Trwa ładowanie...
d1h7g6i
06-04-2021 15:00

Kresowa miłość

książka
Oceń jako pierwszy:
d1h7g6i
Kresowa miłość
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Opowieść o tym, jak historia potrafi splątać ludzkie losy i zadrwić z tych, którzy próbują nią manipulować.
W 1924 roku mała ormiańska dziewczynka, Marysia Amirowicz, musi opuścić ukochane Kuty. Wraz z rodziną przenosi się do Stanisławowa, a po kilku latach rozpoczyna studia we Lwowie, gdzie, choć jeszcze o tym nie wie, czeka miłość jej życia – przystojny student chemii, Antoni. Sielankę i szczęście zakochanych burzy wojna
Czterdzieści lat później w życie starej i schorowanej Marii Amirowicz wkracza jej bratanica, Dorota, którą staruszka traktuje jak córkę i opowiada jej całe swoje życie, nie kryjąc rozgoryczenia i żalu do losu.
Nastaje rok 2013. Dagmara, nauczycielka matematyki, poznaje w Krośnie młodego inżyniera, Adama i zakochuje się w nim z wzajemnością. Młodzi planują wspólną przyszłość, ale właśnie wtedy postanawia wtrącić się przeszłość…
Piękna i klimatyczna podróż przez Kresy. Beata Agopsowicz stworzyła historię o niełatwych wyborach, bolesnych wspomnieniach, żalu, marzeniach i potędze miłości. Przejmująca i emocjonalna powieść, która mnie oczarowała. Serdecznie polecam!
Kamila Łodyga,
Życie książkami pisane

Kresowa miłość
Numer ISBN

978-83-66790-39-1

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

336

Język

polski

Fragment

Kuty, czerwiec 1924

Darzyła ogromną miłością to małe, zaciszne, słoneczne, pachnące żywicą miasteczko. Kochała je całym swym siedmioletnim serduszkiem. Każdy zakątek był jej bliski. Cicho szemrzący Czeremosz, domki, chaty, wille drzemiące w pięknych sadach i ogrodach stanowiły jej dziecięcy świat – jedyny, jaki znała.

Nie mogła uwierzyć w to, co powiedziała jej mama:

– Córciu, przenoszą tatę do Stanisławowa. Przeprowadzamy się. Musimy opuścić Kuty.

– Ale jak to? Ja nie chcę, mamo. – Jej bródka zatrzęsła się od płaczu.

– Jesteś już dużą dziewczynką i musisz zrozumieć, że czasem nie mamy większego wpływu na to, co nas spotyka. Nie płacz, kochanie.

– Ja nie płaczę, tylko tak jakoś mi smutno. – Wypowiadając te słowa, rozszlochała się na dobre. – Mamo, mamo, ja chcę zostać. Tutaj jest babcia, dziadek i Fulcia, przecież to moja najlepsza koleżanka. Ja nie chcę do jakiegoś Stani… Stanisławowowa.

– Wiem, kochana, że to dla ciebie trudne. Dla mnie też. Znam tylko Kuty: tu się urodziłam, mieszkałam przez całe życie, przeżyłam wojnę, tu wzięliśmy ślub, ty się urodziłaś. Ale tak trzeba, zrozum.

– Nie! Ja zostaję. – Po tych sowach wybiegła, trzaskając drzwiami.

– Marysiu, wróć! Grzeczne panienki tak się nie zachowują.

Potem zapewne dodała, jak zwykle:

– Charakterek to nasza Marysia ma, oj ma.

Mama często tak mówiła do taty. Co to dokładnie znaczyło, Marysia nie wiedziała. Nie przejęła się jej wołaniem. Udała, że nie słyszy i wybiegła na zewnątrz. Zatrzymała się na chwilę przed gankiem, popatrzyła na donice z olejandrami i ich piękne różowe kwiaty, rozejrzała się po całym ogrodzie, o który mama dbała z taką pieczołowitością. Teraz to wszystko chciała zostawić. Do oczu dziewczynki znów nabiegły łzy, ruszyła więc dalej, by mama jej tu nie przyłapała.

Niewiele myśląc, wybiegła za furtkę i popędziła ulicą Kolejową w stronę miasta. Minęła kościół ormiański, wyróżniający się ażurową wieżyczką, stojącą na prawo od głównego wejścia. Często zatrzymywała się przy nim, nieraz wchodziła do środka. Dziś nic jej to nie obchodziło. Biegła dalej ulicą Tudiowską.

