Artemis Fowl
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2002 |
Autorzy | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Niekonwencjonalna opowieść o wróżkach, trollach i elfach. Tytułowy Artemis to przedsiębiorczy i niezwykle inteligentny dwunastolatek, potomek sławnego, choć nieco podupadłego przestępczego rodu. Pewnego dnia postanawia ukraść elfom ich legendarny skarb i przywrócić rodzinie dawną świetność. Najnowsza ludzka i krasnoludzka technologia, magiczne zaklęcia, szybka akcja i błyskotliwe dialogi - to wszystko sprawia, że Artemis Fowl stanowi prawdziwe zagrożenie dla Harry'ego Pottera. W wielu krajach książka zajmuje czołowe miejsca na listach bestsellerów, a o prawo do sfilmowania jej stoczyły bój największe wytwórnie. 5 marca rozdano British Book Awards. Nagrodę za najlepszą powieść dla dzieci wydaną w 2001 roku otrzymał Artemis Fowl Eoina Colfera. British Book Awards przyznawane są co roku przez przedstawicieli brytyjskiego rynku wydawniczego, którzy oprócz wartości literackich oceniają także popularność książek. Wcześniej Artemis Fowl, wraz z trzema innymi książkami, znalazł się w ścisłym finale konkursu o równie prestiżową nagrodę Whitbread Children`s Book of the Year. Strona internetowa Artemisa Fowla:
Numer ISBN | 978-83-88221-77-4 |
Wymiary | 125x195 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 280 |
Język | polski |
Fragment | Uprowadzenie Główny problem Artemisa polegał na tym, że nie umiał zlokalizować żadnej wróżki. Jak, u licha, znaleźć taką istotę? Nieźli spryciarze z tych elfów, włóczą się po ziemi od Bóg wie ilu tysiącleci, a nie ma ani jednego zdjęcia, ani jednej klatki wideo, nawet takiej, jak to kuglarstwo z Loch Ness. Wróżki są raczej nietowarzyskie, a do tego niebywale sprytne! Nikomu dotąd nie udało się odebrać im złota. Ale też, myślał Artemis, nikt dotąd nie czytał ich Księgi. Łamigłówki są proste, kiedy posiadamy klucz. Artemis wezwał oboje Butlerów do gabinetu i zwrócił się do nich, stojąc na miniaturowej mównicy. – Istnieją pewne rytuały, których musi dopełnić każda wróżka, aby odnowić swą czarodziejską moc – wyjaśnił. Butler i Julia przytaknęli, jakby to była zwyczajna odprawa. Artemis otworzył swój egzemplarz Księgi i odszukał odpowiedni fragment. Twa moc tajemna z ziemi się wywodzi, Wdzięczność okazać tedy ci się godzi. Nasienie z ziemi podnieś – to rzecz święta – I zakop je, gdzie dąb i rzeczka kręta. Gdy pełny księżyc zjawi się na niebie, Dar ziemi szczodry w ziemię zwróć w potrzebie. Zamknął Księgę. – Rozumiecie? Butler i Julia znów przytaknęli; wciąż wydawali się nic nie pojmować. – Skrzaty zobowiązane są przestrzegać pewnych obrzędów – westchnął Artemis. – Muszę dodać, że są to rytuały bardzo specyficzne i być może pozwolą nam wytropić jakiegoś duszka. Julia, która liczyła sobie o cztery lata więcej niż Artemis, podniosła nieśmiało rękę. – Tak? – No, chodzi o to, Artemisie... – powiedziała z wahaniem, owijając wokół palca pasmo jasnych włosów w sposób, który miejscowym nicponiom wydawał się bardzo pociągający. – Chodzi o te skrzaty. Artemis zmarszczył brew. Nie wróżyło to nic dobrego. – Co chcesz powiedzieć, Julio? – No, skrzaty. Przecież chyba nie istnieją? Butler aż się skręcił. Właściwie wina leżała po jego stronie. Nie zdążył poinformować siostry o założeniach akcji. Artemis popatrzył nań z wyrzutem. – Butler z tobą nie rozmawiał? – Nie. A powinien był? – Jak najbardziej. Być może sądził, że go wyśmiejesz. Butler wił się coraz bardziej. Tak właśnie sądził; Julia była jedyną osobą, która wyśmiewała się z niego z zawstydzającą regularnością. Większość ludzi mogła sobie na to pozwolić raz. Tylko raz. Artemis odchrząknął. – Umówmy się zatem, iż ów lud istnieje, a ja nie jestem durniem, który plecie bzdury. Butler niepewnie skinął głową, jednak Julia nadal nie wyglądała na przekonaną. – Do rzeczy. Wróżki, aby odnowić siły, muszą dopełnić pewnego rytuału. Zgodnie z tym, co udało mi się stwierdzić, muszą zerwać żołądź ze starego dębu, rosnącego w zakolu rzeki. I muszą to zrobić podczas pełni księżyca. W oczach Butlera zaświtało zrozumienie. – A więc trzeba tylko... – ...przeprowadzić analizę porównawczą wszystkich satelitarnych prognoz pogody, co już zrobiłem. Możecie mi wierzyć albo nie, ale na świecie nie rośnie zbyt wiele starych dębów, to znaczy takich, które mają więcej niż sto lat. Kiedy uwzględnimy jeszcze zakole rzeki i pełnię księżyca, okazuje się, że musimy sprawdzić dokładnie sto dwadzieścia dziewięć miejsc w naszym kraju. Butler uśmiechnął się szeroko. Zasadzka. Teraz panicz mówił jego językiem. – Trzeba poczynić przygotowania na przybycie gościa – oznajmił Artemis, wręczając Julii zadrukowaną kartkę papieru. – Oto plany przebudowy piwnicy. Wykonaj to, Julio. Co do joty. – Tak jest, Arty. Artemis skrzywił się, ale tylko trochę. Z powodów, które nie całkiem potrafił zgłębić, nie przeszkadzało mu zanadto, że Julia używała zdrobnienia, wymyślonego dlań przez matkę. Butler podrapał się w brodę z namysłem. Artemis zauważył jego gest. – Jakieś pytania? – Hmm, Artemisie... Ta wróżka w Ho Szi Min... – Rozumiem – kiwnął głową Artemis. – Dlaczegośmy po prostu nie porwali tej staruchy? – Właśnie, sir. – W Almanachu Małego Ludu, rękopisie z siódmego wieku autorstwa Chi Luna, odkrytym w starożytnym mieście Sh'shamo, napisane jest: „Gdy wróżka raz napije się gorzałki z Błotnymi Ludźmi – uwaga, to my – umiera na zawsze dla swoich braci i sióstr”. Nie ma więc gwarancji, że ta konkretna wróżka warta byłaby choćby uncję złota. Nie, drogi przyjacielu, potrzebujemy świeżej krwi. Wszystko jasne? Butler przytaknął. – Dobrze. Teraz będziesz musiał przygotować ekwipunek na nasze księżycowe wyprawy. Butler rzucił okiem na kartkę – podstawowy sprzęt polowy, parę nietypowych zamówień, ale nic szczególnego, chyba że... – Ciemne okulary? Na noc? Kiedy Artemis uśmiechał się tak jak teraz, miało się wrażenie, iż za chwilę wyrosną mu kły wampira. – Owszem, Butler. Okulary przeciwsłoneczne. Zaufaj mi. Co też Butler uczynił. Bezwarunkowo. Na wysokości czterech tysięcy metrów Holly uruchomiła spiralę grzewczą w kombinezonie. Skrzydła typu koliber były najlepsze w swojej klasie. Wskaźnik baterii pokazywał wartość cztery – nawet więcej, niż wymagał szybki wypad z Europy kontynentalnej na Wyspy Brytyjskie. Oczywiście, regulamin nakazywał, aby w miarę możności wybierać trasy, prowadzące ponad wodą, ale Holly nie mogła się oprzeć, by w drodze nie strącić śniegowej czapy z najwyższego szczytu Alp. Kombinezon osłaniał Holly przed najbardziej uciążliwymi skutkami wysokości, lecz mimo to czuła, że chłód przenika ją do szpiku. Księżyc z tej perspektywy wydawał się ogromny i SKRZATka z łatwością rozróżniała kratery na jego powierzchni. Dzisiaj tworzył on doskonały krąg – magiczną pełnię. Urząd imigracyjny miał w takie noce pełne ręce roboty, gdyż tysiące wróżek, stęsknionych za powierzchnią ziemi, ulegały nieodpartemu czarowi księżyca i instynktownie podążały na górę. Huczne świętowanie tych, którym udawało się przedostać przez kordon, zazwyczaj stawało się