Trwa ładowanie...
recenzja
16-01-2012 10:10

Hans i jego wędrówka przez czas

Hans i jego wędrówka przez czasŹródło: "__wlasne
d40gg2v
d40gg2v

Pewnej zimowej nocy dyliżans, zmierzający do Wittenbergi, zatrzymuje się przed oberżą na peryferiach Wandernburga, by wysadzić swego jedynego pasażera. Czemu Hans zatrzymuje się w tym właśnie miasteczku, trudno powiedzieć, zresztą jego osoba do końca pozostaje zagadką i choć dowiemy się, co sądzi o Kancie i jak wygląda rozebrany, nie będziemy wiedzieli, skąd przybywa, dokąd się udaje i co robił do tej pory („Podróże, podróże i tłumaczenia”[s.67] – oto, co sam zdradza swoim nowym znajomym). W każdym razie jego pobyt w mieście, choć zaplanowany na jedną dobę, przedłuża się najpierw do kilku dni, potem do kilku tygodni, wreszcie do wielu miesięcy. Jeśli się jest intelektualistą w dziewiętnastowiecznych Niemczech, nietrudno znaleźć źródło utrzymania: Hans zatrudnia się jako „wolny strzelec” w pewnym wydawnictwie, a zlecenia wykonuje korespondencyjnie. Ale to nie dlatego nadal błądzi po uliczkach Wandernburga, które wydają się z dnia na
dzień zmieniać swoje położenie, ani nie dlatego, że rodzina oberżysty, pana Zeita, powoli zaczyna go traktować jak domownika. Dwie osoby, dzięki którym wciąż odkłada moment wyjazdu, to tajemniczy stary kataryniarz i – zwłaszcza – Sophie Gottlieb, córka miejscowego kupca, niezbyt bogatego, lecz prowadzącego dom otwarty dla wszystkich sąsiadów zdradzających ambicje intelektualne. Kataryniarz uczy Hansa filozofii biedaków, a Sophie… Sophie nie tylko jest motorem dyskusji o polityce, literaturze i poglądach wielkich myślicieli, nie tylko przedmiotem podziwu jako jedyna w miasteczku dziewczyna mogąca się poszczycić solidnym wykształceniem, ale przede wszystkim źródłem głębokiej fascynacji. Obustronnej, od pierwszego wejrzenia i pomimo zupełnie jasno postawionej kwestii narzeczeństwa z potomkiem znacznie zamożniejszej rodziny. Nie trzeba być bardzo przenikliwym, by zorientować się, że ci dwoje są na najlepszej drodze do wywołania skandalu…

Ale wątek miłosny, choć wcale niemało miejsca zajmuje, niekoniecznie musi być uznany za esencję Podróżnika stulecia. Bo znajdą się czytelnicy – i może właśnie oni będą w większości? – dla których ta prawie sześćsetstronicowa księga to jedna wielka metaforyczna przypowieść o sensie życia, o człowieku, jego wędrówce przez czas (jakże pięknie wpisuje się w tę koncepcję nazwa miasta {„wandern” – wędrować, „Burg”- zamek, gród} i nazwisko oberżysty {„Zeit” – czas}!) i jego priorytetach (tu z kolei wielce znacząca jest uwaga Sophie, że wolałaby nosić rodowe nazwisko matki, niż ojca {„Boden” – m.in. grunt, ziemia, teren; „Gott” – Bóg; „lieb” – miły komuś}), o tym, jak polityka, literatura i filozofia kształtują naszą świadomość. Osobiście bliższa byłabym tej właśnie interpretacji, bo choć romans z Sophie dodaje Hansowi (i jego kochance też) skrzydeł, to jednak kiedyś będzie musiał mieć swój kres. A wtedy młody człowiek ruszy w dalszą drogę, i znów gdzieś napotka miejsce, z którego „nie da się wyjechać do
końca”…

Taka gęstość znaczeń, wplecionych w ów pełen żaru wątek romansowy i w drugoplanowe, lecz niemniej barwne scenki rodzajowe (te notatki wielebnego Pigherzoga! ten pożal się Boże doktor przy łożu chorego kataryniarza! ta perora właściciela fabryki włókienniczej!), piękny, kunsztowny i wyrazisty język, wreszcie aura tajemniczości, momentami nasuwająca skojarzenia z * Cieniem wiatru* Zafona (czyżby Hiszpanie mieli monopol na te klimaty?), wszystko to niewątpliwe atuty tej niezwykłej powieści. I w istocie rzeczy trudno koło niej przejść obojętnie.