Łzy płynęły jej po policzkach. Nie chciała stąd wyjeżdżać. Przecież miała iść do szkoły. Z Fulcią już się cieszyły i omawiały, jak wspaniale będzie razem wędrować. Koleżanka zdobyła co nieco informacji na temat szkoły od starszej siostry i chętnie się tym podzieliła z Marysią. Wiedziały, że każdego ranka uczennice śpiewają pieśń Kiedy ranne wstają zorze. W związku z tym nieraz dziewczynki ćwiczyły śpiew, by potem dobrze wypaść. Zdarzało się ponoć, że nauczycielka biła linijką, gdy ktoś nie umiał dobrze pieśni. One chciały ze wszystkich sił uniknąć takiej sytuacji.

I na cóż było to wszystko? Nie będą z Fulcią razem chodzić do szkoły. Nie będą już nigdy zjeżdżać zimą na sankach z pagórków Owidiusza, nie będzie łyżew, konnych kuligów na saniach, kolędowania pod oknami sąsiadów. Nie będą razem lepić bałwana, nie będzie walk na śnieżki ani zabaw nad wodami Czeremoszu, podjadania owoców w ogrodach sąsiadów, łapania chrabąszczy i tych wszystkich zabaw, które wymyślali z dzieciakami. Będzie musiała pożegnać się z tym na zawsze.

Przełykając łzy, ciągle biegła, biegła, aż zabrakło jej tchu. Przystanęła i zobaczyła, że dotarła do miejsca, w którym kończyła się już ulica Tudiowska. Co miała teraz zrobić? Może skręcić w prawo i pobiec nad brzeg Czeremoszu. Pewnie by tak postąpiła, ale usłyszała wołanie pana Karola Tilingera:

– A gdzie to Marysia tak biegnie? Przewróci się tylko i bieda będzie.

Dziewczynka zatrzymała się i popatrzyła na miłą twarz starszego pana. Jego też już nie będę widywać – pomyślała.

– A czemuż to Marysia taka smutna? Na zmartwienia najlepsze słodkości. Niech Marysia poczeka, dam jej trochę.

Pan Tilinger zniknął w drzwiach cukierni, by po chwili wyjść z torebką cukierków.

– Proszę, niech Marysia to zje. Od razu Marysi humor się poprawi.

– Dziękuję panu, bardzo dziękuję.

Popatrzyła w dobrotliwą twarz cukiernika, na której widniał ciepły uśmiech. Nie mogła nie odpowiedzieć tym samym. Zajrzała do torebki. Zobaczyła landryny i jej ulubione irysy. Uśmiechnęła się, łzy przestały płynąć.

– No, od razu lepiej. Niech Marysia pozdrowi ojca i matkę.

Dziewczynka podziękowała raz jeszcze, obiecała, że pozdrowi rodzicieli, i z buzią pełną cukierków zawróciła w stronę domu. Ale postanowiła, iż przejdzie przez rynek.

Szła już teraz powoli, na rynek weszła od ulicy Śniatyńskiej. Mimo smutku jej uwagę jak zwykle przykuła wystawa sklepu kolonialno-spożywczego pana Karczewskiego. Zajrzała do środka, bo uwielbiała przypatrywać się licznym towarom na półkach, a pan Karczewski albo jego subiekt nigdy nie przeganiali dzieciarni. Czego tam nie było: na ścianie za ladą wisiały wianki suszonych fig, na półkach stały puszki bananowej mączki i prawdziwego, ciemnego jak afrykańska noc, holenderskiego kakao, obok w szklanej fiolce znajdowały się zamknięte laski wanilii. Można też było zobaczyć delikatny jedwab, a Marysia uwielbiała przyglądać się guzikom z muszli.

Za ladą stał sam pan Karczewski, nad wyraz uprzejmy, jak zwykle. Kłaniał się właśnie klientce, która weszła zaraz za dziewczynką i skierowała się wprost do niego. Przechylał głowę i mówił szeptem, z namaszczeniem.

– Moje uszanowanie wielmożnej pani. Polecam szanownej pani serek. Rozpływa się w ustach, po prostu delicje.

– To poproszę, skoro pan tak zachwala. A jajka dostanę?

– Jajeczka, szanownej pani, świeżutkie, prosto od kurek.

– To poproszę zapakować dziesięć.

I tak rozmowa ciągnęła się dalej. Pan Karczewski zachwalał kolejne towary, wyciągał na ladę, a klientka pakowała. Uwagę Marysi przykuła butelka z zakiszonymi ogórkami. Jak przepchano te ogórki przez wąską butelkową szyjkę? – zdziwiła się dziewczynka i za nic nie mogła tego zrozumieć.

Kiedy kobieta płaciła za towar, Marysia wyszła na zewnątrz; nie chciała, by pan Karczewski wypytywał ją o ślady łez na policzkach.

