Trwa ładowanie...
d1zpat2
29-06-2021 13:00

Jakoś to będzie, Różo

książka
Oceń jako pierwszy:
d1zpat2
Jakoś to będzie, Różo
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Przez kilka cudownych miesięcy Róża była naprawdę szczęśliwa. Och, może nie była najszczęśliwszą osobą na świecie, to prawda, ale niewiele jej do tego stanu brakowało. Odczuwała szczęście, wchłaniała je każdą komórką swojego ciała. Jednak choć wszystko układało się dobrze, wyczekiwała. Wyczekiwała, kiedy wszystko się skończy. Nauczona doświadczeniem wiedziała, że nie może za długo być dobrze. Choć uśmiechała się i starała z całych sił cieszyć każdą chwilą, podskórnie wyczekiwała katastrofy.
Wydaje się, że Róża, miłośniczka kina i filiżanek, już zasłużyła na własne „długo i szczęśliwie”. Ale co jeśli życie nie przypomina komedii romantycznej i po szczęśliwym zakończeniu następuje jednak jakiś ciąg dalszy? Czy będzie on dla Róży łaskawy? W życie bohaterki zostaje wplątana śliczna nowa historyczka, przystojny nauczyciel muzyki i dawna miłość jej narzeczonego.
Życie jest jak krucha porcelanowa filiżanka - w każdej chwili może coś pęknąć, zamieniając cenne cacko w skorupki. Jagoda Wochlik prezentuje nam niebanalną historię naszpikowaną emocjami. Serdecznie polecam.
Edyta Świętek

Jakoś to będzie, Różo
Numer ISBN

978-83-66790-83-4

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

352

Język

polski

Fragment

Skorupka pierwsza

Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu.

Madagaskar 2, 2008 r.

Przez kilka cudownych miesięcy Róża Więdłocha była naprawdę szczęśliwa. Och, może nie była najszczęśliwszą osobą na świecie, to prawda, ale niewiele jej do tego stanu brakowało. Odczuwała szczęście, wchłaniała je każdą komórką swojego ciała. A jednak przy tym, choć wszystko układało się dobrze, wyczekiwała. Wyczekiwała, kiedy to się skończy. Nauczona doświadczeniem, wiedziała, że szczęście nie może trwać wiecznie. Choć uśmiechała się i starała z całych sił cieszyć chwilą obecną, podskórnie wyczekiwała katastrofy.

Gdy patrzyła wstecz na minione miesiące, zastanawiała się, czy to rzeczywiście jej własne decyzje doprowadziły ją do tego miejsca, czy może, nie przemyślawszy pewnych rzeczy, płynęła z prądem, stawiając wszystko na jedną kartę, zakładając, że jakoś to będzie. Bo przecież zawsze „jakoś” jest. Choć – z drugiej strony – może postępowanie zupełnie inaczej niż poprzednio było niegłupim rozwiązaniem? W końcu poprzednio zachowywała się nadzwyczaj rozsądnie, planowała i odhaczała kolejne punkty na życiowej liście „do wykonania przed śmiercią”. Studia. Praca. Mieszkanie. Dobry związek. Narzeczeństwo. Ślub. Dziecko. Rodzina. Dziś Róża Więdłocha nie była pewna, czy jej plan rozsypał się na etapie „dobry związek”, czy „narzeczeństwo”. Bo narzeczeństwo, które kończy się tym, że druga połówka odchodzi do twojej siostry, chyba nigdy nie było dobrym związkiem, prawda? A jednak do etapu „narzeczeństwo” doszło. Tyle że zakończył się on bardzo szybko, spektakularnie przekreślając wszystkie kolejne punkty.

Po powrocie znad morza pierwsze, co Róża zrobiła, to spotkała się z Dominikiem. A kiedy wieczorem wracała ze spotkania, miała już na palcu pierścionek zaręczynowy. Choć wiedziała, że ruszył do Łodzi z myślą, by się jej oświadczyć, to sądziła, że zanim dojdzie do rozmowy między nimi, Dominik ochłonie i porzuci ten szaleńczy, jak jej się wtedy wydawało, plan. A jednak – kiedy postawiła stopę w mieszkaniu nad szkołą, była już narzeczoną. Po raz drugi w życiu.

Nieco oszołomiona wróciła do codziennych obowiązków. Choć były jeszcze wakacje, pierwszego dnia po powrocie znad morza wybrała się do Różowej Landrynki, by poinformować ją, że zdecydowała się jednak zostać i kontynuować przygodę z nauczaniem. Zapukała do drzwi gabinetu szefowej i dopiero kiedy usłyszała zaproszenie, nacisnęła klamkę. Dyrektorka siedziała przy swoim biurku nad toną papierów. Podniosła głowę i wyjaśniła:

– Sprawdzam dzienniki. Jeśli dostrzegę, że gdzieś nie uzupełniłaś tematu, nie podpisałaś się lub nie odnotowałaś liczby obecnych i nieobecnych, to cię uduszę.