Lecz w tej beczce miodu znajdzie się i kropla dziegciu, a prawdę powiedziawszy, nawet parę kropli, które nieco stępiają wrażenie jednolitego i głębokiego zachwytu.

Jedną z nich jest modna ostatnio maniera zapisywania dialogów jednym ciągiem z narracją („A powiedz mi, drążył temat Rudi, przezornie odczekawszy chwilę, o czym rozmawialiście?, o książkach? Kto?, powiedziała Sophie, ach. tak, cóż, od czasu do czasu gawędzimy o poezji, popijając herbatę, bawi mnie to” [s.217]), która wcale nie staje się mniej irytująca przez fakt, że jej zaprzysiężonym zwolennikiem był noblista Saramago . Tego rodzaju innowacja nie wnosi absolutnie niczego poza dowodem, że autor czuł się w obowiązku za wszelką cenę być oryginalnym. A i to wkrótce nie będzie pewnikiem, bo jeśli tylko co czwarty powieściopisarz pójdzie śladem tych kilkudziesięciu pierwszych, o nowatorskiej formie nie będzie już mowy (a wówczas co? może tekst w ogóle bez znaków przestankowych i wielkich liter? albo bez spacji?...). [od razu uprzedzam lubiane przez anonimowych forumowiczów zarzuty w rodzaju: „jesteś za tępa, żeby to zrozumieć”: może i
jestem, a z tej tępoty gotowam postawić francuskiego szampana przeciw zgrzewce napoju oranżadopodobnego, że za dwieście lat o eksperymentujących z formą będą pamiętali głównie autorzy podręczników literatury, zaś Mann , Proust , Conrad , Dostojewski i jeszcze paru innych – o których można powiedzieć wszystko, za wyjątkiem tego, by ich dzieła były łatwizną literacką, schlebiającą gustom mało inteligentnych czytelników – będą się nadal mieli dobrze… ]

d40gg2v

Druga mało smaczna – tym razem nie tylko w przenośni – przyprawa, znów do przesytu nadużywana przez współczesnych autorów pragnących zasłużyć na miano bezpruderyjnych realistów, to detaliczne opisy najrozmaitszych czynności fizjologicznych (albo zbliżonych do fizjologicznych), na ogół wykonywanych w warunkach maksymalnej intymności. Czymże nas tu Neuman nie częstuje! Przeróżne elementy gry wstępnej, stosunki w różnych warunkach i różnych pozycjach (w tym zupełnie już nie wiadomo czemu służąca scena homoerotyczna między dwiema postaciami całkiem epizodycznymi), masturbacja w wydaniu damskim i męskim, a do tego jeszcze puszczanie wiatrów i wydalanie („Hans kontemplował mocz wypalający dziurę w śniegu, cieniutkie ekskrementy. Codzienne gówno, po prostu gówno, gówniane gówno” [s.53]. Do kompletu brakuje jeszcze wymiotów i oczyszczania nosa z opisem zawartości chusteczki, chociaż nie wiem, może i były, tylko mi się włączył odruch obronny, dzięki któremu ich nie zauważyłam… Wiem, że niektórzy są zdania, iż
unikanie takich opisów prowadzi do zafałszowania rzeczywistości, ale jak w takim razie pogodzić to z faktem, że Zola czy Steinbeck , bez osłonek ukazujący niemal całe zło tego świata, potrafili się bez nich obyć?

Trzeci wreszcie mankament, już tym razem nie natury technicznej, to rozwiązanie wątku kryminalnego. Żeby nie psuć czytelnikom niespodzianki, powiem tylko tyle, że na miejscu autora nie uczyniłabym zbrodniarzem człowieka, będącego orędownikiem religii niedominującej w regionie; robi to jakieś niemiłe wrażenie i wcale niewykluczone, że może prowadzić do skojarzeń w rodzaju „x (tu termin określający wyznawcę danej wiary)? A, to ten gwałciciel z powieści Y!”. A na ile takie skojarzenia są niebezpieczne, historia już nieraz zdołała nam pokazać…

Raz, dwa, trzy… i powieści, która miała spore szanse wywindować się na piedestał, już nie potrafię postawić wysokiej oceny. Niską trudno, bo jednak mimo wszystko wolę coś podobnego, niż „chick-litowe” czytadełko bez powyższych minusów, ale i bez żadnego głębszego sensu. Więc jednak bliżej będzie dobrego niż złego – ale zawsze, gdy spojrzę na tę okładkę lub przypomnę sobie jakiś fragment treści, będzie mi towarzyszył żal, że mogło być o tyle lepiej…!

d40gg2v
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d40gg2v