przyczyną niezłego zamętu. Pod ziemią ciągnęły się istne labirynty nielegalnych tuneli, a policja nie mogła wszak patrolować ich wszystkich. Lecąc wzdłuż włoskiego wybrzeża, Holly dotarła do Monako, po czym przekroczyła Alpy i znalazła się we Francji. Jak każda wróżka uwielbiała latać. Wedle słów Księgi, kiedyś także rasa elfów posiadała skrzydła, lecz ewolucja odebrała im ten narząd. Tylko chochliki go zachowały. Istniał nawet pogląd naukowy utrzymujący, że Lud wywodzi się od latających dinozaurów, prawdopodobnie pterodaktyli, a to ze względu na podobieństwo górnej części szkieletu. Teoria ta z pewnością tłumaczyła spiczaste uszy wróżek, a także maleńkie kostne wypukłości na szczytach obojczyków. Przez chwilę Holly igrała z pomysłem, by odwiedzić Disneyland pod Paryżem. Kilkoro tajnych agentów SKRZAT pracowało tam na stałe, głównie w części poświęconej Królewnie Śnieżce. Było to jedno z niewielu miejsc na powierzchni ziemi, gdzie Lud mógł przebywać niezauważony. Ale gdyby jakiś turysta zrobił Holly zdjęcie, które trafiłoby do Internetu, Bulwa z pewnością odebrałby jej odznakę. Wzdychając z żalu, minęła jaśniejącą poniżej feerię wielobarwnych świateł i wkrótce znalazła się nad kanałem La Manche. Obniżyła lot i prawie biegnąc po białych grzywach fal, zawołała raz i drugi. Nad wodę wyskoczyły delfiny i popłynęły obok, dzielnie dotrzymując jej kroku. Na grzbietach zwierząt Holly dostrzegła zgubne skutki zatrucia środowiska – białe plamy i otwarte czerwone rany. I chociaż uśmiechała się do nich, serce jej pękało. Doprawdy, Błotni Ludzie mieli wiele na sumieniu. Wreszcie dostrzegła przed sobą zarys lądu – Stary Kraj, Eiriu, krainę, gdzie zaczął się czas, najbardziej magiczne miejsce na całym globie. To tutaj dziesięć tysięcy lat temu starożytna rasa wróżek De Danann pokonała demona Fomoriana, wykuwając potęgą swych czarów słynną Groblę Olbrzymów. To tutaj znajdowała się Lia Fail, skała środka wszechświata, gdzie koronowano królów wróżek, a także, wiele wieków później, człowieka imieniem Ard Ri. I to tutaj, niestety, ludzie byli najbardziej wrażliwi na magię, co sprawiało, że tutejszy wskaźnik dostrzeżeń członków Małego Ludu zaliczał się do najwyższych na świecie. Na szczęście reszta świata uważała Irlandczyków za wariatów, Irlandczycy zaś nie czynili nic, by zmienić to mniemanie. Nie wiadomo dlaczego, wbili sobie również do głów, że każda wróżka targa ze sobą garnek złota. Prawda, że funkcjonariusze SKRZAT stworzyli fundusz okupowy ze względu na wysokie ryzyko, związane z ich zawodem, jednakże nigdy jeszcze żaden człowiek nie otrzymał zeń ani grosza. A jednak cała populacja Irlandczyków nieodmiennie czatowała przy każdej tęczy w nadziei wygrania losu na nadprzyrodzonej loterii. Mimo tych zastrzeżeń Irlandczycy stanowili jedyny naród na świecie, z którym Mały Lud odczuwał pewną więź. Być może stało się tak wskutek ekscentrycznych nawyków mieszkańców Szmaragdowej Wyspy, być może przyczyną było ich przywiązanie do tak zwanego craic. Jeżeli jednak – jak twierdziła jeszcze inna teoria – Mały Lud łączyło kiedyś pokrewieństwo z ludźmi, wszystko wskazywało na to, że obie rasy wywodzą się z Irlandii. Holly wybrała opcję mapy na nadgarstkowym radiolokatorze i kazała odszukać źródła magicznych mocy. Najlepsze źródło, rzecz jasna, znajdowało się w Tarze, nieopodal Lia Fail, ale w taką noc jak dzisiejsza każda kochająca tradycję wróżka, która załatwiła sobie przepustkę na górę, z pewnością zamierzała udać się tam na tańce. Należało poszukać czegoś innego. Niedaleko, na południowo-wschodnim wybrzeżu, radiolokator wskazał magiczne miejsce o lokalnym znaczeniu, łatwo dostępne z powietrza, lecz położone na uboczu i niechętnie odwiedzane przez istoty lądowe. Holly zmniejszyła obroty i zeszła na wysokość osiemdziesięciu metrów. Przeleciała nad szczotką iglastego lasu i ujrzała łąkę, zalaną światłem księżyca. Przecinała ją srebrna wstążka rzeczki, w której ciasnym zakolu wznosił się dumny dąb. Holly sprawdziła na radiolokatorze, jakie formy życia znajdują się w pobliżu, i uznawszy, że krowa na sąsiednim pastwisku nie stanowi zagrożenia, zgasiła silniki, po czym miękko wylądowała u stóp potężnego drzewa. Cztery miesiące czekania. Nawet zawodowiec doskonały, taki jak Butler, jął z lękiem myśleć o długim czuwaniu w ciemności i wilgoci, wśród nieznośnie kąsających owadów. Całe szczęście, że pełnia nie zdarzała się co noc. Wszystko zawsze przebiegało tak samo. W całkowitej ciszy trwali skuleni pod osłoną foliowej kryjówki; Butler raz po raz sprawdzał sprzęt, Artemis siedział bez ruchu z okiem przyklejonym do okularu noktowizora. W takich chwilach odgłosy przyrody w pobliżu ich ciasnego schronienia wydawały się wręcz ogłuszające. Butler marzył, by zagwizdać, zagadać, zrobić cokolwiek, aby przerwać nienaturalne milczenie. Lecz koncentracja Artemisa była absolutna. Nie zniósłby żadnego zakłócenia, żadnego rozproszenia uwagi. Toczyła się wojna. Dziś czuwali na południowym zachodzie, w miejscu jak dotąd najbardziej niedostępnym. Butler musiał trzykrotnie wracać do furgonetki, aby przenieść sprzęt przez płot, grzęzawisko i dwa pola. Buty i spodnie nadawały się tylko do wyrzucenia. A teraz utknął w jakimś rowie, mocząc sobie siedzenie, podczas gdy Artemis w niepojęty sposób zachował nieskazitelny wygląd. Projekt kryjówki był niezwykle pomysłowy i wiele firm, zwłaszcza ze zbrojeniówki, zdążyło już wyrazić nim zainteresowanie, ale Artemis postanowił, że sprzeda patent międzynarodowemu producentowi sprzętu sportowego. Konstrukcja składała się z elastycznej folii polimerowej, rozpiętej na wielozawiasowym rusztowaniu z włókna szklanego. Folia, podobna do używanej przez NASA, zatrzymywała wewnątrz ciepło, a jej zamaskowana strona zewnętrzna zapobiegała zbytniemu przegrzaniu, dzięki czemu zwierzęta wrażliwe na promieniowanie cieplne nie zwracały na nią uwagi. Zawiasy sprawiały, że powłoka przemieszczała się niemal jak płyn, wypełniając każde zagłębienie, w którym się znalazła. Dawała błyskawiczne schronienie i punkt obserwacyjny – wystarczyło po prostu włożyć foliową torbę do dziury i pociągnąć za sznurek. Ale cały spryt świata nie zdołałby poprawić nastroju Artemisa. Coś go trapiło – wskazywała na to wyraźnie siateczka przedwczesnych zmarszczek wokół jego ciemnoniebieskich oczu. Po kilku nocach, spędzonych na bezowocnym czuwaniu, Butler zebrał się na odwagę. – Artemisie – zagaił nieśmiało – zdaję sobie sprawę, że to nie moja sprawa, ale chyba coś cię martwi. Więc jeśli mogę w czymś pomóc... Artemis milczał przez kilka chwil. I przez kilka chwil Butler widział przed sobą twarz małego chłopca – chłopca, którym Artemis kiedyś mógł się stać. – Chodzi o mamę, Butler – powiedział w końcu. – Zaczynam myśleć, że ona nigdy... Lecz w tym momencie lampka sygnalizująca kontakt zapłonęła czerwienią. Holly powiesiła skrzydła na niskiej gałęzi i zdjęła kask, aby przewietrzyć uszy. Uszy elfów wymagały wielkiej troskliwości – kilka godzin w kasku i zaczynały się łuszczyć. Pomasowała czubki. Skóra nie była sucha, pewnie dlatego, że codziennie poddawała ją