Wyszła na zewnątrz i ruszyła dalej, od czasu do czasu kłaniając się przechodniom, których dobrze znała. Miała nadzieję, że nie dostrzegli oznak niedawnego płaczu.

Przechodząc przez rynek, przystanęła na chwilę pod gmachem miejskiego ratusza. Podniosła główkę do góry i z ciekawością zapatrzyła się w wieżę zegarową oraz balkonik z metalową balustradą. Jeszcze w maju wymykała się wcześnie rano, by zdążyć tu na siódmą. O tej godzinie orkiestra grała pieśń Maryjo, Królowo Polski, a potem trębacz odgrywał kucki hymn, który urywał się w połowie melodii. Mama mówiła jej, że podobny hejnał można usłyszeć w dalekim Krakowie. Marysia uwielbiała przyglądać się grającej orkiestrze. Nieraz śmiała się po cichu z napełnionych powietrzem policzków trębaczy. Wydawało się, że za chwilę pękną. Jednak nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie zobaczy majowej orkiestry…

Myśl ta przepełniła ją żalem i znów zebrało jej się na płacz. Szybko wetknęła do ust dwa irysy, by do tego nie dopuścić. Poszła dalej, już nie rozglądając się wokół, by kolejne obrazy kuckiego otoczenia nie wywołały u niej płaczu. Tylko kiedy mijała ormiański kościółek, zatrzymała się na chwilkę, bo przyszła jej do głowy pewna myśl. Że też wcześniej na to nie wpadła…

Za dwa dni miał się odbyć jarmark świętego Antoniego. Pamiętała o tym, bo dziś rano mama mówiła, że jutro przyjeżdża ciotka Stefania z Rozalką. Każdego roku w czerwcu odwiedzały Kuty. Przybywały na to święto z Czerniowców. Ciotka zamieszkała tam po ślubie z wujem Antonim, który się zjawiał na czerwcowym jarmarku jeszcze ze swoimi rodzicami. Ciotka Stefania zawsze powtarzała, że to święty patron znalazł jej męża.

Święty ten był pomocnikiem w różnych problemach. Marysia nieraz słyszała od mamy, babci Rypsymy czy starszych sąsiadek historie o tym niezłomnym przyjacielu, spieszącym na pomoc w trudnych sytuacjach. Babcia zawsze powtarzała, że kucki święty Antoni trwa nieustannie przy tych, którzy nigdy nie zwątpią w jego pomoc. Niejednokrotnie słyszała słowa szeptane przy lada zgubie: „Surp Anton, du, a gamky skugy yła, u zim zienty thoch tarna” – „święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola Twoja, a znajdzie zguba moja”. I zazwyczaj po takiej modlitwie wszystko się odnajdywało.

Marysia wiedziała, że o wstawiennictwo świętego można było prosić w wielu innych sytuacjach. Albo to raz o tym słyszała? Ostatnio babcia opowiadała, jak kiedyś pewien kupiec zgubił dużo pieniędzy. Chodził, pytał, szukał, obiecywał wysoką nagrodę za pomoc w odzyskaniu dukatów i nic. W końcu postanowił zwrócić się o pomoc do świętego Antoniego, dając ofiarę w intencji odnalezienia zguby. W tym dniu mszę odprawiał ksiądz łaciński. Kiedy kupiec ormiański usłyszał słowa „sed libera nos a malo” – „ale nas zbaw ode złego” – przetłumaczył po swojemu odpowiedź świętego Antoniego: „szedł Lieber, a niósł niemało”. Po wyjściu z kościoła biegał i rozpytywał o człowieka o tym nazwisku. I rzeczywiście, odnalazł go – chodził po Kutach i poszukiwał właściciela zagubionej sakiewki.

Nie dalej jak wczoraj Marysia była u babci, gdy przyleciała do niej sąsiadka. Zawołała od progu:

– A wiesz ty, że nasz święty Antoni Padewski to nawet Żydom pomaga?

– A jak to tak?

– Pamiętasz burzę w zeszły wtorek, jak to się wszyscy bali, że im dachy pozrywa?

– Pamiętam. Wieszaliśmy obraz świętego na naszym domostwie jak inni.

– Stary Zukerman też ślubował: „Święty Antoni, ja Ciebie także proszę, ocal mój dom, a dam Ci dalibóg i ja świecę”. Dziś sama widziałam, jak świecę w kościele palił.

Stojąc pod kościołem, Marysia nagle zdała sobie sprawę, że święty Antoni to jej ostatnia deska ratunku. Dlaczegóżby nie miał jej pomóc zostać tu przy nim w Kutach? Tak, poprosi go o to na odpuście – w mig postanowiła. Obieca mu, że będzie go często odwiedzać i palić świece, żeby tylko mogła zostać.