– Tak jest, szefowo.

Landrynka machnęła na nią ręką.

– No, nie stój w drzwiach jak widły w gnoju. Siadaj. Jak tam wakacje?

Róża zajęła miejsce naprzeciwko Landrynki. Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie, jak rok wcześniej siedziały w tym samym miejscu. Jedna przestraszona, niepewna siebie i swojego losu, druga nieco znudzona, a z każdą chwilą coraz bardziej rozbawiona zachowaniem kandydatki na nauczycielkę. Tamtego dnia pani dyrektor miała na sobie różową garsonkę. Właśnie dlatego polonistka nazywała ją w myślach „Różową Landrynką”.

Obie przeszły od tego czasu długą drogę. Nauczyły się szanować siebie nawzajem i na sobie polegać. Choć nadal był między nimi dystans wynikający ze stosunku zwierzchnik –podwładny, łączyła je nić sympatii. Obie wiedziały, że zależy im na uczniach, ich rozwoju i jak najlepszym funkcjonowaniu tego całego cyrku zwanego „szkołą”. Róża miewała dziwaczne pomysły pedagogiczne, ale Landrynka zawsze ją wspierała i pomagała, jak tylko potrafiła. Była dyrektorem z powołania, takim, któremu naprawdę zależy na wychowankach i na stworzeniu im jak największych możliwości rozwoju.

– Dziękuję, pogoda dopisała.

Landrynka podniosła wzrok znad dziennika, wyprostowała się, usiadła wygodniej i złożyła ręce na podołku.

– A Marta?

Marta była ich wspólną przyjaciółką. Uczyła polskiego. To właśnie dzięki niej Róża trafiła do szkoły w Ciążeniu. W drugim semestrze Marta zaszła w ciążę. Niestety Kuba, jej mąż, nie chciał potomstwa. Dziewczyna stanęła przed wyborem – albo usunie ciążę i zatrzyma męża, albo straci męża, ale zatrzyma dziecko. Chcąc pomóc przyjaciółce, Róża zdecydowała się na rozmowę z Kubą, co poskutkowało tym, że Marta przestała się do niej odzywać i zerwała kontakt. Ostatecznie postanowiła jednak urodzić, co stało się powodem rozpadu jej małżeństwa. By odpocząć od zmartwień, zaproponowała Róży wspólny wyjazd nad morze tuż po zakończeniu roku szkolnego. W trakcie ich wspólnego wypadu mąż Marty cały czas wydzwaniał, ale ta nie odebrała żadnego z tych telefonów.

– Nadal nie rozmawiają.

Landrynka z żalem pokiwała głową.

– Szkoda – westchnęła.

Róża szanowała dyrektorkę też dlatego, że naprawdę zależało jej na nauczycielach pracujących w zarządzanej przez nią szkole. Róża miała okazję obserwować to przez rok i czuła się dumna, że może być jedną z nich.

Przez chwilę obie milczały. Cóż, czasami w życiu zdarzają się sytuacje, kiedy naprawdę nie wiadomo, co powiedzieć.

– No dobrze – przerwała ciszę Landrynka. – Jak rozumiem, przyszłaś mi zakomunikować swoją decyzję. Zatem? Mam szukać od razu dwóch polonistów czy zostajesz?

Róża uśmiechnęła się promiennie.

– Jeśli pani dyrektor chce jeszcze ze mną pracować, to zostaję.

Landrynka wzniosła ręce ku niebu. Róża nie wiedziała, czy był to gest radości, czy raczej rozczarowania. Pragnęła wierzyć, że to pierwsze.

– To świetnie, bo chciałabym ci dać wychowawstwo.

Róża zamrugała.

– Co proszę?

– Wychowawstwo – Landrynka zawiesiła głos – w ósmej „a”.

– O nie, nie, nie ma mowy. Nie władujesz mnie na tę minę, Haniu… e, pani dyrektor.

W poprzednim roku szkolnym naukę w klasie siódmej rozpoczęły trzy klasy. Dwie z nich uczyła Róża, trzecią Marta. Gagatki z ówczesnej siódmej „a” były w szkole żywą legendą. Dzień, w którym nic nie wykombinowały, był dniem, kiedy ich wychowawca, nauczyciel muzyki pan Ambroży, miał ochotę otwierać szampana. Marta często, wchodząc do pokoju nauczycielskiego, wzdychała: „Takiej klasy jak ta to tu jeszcze nie było!”. I rzeczywiście, siódma „a” wkładała szpilki do zamka, jeśli nie chciała mieć historii, pyskowała nauczycielom, nie uczyła się i generalnie słynęła z numerów, które innym dzieciom nawet nie przyszłyby do głowy.