zabiegom nawilżającym. Nie tak, jak niektórzy chłopcy w SKRZAT – kiedy taki zdjął kask, można by przysiąc, że właśnie zaczyna padać śnieg. Zatrzymała się na chwilę, zachwycona widokiem. Irlandia słynęła z malowniczości, ktorej nawet Błotni Ludzie nie zdołali popsuć, przynajmniej na razie. Może za dwa, trzy stulecia... Przed nią, niczym srebrny wąż, wiła się rzeczka, łagodnie bulgocząc na kamieniach. Nad głową Holly szumiał dąb, gałęzie ocierały się o siebie na rześkim wietrze. Do roboty! Jeszcze przyjdzie pora na podziwianie krajobrazu. Żołądź. Potrzebowała żołędzi. Schyliła się, rozgarniając suche liście i patyki, aż poczuła pod palcami gładki kształt. No, to nie było takie trudne, prawda? – pomyślała. Teraz musi tylko zasadzić ją w innym miejscu i jej moc natychmiast powróci. Butler sprawdził przenośny radar, ściszając brzęczyk, aby nie zdradził ich położenia. Czerwona strzałka omiatała ekran z nieznośną powolnością, aż wtem... błysk! Pod drzewem stała jakaś postać! Zbyt mała na dorosłego, o niewłaściwych proporcjach jak na dziecko. Butler uniósł kciuk, dając Artemisowi znak, że coś chyba znaleźli. Artemis skinął głową i zapiął okulary odblaskowe. Butler ruszył w ślad za nim, zdjąwszy osłonę z gwiazdowizora, zamontowanego na lufie karabinu. Nie był to zwykły miotacz strzałek. Wykonany specjalnie dla łowcy słoni, miał zasięg i szybkostrzelność kałasznikowa, kiedy zaś kłusownik został stracony, Butler kupił go za grosze od kenijskiego urzędnika rządowego. Cicho i zręcznie wyczołgali się z kryjówki. Drobna postać przed nimi odpięła od ramion jakieś urządzenie i zdjęła kask z głowy, która – sądząc z zarysu – z pewnością nie należała do człowieka. Butler dwukrotnie owinął pasek karabinu wokół nadgarstka i przycisnął kolbę do ramienia. Uruchomił celownik i na plecach postaci pojawiła się czerwona kropka. Artemis kiwnął głową i służący nacisnął spust. Prawdopodobieństwo takiego zdarzenia wynosi milion do jednego – a jednak postać pod drzewem wybrała właśnie ten moment, aby się schylić. Coś bzyknęło nad głową Holly i zabłysło w świetle gwiazd. SKRZATka spędziła na służbie dostatecznie wiele godzin, aby się zorientować, że jest pod ostrzałem. Padła na ziemię i natychmiast zwinęła się w kłębek, aby stanowić jak najmniejszy cel. Przetoczyła się pod osłonę dębu i wyciągnęła pistolet, równocześnie gorączkowo analizując wszystkie możliwości. Kto mógł do niej strzelać i dlaczego? Jednak pod drzewem ktoś na nią czekał – osobnik o rozmiarach góry, ale znacznie bardziej ruchliwy. – Niezła pukawka – nieznajomy wyszczerzył zęby w uśmiechu, chwytając dłoń Holly w kułak wielkości rzepy. Udało się jej wyrwać palce, zanim pękły niczym suche nitki spaghetti. – Pewnie nie zechcesz poddać się bez walki? – odezwał się lodowaty głos za plecami Holly. Odwróciła się z łokciami uniesionymi do walki wręcz. – Nie zechcesz – chłopiec westchnął teatralnie. – Tak przypuszczałem. Holly zdobyła się na odważną minę. – Cofnij się, człowieku. Nie wiesz, z kim masz do czynienia. – Droga wróżko – zaśmiał się chłopiec – sądzę, że to ty się nie orientujesz. Wróżko? Wiedział, że ona jest wróżką? – Mam czarodziejską moc, błotny robaku. Tak wielką, że mogłabym zamienić ciebie i twego goryla w świńskie łajno. Chłopiec przybliżył się o krok. – Odważne słowa, panienko. Ale nieprawdziwe. Gdybyś miała moc, tak jak mówisz, już byś jej użyła. Nie, wydaje mi się, że zbyt długo obywałaś się bez Rytuału i przybyłaś tutaj, aby odzyskać siły. Holly oniemiała. Oto stojący przed nią człowiek beztrosko klepał o najświętszych tajemnicach Małego Ludu! To była katastrofa. Kataklizm. To mogło oznaczać koniec wielowiekowego pokoju. Z chwilą gdy ludzie uświadomią sobie istnienie subkultury wróżek, wojna stanie się tylko kwestią czasu. Gatunek ludzki zawsze wszczynał wojny. Musiała natychmiast coś zrobić, lecz miała w zanadrzu już tylko jedną broń. Mesmeryzacja jest najniższą formą czarów i wymaga jedynie odrobiny mocy. Bywają nawet ludzie utalentowani w tym kierunku. Każda, najbardziej wyczerpana wróżka może każdemu człowiekowi zrobić całkowitą wodę z mózgu. Holly sięgnęła do resztek mocy, zgromadzonych u podstawy jej czaszki. – Człowieku – zaintonowała, a w jej głosie zabrzmiały basowe tony. – Twoja wola należy do mnie. Artemis uśmiechnął się, bezpiecznie ukryty za odblaskowymi szkłami. – Wątpię – rzekł i skinął głową. Holly poczuła, że jej kombinezon przebija strzałka, do żył zaś płynie succinylcholinowy środek nasenny na bazie chloru. W świecie, który rozpłynął się w serię baniek mydlanych w technikolorze, Holly, pomimo rozpaczliwych wysiłków, umiała się skupić tylko na jednej myśli: „Skąd wiedzieli?” Myśl owa krążyła po jej głowie jeszcze w chwili, gdy traciła przytomność. Skąd wiedzieli? Skąd wiedzieli? Skąd wie... Artemis dostrzegł ból w oczach wróżki, gdy wystrzelona igła pogrążała się w jej ciele. Przez moment targnęły nim wyrzuty sumienia. Istota płci żeńskiej. Tego się nie spodziewał. Taka sama jak Julia albo mama. Ale chwila słabości minęła i znów stał się sobą. – Dobry strzał – rzekł, pochyliwszy się, by obejrzeć więźnia. Stanowczo: dziewczyna. I do tego ładna. Choć trochę spiczasta. – Artemisie? – Tak? Butler wskazywał kask, który wciąż leżał na poły zagrzebany w liściach tam, gdzie upuściła go Holly. Dobiegało zeń ciche brzęczenie. Artemis podniósł urządzenie za pasek, szukając źródła dźwięku. – No, proszę – powiedział. Wyciągnął kamerę z uchwytu, skrupulatnie odwracając obiektyw od siebie. – Elfia technologia. Imponujące – mruknął, wyjmując baterię. Kamera jęknęła i zgasła. – Atomowe źródło zasilania, jeśli się nie mylę. Nie wolno nam lekceważyć przeciwnika. Butler mruknął coś pod nosem i wepchnął schwytaną wróżkę do dużej torby. Jeszcze jedna rzecz, którą będzie musiał dźwigać przez dwa pola, grzęzawisko i płot. Rozdział 5 Zaginiona w akcji Grzybowe cygaro, które palił komendant Bulwa, cuchnęło wprost niesłychanie. Kilku członków grupy Odzysku podróżujących wraz z nim wahadłowcem omal nie zemdlało z wrażenia. Nawet odór skutego kajdankami trolla wydałby się znośny w porównaniu z tym smrodem. Oczywiście, nikt w oddziale nie odważył się zwrócić szefowi uwagi; Bulwa był bardziej drażliwy niż ropny wrzód na tyłku. Natomiast Ogierek z rozkoszą dokuczał zwierzchnikowi. – Żadnych śmierdzących petów w tym pomieszczeniu, komendancie! – zarżał na widok Bulwy, wkraczającego do sali operacyjnej. – Komputery nie lubią dymu! Bulwa skrzywił się, pewien, że Ogierek zmyśla, niemniej nie chciał ryzykować awarii systemu w samym środku akcji alarmowej. Zgasił niedopałek w filiżance kawy przechodzącego gremlina. – No, Ogierek, co to niby za alarm? Lepiej, żebyś tym razem się nie mylił! Faun miał skłonność do popadania w histerię z powodu zupełnych drobiazgów. Kiedyś uruchomił drugi stopień obrony, gdyż wyłączyły się ludzkie stacje satelitarne. – Oj, chyba się nie mylę. Jest niedobrze. Bardzo niedobrze. Bulwa poczuł, że wrzód na jego żołądku bulgocze niczym wulkan. – Co się stało? Na obrazie z Eurosatu ukazała się Irlandia. – Staciliśmy kontakt z kapitan Niedużą – rzekł Ogierek. – Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwi – jęknął Bulwa, kryjąc twarz w dłoniach. – Widzieliśmy ją przez całą drogę nad Alpami. – Nad Alpami? Poleciała trasą lądową? Ogierek przytaknął. – Wiem, że to niezgodne z przepisami. Ale wszyscy tak robią. Komendant zgodził się niechętnie. Któż oparłby się widokom? On sam jako nowicjusz dostał naganę właśnie z tego powodu. – No, dobrze. Mówcie, kiedyście ją zgubili? W rogu ekranu ukazał się podgląd z taśmy wideo. – To nagranie z kamery na kasku Holly. Teraz przelatuje nad paryskim Disneylandem... – faun przewinął taśmę. – Teraz gada z delfinami, ple, ple, ple... Już zbliża się do wybrzeża Irlandii. Proszę popatrzeć, w kadrze widać jej radiolokator. Kapitan Nieduża szuka źródeł magicznej mocy. Lokalizacja pięćdziesiąt siedem błyska na czerwono, więc udaje się w tamtą stronę. – Czemu nie do Tary? – Do Tary? – parsknął Ogierek. – Podczas dzisiejszej pełni każda zhipisiała wróżka z półkuli północnej wybierze się na tańce pod Lia Fail. Włączą tyle tarcz ochronnych, że cała okolica będzie wyglądać jak zalana wodą. – Dobra – warknął Bulwa przez zaciśnięte zęby. – Przejdźcie do rzeczy. – Nie ma sprawy. Spokojne uszy – Ogierek przewinął kawałek taśmy. – Teraz mamy coś ciekawego... Gładkie lądowanie, wiesza skrzydła... zdejmuje kask... – Wbrew przepisom – wtrącił Bulwa. – Funkcjonariuszom SKRZAT nie wolno zdejmować... – ...nie wolno zdejmować kasku na powierzchni ziemi, z wyjątkiem sytuacji, gdy rzeczony kask jest uszkodzony – dokończył Ogierek. – Tak jest, komendancie. Wszyscy wiemy, co mówi regulamin. Ale czy pan chce mi wmówić, że nigdy nie zaczerpnął świeżego powietrza po kilku godzinach lotu? – Nie chcę – przyznał Bulwa. – A wy co? Jesteście jej aniołem stróżem, czy jak? Mówcie wreszcie, o co chodzi! Ogierek zachichotał, zakrywając dłonią usta. Podnoszenie ciśnienia Bulwie stanowiło jedną z niewielu rozrywek w jego pracy. Nikt inny się na to nie ważył, a to dlatego, że wszystkich innych można było zastąpić. Ale nie Ogierka. Sam jeden od zera zbudował system komputerowy, a gdy ktokolwiek poza nim próbował go uruchomić, ukryty wirus powodował natychmiastowy krach. – A teraz najważniejsze. O, proszę. Nagle Holly rzuca kask. Pewnie upadł obiektywem do ziemi, bo straciliśmy obraz. Ale wciąż mamy dźwięk, trochę go podkręcę. Ogierek wzmocnił sygnał audio i odfiltrował szum w tle. – Niespecjalna jakość, bo mikrofon jest ukryty w kamerze, więc także wylądował w błocie. – Niezła pukawka – powiedział jakiś głos, wyraźnie należący do człowieka. Głos był niski, co na ogół oznaczało kogoś dużego. – Pukawka? – Bulwa uniósł brew. – Żargonowe określenie pistoletu. – Aha. – Nagle do Bulwy dotarł sens tego prostego stwierdzenia. – Wyjęła broń? – Proszę zaczekać. Robi się coraz gorzej. – Pewnie nie zechcesz poddać się bez walki? – powiedział drugi głos. Sam jego dźwięk sprawił, że Bulwę przeszył dreszcz. – Nie zechcesz – ciągnął głos. – Tak przypuszczałem. – Niedobrze – rzekł Bulwa. Jego twarz okryła się nietypową bladością. – To mi wygląda na zaplanowane. Te dwa zbiry zastawiły na nią zasadzkę. Jak to możliwe? Z głośnika dobiegł głos Holly, jak zwykle zuchwałej w obliczu niebezpieczeństwa. Komendant westchnął. Przynajmniej żyła. Jednak dalszy ciąg był jeszcze bardziej niepokojący; obie strony zaczęły sobie grozić, przy czym drugi człowiek przejawił niezwykłą wprost znajomość elfich tajemnic. – Wie o naszych tarczach i o Rytuale! – Zaraz będzie najgorsze. – Najgorsze? – Bulwie opadła szczęka. Znów rozległ się głos Holly, tym razem stłumiony przez mesmeryzację. – Teraz ich dopadnie – zawołał triumfalnie Bulwa. Ale nic z tego. Mesmeryzacja nie tylko okazała się nieskuteczna, lecz najwyraźniej rozśmieszyła tajemniczych napastników. – Tu kończy się transmisja Holly – powiedział Ogierek. – Jeden z Błotnych Ludzi bawi się kamerą, a potem wszystko znika. Bulwa potarł zmarszczki między oczami. – Śladów mamy niewiele. Nic na wizji, żadnego imienia. Nie wiemy nawet, czy na pewno istnieje jakieś zagrożenie. – Chce pan dowodu? – krzyknął Ogierek, przewijając taśmę. – Pokażę panu. Jeszcze raz uruchomił wideo. – Teraz proszę uważnie się przyjrzeć. Puściłem to w zwolnionym tempie, jedną klatkę na sekundę. Bulwa przybliżył twarz do ekranu, tak blisko, że rozróżniał pojedyncze piksele. – Kapitan Nieduża schodzi do lądowania. Zdejmuje kask. Schyla się, zapewne żeby podnieść żołądź, i teraz... o! Ogierek dźgnął palcem przycisk pauzy, zatrzymując obraz. – Widzi pan coś niezwykłego? Komandor poczuł, że wrzód na jego żołądku rozszalał się na dobre. W prawym górnym rogu klatki coś się pojawiło. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak smuga światła, ale skąd pochodziło to światło lub w czym się odbijało? – Możecie powiększyć? – Bez trudu. Ogierek skadrował odpowiedni fragment i powiększył go czterokrotnie. Światło wypełniło cały ekran. – Och, nie – szepnął Bulwa. Na monitorze widniała zastygła strzałka z igłą strzykawki na czubku. Nie było wątpliwości. Kapitan Nieduża zaginęła w akcji. Prawie na pewno już nie żyje, a przynajmniej została wzięta do niewoli przez siły wroga. – Powiedzcie mi przynajmniej, że radiolokator jeszcze działa. – Tak. Mocny sygnał. Porusza się na południe z prędkością osiemdziesięciu klików na godzinę. Bulwa zamilkł na chwilę, próbując ustalić strategię działania. – Ogłoście pełny alarm. Niech Odzysk podniesie tyłki i zamelduje się tutaj. Przygotujcie ich do wystrzelenia na górę. Chcę mieć siły taktyczne i kilku techników. Wy też się szykujcie, Ogierek. Być może przy tej operacji trzeba będzie zatrzymać czas. – Robi się, komendancie. Chcecie włączyć do akcji SKRZAT? – Jeszcze jak – przytaknął Bulwa. – Wezwę kapitana Żyłę. To nasz numer jeden. – Nie – odparł Bulwa. – Do tej roboty trzeba najlepszych. A najlepszy jestem ja. Przywracam siebie do służby. Ogierek tak się zdumiał, że nie przyszedł mu do głowy żaden dowcipny komentarz. – Pan... pan... – Tak jest, Ogierek. Co się tak dziwicie? Mam na koncie więcej udanych akcji niż jakikolwiek inny oficer w historii służb. A poza tym odbyłem szkolenie zasadnicze w Irlandii. Jeszcze w czasach cylindra i knuta. – Ależ to zdarzyło się pięćset lat temu! Już wtedy nie był pan młokosem, delikatnie mówiąc. Bulwa uśmiechnął się złowieszczo. – Nie martwcie się, Ogierek. W starym piecu diabeł pali. A swój podeszły wiek zrekompensuję dużym pistoletem. Dajcie mi jakąś kapsułę. Lecę na górę na następnej flarze. Ogierek wykonał rozkaz, nie żartując ani razu. Kiedy w oku komendanta pojawiał się błysk, należało się uwijać i trzymać gębę na kłódkę. Lecz nagła uległość Ogierka miała też inny powód. Znienacka dotarło do niego, że Holly jest w prawdziwych opałach. Fauny nie miewają zbyt wielu przyjaciół i Ogierek zaczął się obawiać, że może stracić jedną z nielicznych bliskich sobie osób. Artemis wiedział, że elfia technika jet ogromnie rozwinięta, ale z pewnością nie oczekiwał takich skarbów, jakie ujrzał na desce rozdzielczej pojazdu terenowego. – Imponujące – mruknął. – Gdybyśmy w tej chwili odstąpili od akcji, i tak zarobilibyśmy krocie na patentach. Przeciągnął skanerem ręcznym nad radiolokatorem nieprzytomnej SKRZATki, po czym wprowadził znaki elfów do komputerowego translatora. – To jakiś typ urządzenia naprowadzającego. Zapewne koledzy tej wróżki już depczą nam po piętach. – Tak szybko? – Butler przełknął ślinę ze zdenerwowania. – Owszem. A przynajmniej nas namierzają... Nagle urwał z nieobecnym wzrokiem, gdyż w jego mózgu rozpętała się kolejna elektryczna burza myśli. – Butler? Służący poczuł, że serce bije mu szybciej. Znał ten ton. Coś się kroiło. – Słucham, Artemisie? – Ten japoński statek wielorybniczy. No wiesz, ten zatrzymany przez kapitanat portu. Nadal stoi w doku? – Tak mi się wydaje – potwierdził Butler. Artemis zakręcił radiolokatorem wokół palca. – Doskonale. Jedźmy tam. Uważam, że przyszła pora, by pokazać naszym małym przyjaciołom, z kim mają do czynienia. Bulwa z zastanawiającą szybkością uzyskał pieczątkę na dokumencie, potwierdzającym jego powrót do służby czynnej. Była to rzecz niezwykła u wyższych urzędników SKR – zazwyczaj każde zgłoszenie do Zadań Tajemnych rozpatrywano miesiącami w trakcie kilkunastu wstrząsająco nudnych zebrań. Na szczęście komendant nadal miał w dowództwie pewne wpływy. Z przyjemnością przywdział mundur polowy i zdołał nawet wmówić sobie, że kombinezon nie opina go bardziej niż poprzednio. Wybrzuszenia i krągłości, przekonywał sam siebie, powstały wskutek całego tego sprzętu, który teraz upychali w mundury. Osobiście Bulwa nie miał cierpliwości do gadżetów. Interesowały go jedynie skrzydła na plecach i wielofazowy, trójlufowy, chłodzony wodą miotacz, przypięty do biodra – najpotężniejsza broń ręczna produkowana na świecie. Stary typ, ma się rozumieć, lecz niezwykle skuteczny. Bulwa, który używał go już w kilku zbrojnych starciach, znów poczuł się jak oficer służby czynnej. Najbliżej obecnej pozycji Holly znajdował się szyb E1.Tara, bardzo uczęszczany i dlatego niezbyt nadający się na miejsce rozpoczęcia tajnego zadania. Jednak zostały tylko dwie godziny światła księżycowego i SKRZATy nie miały już czasu na przerzut naziemny. Jeżeli chciały zlikwidować zamieszanie przed wschodem słońca, szybkość stawała się sprawą zasadniczą. Bulwa skreślił z kolejki wycieczkę, która podobno czekała już dwa lata, i zarządził, by dla jego grupy przygotowano wahadłowiec E1. – Takie jest życie – warczał na przedstawicielkę biura podróży. – Co więcej, wstrzymuję wszystkie zbędne loty do chwili zakończenia obecnego kryzysu. – A kiedy to będzie? – pisnęła rozsierdzona gnomka, machając notatnikiem, jakby miała zamiar złożyć skargę. Bulwa wypluł niedopałek cygara, miażdżąc go znacząco obcasem. Symbolika tego gestu była aż nadto oczywista. – Droga pani, szyby komunikacyjne zostaną otwarte, kiedy mnie się tak spodoba – oznajmił. – Jeśli pani fluoryzujący mundur nie zniknie mi natychmiast z oczu, odbiorę pani zezwolenie na działalność i zamknę do pudła za utrudnianie pracy SKRZAT. Pracownica biura podróży najwyraźniej zwiotczała. Pośpiesznie wślizgnęła się do kolejki, marząc już tylko o tym, aby jej mundur nie był tak jaskraworóżowy. Ogierek czekał przy kapsule; aczkolwiek sytuacja nie nastrajała do śmiechu, nie umiał powstrzymać rozbawienia na widok brzucha Bulwy, trzęsącego się w obcisłym kombinezonie. – Jest pan pewien, komendancie? Na ogół do kapsuły wpuszczamy tylko jednego pasażera... – O czym wy mówicie? – obruszył się Bulwa. – Przecież jestem sam. Wtem zauważył wymowny wzrok Ogierka, spoczywający na jego żołądku. – Och, ha, ha. Bardzo śmieszne. Róbcie tak dalej, Ogierek. Kiedyś was dopadnę. Jednak, jak obaj wiedzieli, ta groźba nie miała pokrycia. Ogierek nie tylko zbudował od zera cały system komunikacji, lecz prowadził pionierskie badania nad przewidywaniem wybuchów ze środka ziemi. Gdyby nie on, ludzka myśl techniczna bez trudu doścignęłaby technologię wróżek. Bulwa usadowił się w kapsule i zapiął uprząż. Nie dla niego pięćdziesięcioletni złom. Ta ślicznotka przed chwilą zeszła z taśmy montażowej. Srebrna i błyszcząca, miała nowoczesne, zębate stateczniki, które podobno umiały automatycznie dostosować się do strumieni magmy. Oczywiście, innowację tę wprowadził Ogierek. Od mniej więcej stulecia projektowane przezeń kapsuły cechowały się coraz bardziej futurystycznymi kształtami oraz dużą ilością gumy i neonowych świateł. Ostatnio jednak jego gusta stały się bardziej konserwatywne, a miejsce nowomodnych gadżetów zajęła skórzana tapicerka i deski rozdzielcze z orzechowego drewna. Ów staromodny wystrój wpływał na Bulwę dziwnie uspokajająco. Ujmując drążki, nagle zdał sobie sprawę, jak wiele czasu minęło, odkąd „jechał na ogniu”. Ogierek zauważył jego niepokój. – Niech się pan nie martwi, szefie – powiedział bez swego zwykłego cynizmu. – To jak jazda na jednorożcu. Nigdy się tego nie zapomina. Bulwa stęknął, nieprzekonany. – No, do roboty – mruknął. – Zanim zmienię zdanie. Ogierek docisnął drzwi. Włączyły się ssawki, z sykiem uszczelniające właz. Twarz Bulwy widziana przez kwarcową szybkę nabrała zielonkawego odcienia. Komendant nie wyglądał już przerażająco. Wręcz przeciwnie. Artemis postanowił poddać radiolokator niewielkiej improwizowanej rekonstrukcji. Przeróbka urządzenia tak niewielkiego bez zniszczenia jego mechanizmu stanowiła wyczyn nie lada, zwłaszcza że technologie ludzi i wróżek niewątpliwie różniły się od siebie. Spróbujcie wyobrazić sobie zabieg chirurgiczny na otwartym sercu dokonywany za pomocą młota pneumatycznego. Pierwszy problem polegał na tym, że piekielny przyrząd nie dawał się otworzyć. Śrubki opierały się zarówno śrubokrętom zwykłym, jak i krzyżowym. Nawet żaden z sześciokątnych kluczy Artemisa nie pasował do maleńkich rowków. Myśl przyszłościowo, powiedział do siebie Artemis, myśl w kategoriach zaawansowanych technologii. Po kilku chwilach cichego zastanowienia już wiedział. Magnetyczne wkręty! To oczywiste! Ale jak skonstruować wirowe pole magnetyczne na tylnym siedzeniu samochodu terenowego? Mógł jedynie obracać śrubki ręcznie za pomocą małego, kieszonkowego magnesu. Wyłowiwszy magnes ze skrzynki z narzędziami, Artemis przyłożył go do maleńkich śrubek, które niebawem poruszyły się lekko pod wpływem bieguna ujemnego. Artemis zdołał je chwycić cienkimi szczypcami i wkrótce drukowana płytka radiolokatora leżała przed nim jak na dłoni. Obwody były miniaturowe. Nigdzie ani śladu spawania. Pewnie używali spoiwa innego niż cyna. Mając więcej czasu, Artemis zapewne rozwikłałby tajniki działania urządzenia, ale na razie musiał improwizować. Uznał, że zapewne nikt nie będzie miał ochoty przyglądać się zbyt blisko. Jeżeli wróżki choć trochę przypominają ludzi, pomyślał, zobaczą to, co zechcą zobaczyć. Podniósł okienko radiolokatora do światła. Było półprzejrzyste, lekko spolaryzowane, ale całkiem wystarczające do jego celów. Odsunął na bok pęk cieniutkich, połyskliwych drucików i umieścił w okienku miniaturowy ekranik. Za pomocą kropli silikonu umocował obok niego nadajnik wielkości ziarnka grochu – chwyt prostacki, należało jednak wierzyć, że skuteczny. Pozbawiony odpowiedniego narzędzia nie zdołał przykręcić magnetyczych śrubek, więc do nich także użył kleju. Nie było to zbyt eleganckie, ale powinno wystarczyć, pod warunkiem, że radiolokator nie zostanie poddany uważniejszym oględzinom. A gdyby nawet? Cóż, po prostu utraciłby atut, którego na początku i tak się nie spodziewał. Wjeżdżając do miasta, Butler zgasił długie światła. – Przed nami doki, Artemisie – rzucił przez ramię. – Gdzieś tu z pewnością kręci się ekipa urzędników cła i akcyzy. Artemis skinął głową. Służący miał rację. Port był kwitnącym ośrodkiem nielegalnej działalności; przez ten niespełna kilometrowy odcinek wybrzeża przewijała się ponad połowa kontrabandy. – W takim razie przeprowadź akcję dywersyjną. Potrzebuję dwóch minut. Służący z namysłem przytaknął. – Jak zwykle? – Dlaczego nie. Przyłóż... Albo nie, lepiej nikomu nie przykładaj. Artemis zamrugał. Ostatnio już po raz drugi pozwolił sobie na dowcip, tym razem na głos. Powinien uważać. To nie była pora na igraszki. Kiedy człowiek ma paluchy jak ołowiane rurki, robienie skrętów nie należy do zadań łatwych. Ale dokerzy jakoś sobie radzili. A jeśli nawet kilka brunatnych strzępków rozsypało się na szorstkich płytach nabrzeża, to co? Mały człowiek, który dostarczał im całe pudła tytoniu, nie fatygował się, aby zwiększyć jego cenę o ustalony przez rząd podatek. Z oczami skrytymi w cieniu czapki Butler niespiesznie podszedł do grupki mężczyzn. – Zimna noc – powiedział. Nikt nie zareagował. Policjanci pojawiają się w różnych postaciach i przebraniach. Ale wielki nieznajomy nie rezygnował. – Już chyba lepiej pracować niż wystawać godzinami w taki mróz. Jeden z robotników, trochę słabszy na umyśle, nie umiał się powstrzymać i przytaknął. Sąsiad natychmiast szturchnął go w żebra. – Chociaż, z drugiej strony... – ciągnął obcy – pewnie nie przepracowałyście uczciwie ani jednego dnia w życiu? Co, dziewczyny? I to pytanie pozostało bez odpowiedzi, tym razem jednak dlatego, że dokerom opadły szczęki ze zdumienia. – Nie da się ukryć, jesteście żałosne – mówił Butler beztrosko. – O, nie wątpię, że w czasach Wielkiego Głodu mogłybyście uchodzić za mężczyzn. Ale dzisiaj wyglądacie jak banda pętaków w bluzeczkach. – Aaar...ch – wykrztusił jeden z robotników. Nic innego nie przeszło mu przez gardło. – Aarch? Co za żałosne i bezmyślne sformułowanie. Mamusie byłyby z was dumne. Obcy złamał tabu. Z chwilą, gdy z jego ust padło słowo „mamusie”, już nic nie mogło uchronić go przed laniem, nawet fakt, że najwyraźniej był niedorozwinięty. Choć miał bogate słownictwo. Mężczyźni rozdeptali niedopałki i półkolem otoczyli Butlera. Było ich sześciu na jednego. Wzbudzali jedynie litość. Butler dopiero zamierzał pokazać, co potrafi. – Moje drogie panie, zanim cokolwiek się zacznie, pamiętajcie, żadnego drapania, plucia i biegania na skargę do mamy. Ta kropla przepełniła czarę. Dokerzy zawyli i równocześnie rzucili się do ataku. Gdyby tuż przed starciem przyjrzeli się przeciwnikowi, być może dostrzegliby, że przykucnął, aby obniżyć swój środek ciężkości. Być może zauważyliby także, iż dłonie, które wyjął z kieszeni, miały wielkość i kształt łopat. Ale żaden z nich nie tracił czasu na takie drobiazgi – zbytnio pochłonęło ich sprawdzanie, czy inni również biorą udział w napaści. Istota działań dywersyjnych polega na tym, że naprawdę muszą odwracać uwagę. Muszą być prymitywne, brutalne i rzucać się w oczy – słowem, są zupełnie obce stylowi Butlera. Wolałby użyć strzałek i zdjąć owych dżentelmenów z odległości pięciuset metrów, w najgorszym zaś razie, gdyby zaszła absolutna konieczność kontaktu, wybrałby bezszelestną metodę szybkiego uderzenia kciukiem w splot nerwowy na karku. Ale wówczas, oczywiście, cała akcja mijałaby się z celem. A więc Butler postąpił wbrew sobie i wrzeszcząc niczym demon, zaczął stosować najbardziej wulgarne taktyki walki wręcz. Ale taktyki owe, choć wulgarne, okazały się nader skuteczne. Owszem, być może mnich z klasztoru Shaolin potrafiłby odeprzeć niektóre z zamaszystych ciosów Butlera, lecz jego przeciwnicy nie zaliczali się do znawców – a prawdę mówiąc, nie byli nawet trzeźwi. Pierwszego Butler powalił ciosem pięści z półobrotu. Kolejni dwaj zderzyli się głowami, zupełnie jak w komiksie. Czwarty, ku wiecznej hańbie Butlera, poległ od zamaszystego kopnięcia. Lecz najbardziej ostentacyjną metodę służący zastosował w walce z ostatnimi dwoma. Padł mianowicie na plecy, schwycił ich za kołnierze roboczych kurtek i cisnął za siebie do wód portu dublińskiego. Nastąpił wielki plusk, a po nim straszliwe złorzeczenia. Doskonale. W czarnym cieniu kontenera rozbłysły dwa reflektory i na płytach nabrzeża zapiszczały opony oficjalnie wyglądającego samochodu. Zgodnie z przewidywaniami, grupa czujnych celników i urzędników akcyzy zjawiła się wreszcie. Butler uśmiechnął się złowieszczo i dał nura za róg. Nim funkcjonariusze wylegitymowali się i przystąpili do czynności służbowych, znajdował się już daleko. Zresztą przesłuchania niewiele dały. Aby schwytać napastnika, nie wystarczy opis, że był „wielki jak szafa”. Kiedy Butler dotarł do samochodu, zastał tam Artemisa, który już zrobił swoje. – Dobra robota, przyjacielu – powiedział chłopiec. – Choć jestem pewien, że sensei, który uczył cię sztuk walki, przewraca się w grobie. Kopnięcie z obrotu? Jak mogłeś? Powstrzymując się od komentarzy, Butler wycofał samochód z drewnianego pomostu. Nie oparł się jednak i spojrzał z wiaduktu na chaos, którego stał się przyczyną. Celnicy właśnie wyciągali przemoczonego dokera z zanieczyszczonych wód zatoki. Zapewne istniał konkretny cel, wymagający przeprowadzenia dywersji, Butler wiedział wszakże, iż żadne pytania nie mają sensu. Jego pracodawca nie zwierzał się nikomu ze swoich zamierzeń, dopóki nie uznał, że nadeszła właściwa pora. A kiedy tak uznał, zazwyczaj miał rację. Bulwa wysiadł z kapsuły, dygocąc na całym ciele. Za jego czasów podróż wyglądała jakoś inaczej. Chociaż, jeśli miał być szczery, zapewne było o wiele gorzej. W epoce cylindra i knuta nie istniały wymyślne polimerowe uprzęże, autoodrzut ani zewnętrzne monitory. Elfy miały wówczas do dyspozycji jedynie instynkt i odrobinę czarów. Na swój sposób Bulwa nadal wolał takie metody. Nauka wyprała wszystko z magii. Poczłapał tunelem w stronę terminalu. Tara, jako główny ośrodek lotów pasażerskich, dysponowała prawdziwą poczekalnią i przyjmowała sześć lotów tygodniowo z samej Oazy. Rzecz jasna, turyści nie latali na flarach – zapłacili za bilet i nie lubili, kiedy nimi miotano, jeżeli oczywiście nie lecieli nielegalnie do Disneylandu. W hali terminalu kłębił się tłum wróżek, które przyleciały obejrzeć pełnię księżyca i teraz narzekały, że loty wahadłowca zostały zawieszone. Udręczona chochliczka, oblężona przez rozwścieczone gremliny, schroniła się za kontuar biura podróży. – Rzucanie na mnie uroku nic nie da – pisnęła rozpaczliwie. – Oto elf, którego szukacie. I wycelowała drżący, zielony palec prosto w nadchodzącego komendanta. Stłoczone gremliny zwróciły się w stronę Bulwy, lecz widząc trójlufowy miotacz na jego biodrze, natychmiast wykonały zwrot w tył. Bulwa wyciągnął mikrofon spod kontuaru tak daleko, jak pozwalał mu kabel. – Teraz słuchajcie – warknął, a jego chrapliwy głos rozległ się echem w hali lotniska. – Mówi komendant Bulwa ze SKRZAT. Mamy na powierzchni poważny problem, więc będę wdzięczny za waszą współpracę. Po pierwsze, przestańcie jazgotać, żebym mógł usłyszeć własne myśli! Urwał, sprawdzając, czy zebrani dostosowali się do jego życzeń. – Po drugie, chciałbym, żebyście wszyscy wzięli wasze dziamgające dzieciaki, usiedli na ławkach i pozostali tam, póki się nie oddalę. Potem możecie robić, co chcecie – zrzędzić, napychać kałduny albo zająć się czymś, co zwykle robią cywile. Nikt nie mógł Bulwie zarzucić poprawności politycznej. I zapewne nikt nie zamierzał. – I chcę tu natychmiast widzieć osobnika, który odpowiada za ten bałagan! Bulwa rzucił mikrofon z powrotem na biurko. Przeciągły wizg przesterowanego urządzenia wwiercił się w uszy wszystkich obecnych. W ułamku sekundy przy łokciu Bulwy pojawił się zasapany mieszaniec elfa z goblinem. – Możemy w czymś pomóc, komendancie? Bulwa kiwnął głową, wpychając grube cygaro w otwór poniżej nosa. – Otwórzcie mi bezpośrednie przejście przez ten lokal. Nie chcę, żeby celnicy lub służby graniczne zawracali mi głowę. A kiedy moi chłopcy tu dotrą, wyślijcie wszystkich pasażerów na dół. Dyrektor lotniska przełknął ślinę. – Wszystkich? – Tak jest. Także personel terminalu. I zabierzcie wszystko, co da się unieść. Pełna ewakuacja. – Urwał i spojrzał wprost w fiołkowe oczy dyrektora. – To nie jest próbny alarm. – To znaczy... – Tak – potwierdził Bulwa, idąc rampą przeładunkową. – Błotni Ludzie dopuścili się aktu jawnej wrogości. Nikt nie wie, czym to się skończy. Elfogoblin odprowadził wzrokiem sylwetkę Bulwy, znikającą w chmurze dymu z cygara. Akt jawnej wrogości? To mogła być wojna. Wyjął telefon komórkowy i wystukał numer swego księgowego. – Pień? Tak, tu Nimbus. Chcę, żebyś sprzedał moje udziały w porcie lotniczym. Tak, wszystkie. Mam przeczucie, że niedługo ceny bardzo spadną. Kapitan Holly Nieduża czuła się tak, jakby ślimak wysysał jej mózg przez ucho. Próbowała zrozumieć, co mogło spowodować takie katusze, ale na razie jej zdolności umysłowe nie obejmowały jeszcze pamięci. Potrafiła jedynie leżeć i oddychać. Musiała zdobyć się na jakieś słowo, coś krótkiego i rzeczowego. Pomocy! Tak będzie najlepiej, postanowiła. Zaczerpnęła drżącego oddechu i otworzyła usta. – Oommyy – zdradziecko wybełkotały jej wargi. Wszystko na nic. Nawet pijany gnom by tego nie zrozumiał. Co się z nią właściwie działo? Leżała na wznak, pozbawiona siły niczym wilgotny korzonek. Kto mógł wyrządzić jej taką krzywdę? Skupiła uwagę, czując, że tuż-tuż czai się oślepiający ból. Czyżby troll? Czyżby poturbował ją w restauracji? To by wiele wyjaśniało. Ale nie; miała wrażenie, że przypomina sobie stary kraj. I Rytuał. A poza tym coś uwierało ją w kostkę. – Halo? Głos. Nie jej. Nawet nie elfi. – Obudziłaś się? Jeden z języków europejskich, chyba nie z grupy łacińskiej. Angielski? A więc znajduje się w Anglii? – Myślałam, że strzałka cię zabiła. Wnętrza Obcych są inne niż nasze. Widziałam w telewizji. Bełkot. Wnętrza Obcych? O czym mówi to stworzenie? – Jesteś w niezłej formie. Wyglądasz jak Muchacho Maria, ta karłowata zapaśniczka meksykańska. Holly jęknęła. Chyba dar języków ją zawodził. Musiała sprawdzić, z jakim to szaleństwem ma do czynienia. Skupiwszy wszystkie siły w punkcie pośrodku czoła, z trudem rozwarła jedną powiekę... i natychmiast ją zamknęła. Odniosła nieodparte wrażenie, że patrzy na nią ogromna, jasnowłosa mucha. – Nic się nie bój – rzekła mucha. – To tylko ciemne okulary. Tym razem Holly uniosła obie powieki. Stworzenie pukało się w srebrne oko. Nie, to nie było oko. Raczej soczewka. Lustrzana. Podobna do soczewek, jakie nosili tamci dwaj... Wspomnienia wróciły falą, wypełniając luki w pamięci Holly niczym wskakujące na miejsce zapadki zamka. Odprawiała Rytuał... i została uprowadzona. Przez dwóch ludzi – którzy posiedli nadzwyczajną wiedzę na temat wróżek. – Gdzie... eee... gdzie ja jestem? – ponownie spróbowała się odezwać. Ludzka istota zachichotała i klasnęła z zachwytu. Uwagę Holly zwróciły jej paznokcie, długie i jaskrawo pomalowane. – Mówisz po angielsku! Ale co to za akcent? W życiu takiego nie słyszałam. Holly skrzywiła się. Głos dziewczyny na wylot świdrował jej obolałą czaszkę. Uniosła rękę. Radiolokatora nie było. – Gdzie moje rzeczy? Dziewczyna pogroziła jej palcem niczym niegrzecznemu dziecku. – Artemis zabrał twój pistolecik i inne zabawki. Jeszcze zrobiłabyś sobie krzywdę. – Artemis? – Artemis Fowl. To był jego pomysł. On ciągle ma jakieś pomysły. Holly zamyśliła się. Artemis Fowl. Z jakiegoś powodu sam dźwięk tego nazwiska sprawił, że zadrżała. To był zły znak – intuicja wróżek jest nieomylna. – Przyjdą mnie odbić – wychrypiała spieczonymi ustami. – Nie macie pojęcia, coście narobili. – Masz absolutną rację – zasępiła się dziewczyna. – Ja w każdym razie w ogóle nie kumam, co się tu dzieje. Więc chyba nie ma sensu, żebyś mnie wypytywała. Holly znów wpadła w zadumę. Gry umysłowe z tą istotą najwyraźniej mijały się z celem. Jedyna nadzieja w mesmeryzacji, lecz jej moc nie przenikała przez lustrzane powierzchnie. Skąd, u licha, ludzie o tym wiedzą? Później się nad tym zastanowi; na razie musiała znaleźć sposób, by ta dziewczyna zdjęła okulary. – Ładny z ciebie człowiek – powiedziała głosem ociekającym słodyczą pochlebstwa. – Ależ bardzo mi miło... – Holly. – Ależ Holly, bardzo mi miło. Kiedy w 1999 roku wygrałam konkurs na miss Buraka Cukrowego, zamieścili moje zdjęcie w miejscowej gazecie. – Widać, że to naturalna uroda. Założę się, że masz przepiękne oczy. – Wszyscy tak mówią – przytaknęła Julia. – Rzęsy jak sprężynki od zegarka. – Szkoda, że nie mogę ich zobaczyć – westchnęła Holly. – A czemuż by nie? Palce Julii dotknęły zausznika okularów. Nagle zawahała się. – Chyba nie powinnam... – Dlaczego? Tylko na chwilę... – No, nie wiem. Artemis powiedział, że mam ich nigdy nie zdejmować. – Przecież się nie dowie. Julia wskazała zawieszoną na ścianie kamerę. – Och, na pewno się dowie. Artemis zawsze wszystko wie. – Nachyliła się ku wróżce. – Czasem zdaje mi się, że on wie, co mam w głowie. Holly zmarszczyła brew. Ten cały Artemis znów ją przechytrzył. – No, bardzo cię proszę – powiedziała przymilnie. – Tylko na chwilę. Co w tym złego? – Pewnie nic. – Julia udała, że się zastanawia. – Chyba że chcesz mnie załatwić mesmeryzacją? Naprawdę uważasz mnie za idiotkę? – Mam lepszy pomysł – rzekła Holly znacznie poważniejszym tonem. – Po prostu wstanę, dam ci w łeb i zdejmę ci te głupie okulary. Julia roześmiała się z zachwytem, jakby właśnie usłyszała najzabawniejszą rzecz na świecie. – Niezła myśl, wróżko. – Mówię śmiertelnie poważnie, ludzka dziewczyno. – No cóż, skoro mówisz poważnie – westchnęła Julia, sięgając delikatnym paluszkiem za okulary, aby otrzeć łzę – to wyznam ci dwie rzeczy. Po pierwsze, Artemis powiedział, że dopóki jesteś w ludzkiej siedzibie, musisz robić to, co chcemy. A ja chcę, żebyś została na tej pryczy. Holly zamknęła oczy. Znów trafili. Skąd wiedzą to wszystko? – A po drugie – Julia ponownie wyszczerzyła zęby, co sprawiło, że zaczęła trochę przypominać swego brata – przeszłam taki sam trening jak Butler i umieram z chęci, żeby wypróbować na kimś prawy prosty. Zobaczymy jeszcze, ludzka kobieto, pomyślała Holly. Poczekaj, niech no tylko kapitan Nieduża odzyska pełną sprawność. A ponadto pozostawała jeszcze mała kwestia przedmiotu, który wpijał się w jej kostkę. Holly sądziła, że wie, jaki to przedmiot, a jeśli miała rację, to mogła na tym oprzeć pewien plan. Komendant Bulwa dostroił ekran w kasku do częstotliwości radiolokatora Holly. Dotarcie do Dublina zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Nie był przyzwyczajony do tych skomplikowanych, nowomodnych skrzydeł, a w dodatku zaniedbał kursy uzupełniające. Co więcej, mapa wyświetlana wewnątrz przyłbicy jego kasku prawie nakładała się na siatkę rzeczywistych dublińskich ulic. Prawie, ale nie całkiem. – Ogierek, ty nadęty faunie – warknął w mikrofon. – Jakiś problem, szefie? – zabrzęczała odpowiedź. – Problem? Żebyś wiedział, że problem. Kiedyście ostatnio aktualizowali dane o Dublinie? Do ucha Bulwy dobiegło mlaskanie. Najwyraźniej Ogierek właśnie spożywał obiad. – Przepraszam, panie komendancie, tylko skończę marchewkę... Hmm, Dublin, popatrzmy... Siedemdziesiąty piąty... W tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym. – Tak myślałem! Miasto wygląda zupełnie inaczej! Błotnym Ludziom udało się nawet zmienić zarys wybrzeża! Ogierek zamilkł na chwilę. Bulwa ujrzał w wyobraźni, jak faun zmaga się z myślami. Nie lubił, gdy ktoś mówił mu, że jego system jest nieaktualny. – Dobra – powiedział wreszcie. – Zrobimy tak. Na satelicie telewizyjnym mamy teleskop z podglądem na Irlandię. – Rozumiem – mruknął Bulwa, choć w zasadzie mijał się z prawdą. – Prześlę odczyt z ostatniego tygodnia pocztą elektroniczną bezpośrednio na pański ekran, sir. Na szczęście wszystkie nowe kaski są wyposażone w kartę wideo. – Na szczęście. – Trudność polega tylko na tym, jak skoordynować tor pańskiego lotu z przekazem wideo... Bulwa miał dość. – Jak długo to potrwa, Ogierek? – Ahmm... Dwie minuty, plus minus. – Plus minus ile? – Około dziesięciu lat. Oczywiście, jeżeli jestem w błędzie. – To lepiej nie róbcie błędów. Powiszę tu sobie, dopóki tego nie sprawdzimy. Sto dwadzieścia cztery sekundy później czarno-białe rysunki na ekranie Bulwy ustąpiły miejsca barwnym obrazom, nagrywanym w świetle dziennym, które przemieszczały się zgodnie z trasą lotu Bulwy. Na ich tle migotała czerwona kropka radiolokatora Holly. – Robi wrażenie – rzekł Bulwa. – Mówił pan coś, komedancie? – Powiedziałem, że robi wrażenie! – wrzasnął Bulwa. – Tylko nie zadzierajcie nosa. W mikrofonie rozległ się zbiorowy śmiech i komendant zdał sobie sprawę, że Ogierek transmitował ich rozmowę przez głośniki. Wszyscy słyszeli, jak chwalił pracę fauna, z którym teraz nie da się rozmawiać co najmniej przez miesiąc. Ale warto było. Miał przed sobą całkowicie aktualny przekaz. Jeżeli kapitan Niedużą przetrzymywano w jakimś budynku, komputer natychmiast udostępni mu jego trójwymiarowe plany. System działał niezawodnie. Chyba że... – Ogierek, radiolokator oddala się na morze. Co to znaczy? – Podejrzewałbym łódź albo statek, sir. Bulwa zaklął. Powinien był sam na to wpaść. Na sali operacyjnej nieźle się uśmieją. Oczywiście, że statek. Bulwa obniżył lot o kilkaset metrów i ujrzał przed sobą jego sylwetkę, majaczącą we mgle. Sądząc po wyglądzie, był to statek wielorybniczy. Co prawda technika ewoluowała przez stulecia, ale gdy chciano zabić największego ssaka świata, nadal nic nie dorównywało harpunowi. – Gdzieś na tym statku, pod pokładem, ukryta jest kapitan Nieduża. Macie coś dla mnie? – Nic, sir. To nie jest konstrukcja lądowa. Zanim znajdziemy numer rejestracyjny tej jednostki, będzie o wiele za późno. – A obraz termiczny? – Nic z tego, komendancie. Kadłub ma co najmniej pięćdziesiąt lat i bardzo wysoką zawartość ołowiu. Nie da się przeniknąć nawet przez pierwszą warstwę. Obawiam się, że jest pan zdany na siebie. – I po co wpakowaliśmy w wasz wydział te wszystkie miliony? – Bulwa pokręcił głową. – Przypomnijcie mi, żebym obciął wam budżet, kiedy wrócę. – Tak jest, sir – zabrzmiał głos Ogierka, tym razem urażony. Faun nie lubił żartów na temat budżetu. – Odzysk ma być w pełnej gotowości, zrozumiano? Mogą być potrzebni w każdej chwili. – Dobrze, sir. – Mam nadzieję. Bez odbioru. Bulwa został sam. Prawdę mówiąc, wolał, kiedy tak było. Żadnych naukowych bajerów. Żadnych zarozumiałych faunów, rżących mu do ucha. Tylko elf, jego spryt i odrobina magii. Nachylił polimerowe skrzydła, trzymając się obłoku mgły. Nie musiał zachowywać ostrożności; przy włączonej tarczy był niewidzialny dla oka ludzkiego. Nawet na najczulszym radarze stanowił ledwie zauważalne zakłócenie. Zszedł do poziomu burty. O tak, statek, który miał przed sobą, był paskudnym miejscem. Nieustannie zalewane krwią pokłady wciąż wydzielały woń bólu i śmierci. Umarło tu wiele dumnych stworzeń – umarło i zostało poćwiartowanych dla kilku kostek mydła i odrobiny oleju opałowego. Bulwa wzdrygnął się. Straszni barbarzyńcy ci Błotni Ludzie. Światełko radiolokatora Holly mrugało doń ponaglająco. Musiała przebywać gdzieś blisko, bardzo blisko. Żywe – miał nadzieję Bulwa – ciało kapitan Niedużej znajdowało się mniej więcej w promieniu dwustu metrów. Pozbawiony planów komendant musiał zbadać wnętrze statku na własną rękę. Bezszelestnie wylądował na pokładzie, a jego buty lekko przywarły do stalowej blachy pokrytej mydłem i łojem. Jednostka wyglądała na opuszczoną; na pomoście nie było wartownika, nikt nie stał na mostku, nie paliły się żadne światła. Mimo to należało zachować czujność. Nauczony gorzkim doświadczeniem Bulwa wiedział, że ludzie pojawiali się, kiedy się ich najmniej spodziewano. Kiedyś, gdy pomagał chłopcom z Odzysku zeskrobywać wrak kapsuły ze ściany tunelu, dostrzegła ich grupa ludzi grotołazów. Ależ zrobiło się zamieszanie! Masowa histeria, błyskawiczne pościgi i wymazania pamięci. Cały repertuar. Bulwa zadrżał. Przez jedną taką noc elfy starzały się o całe dziesięciolecia. Nadal pod osłoną tarczy schował skrzydła do pokrowca i ruszył pieszo po pokładzie. Ekran nie ukazywał żadnych form życia, ale – jak zwrócił uwagę Ogierek – kadłub zawierał wysokie stężenie ołowiu, nawet farbę wyprodukowano na bazie tego pierwiastka. Statek stanowił pływające zagrożenie dla środowiska, a pod jego pokładem mógł się ukrywać cały oddział szturmowców, których nie wykryłby czujnik w kasku Bulwy. Wielce pocieszająca perspektywa. Ponadto nadajnik Holly jakby osłabł, a przecież impulsy wysyłała mikrobateria atomowa. Wszystko to nie podobało się Bulwie ani trochę. Uspokój się, skarcił sam siebie. Masz tarczę. Żaden żywy człowiek nie może cię teraz zobaczyć. Otworzył pierwszy luk. Pokrywa podniosła się z łatwością. Komendant powęszył chwil |
Podziel się opinią
Komentarze