Ta myśl pocieszyła ją na tyle, że już postanowiła spokojnie wrócić do domu. Dla wzmocnienia dobrego humoru wetknęła do buzi ostatnie dwa cukierki i dziarsko pomaszerowała ulicą Kolejową. Uśmiechnęła się do kwiatów w ich ogrodzie, po czym weszła przez ganek. Zatrzymała się, słysząc rozmowę rodziców. Tata musiał właśnie wrócić z pracy:

– A gdzie to nasza Marysieńka się podziewa?

– Wybiegła, jakby ją piorun trzasnął. Będzie już ze dwie godziny.

– Powiedziałaś jej?

– Tak, ale nie chciała tego słuchać. Mówię ci, ona jeszcze napyta sobie biedy. Oj, ma ona charakterek, ma.

No tak, mama znów powtarzała swoje. Póki co nie biedy sobie napytała, ale cukierków. O co matce chodziło? Usłyszała trzaskanie naczyń. Pewnie podawała ojcu obiad.

– Chyba pójdę jej poszukać.

– Zostaw, sama przyjdzie. W naszych Kutach nic jej nie będzie – uspokoił ją tata.

No właśnie, „w naszych Kutach”. Tu wszyscy czuli się dobrze, więc dlaczego rodzice chcieli wyjeżdżać? Nie mogli! Święty Antoni już to załatwi. Zobaczą jeszcze… Poczekała chwilkę, by nie domyślili się, że podsłuchiwała ich rozmowę. Wreszcie weszła i została przez nich radośnie przywitana. Jej wcześniejsze, nieodpowiednie według mamy, zachowanie poszło w niepamięć.

Następnego dnia upewniła się jeszcze co do siły sprawczej świętego Antoniego, gdy starsza o dwa lata Rozalka opowiedziała jej swą podróż z Czerniowic.

– Mówię ci, ale było straszno. Łódka stara i dziurawa, przewodnik ponury i milczący. Trzymałam się kurczowo mamy, trzęsłam się ze strachu i zimna. Woda wdzierała się do łódki przez nieszczelne dno. Na dodatek strasznie padało.

– Nie mogliście zawrócić?

– Już było za daleko od brzegu. Zresztą żadna kobieta nie miała odwagi dyskutować z groźnym przewoźnikiem.

– I co?

– Starsze kobiety modliły się półgłosem: „Święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola twoja, niech się uda podróż moja”. Ja też powtarzałam w myślach prośby do niego, bo przecież płynęłyśmy na jego odpust. I wszystko dobrze się skończyło.

Marysia mocno uściskała Rozalkę. Ta odwzajemniła się tym samym, może i dziwiąc się trochę owym czułościom. Dziewczynka ucieszyła się, że prośba do Antoniego kolejny raz okazała się skuteczna. Opowieść kuzynki utwierdziła ją jeszcze mocniej w przekonaniu, by następnego dnia gorliwie poprosić świętego o pomoc w swojej sprawie.

Kiedy poszła z rodzicami na sumę, najpierw uklęknęli w lewej bocznej nawie, gdzie od najdawniejszych czasów znajdował się cudami słynący obraz świętego Antoniego Padewskiego. Marysia przyjrzała się postaci świętego tak uważnie, jak nigdy dotąd. Święty był naturalnej wielkości i trzymał na ręku Dzieciątko Jezus, które miało na sobie misternie wykończoną srebrną sukienkę i złote korony. Wokół obrazu zawieszono wiele drogocennych wotów. Duża liczba różnorodnych dowodów ludzkiej wdzięczności za wysłuchane modlitwy wskazywała na uniwersalność świętego; uważano go za patrona handlu, wspierał kupców, wspomagał odzyskiwanie zgub, strzegł domostw i całych dobytków od pożaru, burz, a także przywracał schorowanym zdrowie.

Dziewczynka wiele razy klęczała w tym miejscu, ale dziś szczególnie mocno przeżywała tę chwilę. Napawała ją nadzieja na pomoc świętego. Z wielkim szacunkiem i żarliwością powtarzała w duchu modlitwę, której nauczyła się od babci Rypsymy i innych kobiet: „Święty Antoni Padewski, Orędowniku Niebieski, niech się stanie wola Twoja, niech się spełni prośba moja”. Po czym błagała o pozostanie w Kutach i obiecywała świętemu częste odwiedziny oraz zapalanie świecy. Wielokrotnie powtarzała to samo. Wydawało się jej, że świat przestał istnieć: była tylko ona i święty z lekkim uśmiechem, a także z Dzieciątkiem na ręku.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1h7g6i
d1h7g6i
d1h7g6i
d1h7g6i
d1h7g6i

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj