerowali przez sam środek Cienistej Doliny, przechodząc obok gospody, od całych pokoleń będącej rodzinnym interesem oraz domem Ohmsfordów; od śmierci Shei i Flicka już tam jednak nie mieszkali. Obecnie zarządzali nią przyjaciele rodziny, dzieląc się zyskami i wydatkami z rodzicami Brin. Jej ojciec, jak wiedziała, nigdy nie czuł się tam komfortowo, nie miał smykałki do biznesu i przedkładał obowiązki uzdrowiciela nad pracę oberżysty. Tylko Jair żywo interesował się tym, co działo się za drzwiami przybytku, i często tam zachodził, aby posłuchać opo- wieści przyniesionych do Doliny przez wędrowców, opowieści o przygodach zdolnych zainteresować tego niespokojnego duchem chłopca. Tej nocy w gospodzie było tłoczno, jej szerokie podwójne drzwi otwarto na oścież, porozstawiane na stołach lampy rzucały światło na blaty, a przy barze kłębili się podróżnicy i miejscowi, śmiali się, żartowali i spędzali chłodny jesienny wieczór przy kuflu, albo i dwóch, ale. Rone rzucił Brin uśmiech przez ramię i pokręcił głową. Nikt nie chciał, aby ten dzień się skończył. Chwilę później dotarli do domu Ohmsfordów, murowanej wiejskiej chaty stojącej na pagórku pod lasem. Zdążyli przejść połowę brukowanej ścieżki biegnącej do frontowych drzwi pomiędzy żywopłotami a ukwieconymi śliwami, kiedy nagle Brin kazała im się zatrzymać. W jednym z okiem zobaczyła bowiem światło. – Czy któryś z was zostawił rano zapaloną lampę? – zapytała szeptem, choć znała odpowiedź. Jej towarzysze zaprzeczyli. – Może ktoś wpadł z wizytą? – podsunął Rone. Brin rzuciła mu spojrzenie. – Pozamykaliśmy cały dom. Przez moment gapili się na siebie bez słowa, zrobiło się trochę niezręcznie. Jair jednak nie czuł podobnego skrępowania czy niezdecydowania. – No dobra, to chodźmy i zobaczmy, kto to taki – powiedział i ruszył przed siebie. Rone położył mu dłoń na ramieniu i przyciągnął go do siebie. – Zaczekaj, tygrysie. Nie ma się co śpieszyć. Jair strząsnął z siebie rękę przyjaciela, odwrócił się w stronę światła, po czym spojrzał na Rone’a. – Myślisz, że co tam na nas czeka? Szwendacz? – Przestań już gadać te bzdury! – oburzyła się Brin. Brat rzucił jej uśmiech. – Bo zgadzasz się ze mną, co nie? Szwendacz chce nas porwać! – Miło ze strony tego kogoś, że zapalił dla nas lampę – rzucił sucho Rone. Znowu spojrzeli na zapalone światło, nie mogąc zdecydować, co powinni zrobić. – Cóż, nie będziemy tutaj stali całą noc – rzucił po chwili Rone; sięgnął do pochwy i wyciągnął miecz Leah. – Sprawdźmy. Stańcie za mną. Jeśli coś mi się stanie, od razu idźcie do gospody po pomoc. – Zamilkł, jakby zastanawiał się, co powiedzieć. – Nie mówię jednak, że się stanie. Podeszli do frontowych drzwi, gdzie stanęli, nasłuchując. Cisza. Brin podał Rone’owi klucz i przestąpili próg. Sień była ciemna jak smoła, nie licząc strużki żółtawego światła, które prześwitywało z końca krótkiego korytarzyka. Ociągali się jeszcze parę sekund, po czym po cichu przeszli do salonu. Pusto. – Ani jednego upiora – oświadczył. – Nic poza… Nie dokończył zdania. Z przylegającej do pokoju dziennego bawialni wyłonił się ogromny cień, który zasłonił światło. Mężczyzna miał grubo ponad dwa metry wzrostu, ubrany był na czarno. Pod luźnym kapturem, teraz zsuniętym na plecy, kryła się szczupła, poznaczona bliznami twarz o skórze twardej, doświadczonej przez słońce i deszcz. Czarna broda i włosy jakby zlewały się przybyszowi z głową, matowe i poprzecinane siwizną. Ale uwagę całej trójki przyciągnęły jego oczy, głęboko osadzone, przenikliwe, spoglądające z cienia rzucanego przez krzaczaste brwi, jakby wszechwidzące, dostrzegające nawet to, co niewidoczne. Rone Leah pośpiesznie uniósł pałasz, nieznajomy jednak uspokoił go gestem. – Nie będziesz tego potrzebował. Góral zwlekał, patrząc tamtemu prosto w ciemne oczy, po czym opuścił miecz. Brin i Jair stali jak skamieniali, nie mogąc ani się odwrócić, ani uciec, ani nawet otworzyć ust. – Nie ma się czego bać – rozległ się grzmiący głos obcego. Żadne z nich nie poczuło się tymi słowami uspokojone, ale nieco się rozluźnili, kiedy ciemna postać nie wykonała żadnego gwałtownego ruchu. Brin zerknęła na brata i spostrzegła, że Jair wpatruje się z uwagą w nieznajomego, jakby coś go zastanowiło. Mężczyzna spojrzał na chłopaka, potem na Rone’a, a następnie na nią. – Żadne z was mnie nie zna? – zapytał łagodnie. Zapadło milczenie, po czym Jair pokiwał głową. – Allanon! – wykrzyknął, a na jego twarzy odmalowała się ekscytacja. – Jesteś Allanon!

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4jlrx7
d4jlrx7
d4jlrx7
d4jlrx7