Róża przełknęła głośno ślinę.

– Czy to nie oni zainicjowali bitwę na jedzenie w stołówce?

– Oni.

– Czy to nie oni połączyli sobie nogi grubą plastikową zaślepką i chodzili tak na lekcje, dopóki woźny nie przeciął tego dziadostwa sekatorem do roślin?

– Taaaa.

– Czy to…

– Tak, też oni. Wszystko, co przyjdzie ci do głowy, to właśnie oni – przerwała jej Landrynka.

– Dlaczego ja? – wyrwało się Róży.

Dyrektorka patrzyła na nią przez chwilę w milczeniu. Chyba rozważała, czy powiedzieć prawdę, czy ściemniać.

– Ponieważ nikt inny nie chce.

– Słaby argument.

– I tak dam ci z nimi polski. Skoro wytrzymasz z nimi pięć godzin, wytrzymasz i szóstą.

– A Ambroży?

– No cóż, wykończyli go i rzucił mi zdrowotnym. Najpierw Marta, potem Ambroży. Teraz jeszcze…

Różowa Landrynka nie dokończyła, bo rozległo się pukanie do drzwi. Stojąca za nimi osoba ani myślała postąpić jak Róża i poczekać, aż dyrektorka udzieli pozwolenia na wejście – natychmiast po tym, jak zapukała, bezceremonialnie wpakowała się do środka. Osoba okazała się być tyczkowatym, wysokim mężczyzną w koszulce z logo Supermana i spranych jeansach. Gość miał nieco zbyt długie, jasne włosy, piwne oczy i kilkudniowy zarost. Był też mocno opalony. Landrynka spojrzała na zegarek.

– Ooo, to już ta godzina? – Wstała i podała rękę nowo przybyłemu. – Dzień dobry, panie Wróbel.

– Dzień dobry.

– Proszę jeszcze chwilę poczekać. Już kończymy. No to jak… Ósma „a”, wychowawca…? – Landrynka uniosła brwi.

Róża westchnęła teatralnie.

– Róża Więdłocha. Niech będzie, cierpię za miliony. Od dziś nazywaj mnie Czterdzieści i Cztery.

Landrynka prychnęła.

– Chyba koło teatralne rzuciło ci się na mózg.

– Obecnie pani nienawidzę, pani dyrektor – wymruczała Róża, udając oburzenie.

Mężczyzna, który wciąż stał w drzwiach, zakaszlał, próbując ukryć śmiech.

– Ty nienawidzisz mnie, ciebie uczniowie, tak kręci się ten świat. Odmaszerować – odparła Landrynka.

– Tak jest.

Róża wstała. Mężczyzna, który w tym czasie opanował już swoją wesołość, uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała tym samym, choć szczerze powiedziawszy, nie było jej do śmiechu. Myślała już o wypisywaniu dziennika, wypełnianiu tony papierów i druczków. „Jak ja sobie z tym wszystkim poradzę?”, pomyślała. Zamykając za sobą drzwi gabinetu szefowej, usłyszała jeszcze, jak Landrynka mówi do mężczyzny:

– Bardzo proszę, panie Wróbel. Przyniósł pan wszystkie dokumenty, o które prosiłam?

Mimo przerwy wakacyjnej Róża musiała codziennie na cztery godziny schodzić do biblioteki, choć i tam trwał sezon ogórkowy. Nie odbywały się cykliczne zajęcia, bo dzieci wolały biegać po podwórku z przyjaciółmi albo urządzać sobie wspólne sesje gier przed ekranami niż widywać się z panią bibliotekarką. Ponieważ od rozmowy z Dominikiem roznosiła ją energia, a jednocześnie miała zupełny mętlik w głowie, postanowiła zorganizować sobie w pracy jakieś zajęcie. Przesadzała kwiaty, myła półki, a ściągnięte z nich książki układała alfabetycznie, przy okazji selekcjonując. Te, które nie były wypożyczone przez ostatnie dwadzieścia lat, odkładała na bok do zubytkowania. Każdy egzemplarz musiała wziąć do ręki i sprawdzić. Szło powoli, ale Róża nie miała nic przeciwko, by na wykonywaniu tej pracy spędzić kolejne tygodnie.

Był piękny lipcowy dzień. Róża skończyła właśnie wypełniać dokumenty. Spojrzała na swoją dłoń. Zdążyła już oswoić się z nowym pierścionkiem i osiągnąć wewnętrzny spokój. Ukradkiem zerknęła na zegarek. Zdziwiła się, że zostało jej już tylko piętnaście minut pracy. Uporządkowała więc swoje biurko, wyłączyła komputer i zamknęła bibliotekę. W ten piątek była z Dominikiem umówiona w kinie. Mieli obejrzeć i zrecenzować Mamma Mia! Here We Go Again.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1zpat2
d1zpat2
d1zpat2
d1zpat2