Architekci marzeń
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2020 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Tu każdy kolor ma nieskończoną ilość odcieni
Zapraszamy do krainy pełnej kipiących emocji, namiętności i pasji, gdzie nic nie jest czarno-białe. Ludzie bywają tu jednocześnie dobrzy i źli, prawi i nikczemni, pewni siebie i niezdecydowani.
Współczesna Warszawa i bohaterowie współcześni aż do szpiku kości: trzydziesto- i czterdziestolatkowie już z bagażem doświadczeń, a jednak wciąż w drodze ku szczęściu. Akcja powieści rozgrywa się w środowisku artystów: architektów, muzyków, rzeźbiarzy, ludzi o wrażliwych duszach, którzy szukają swojego miejsca na ziemi, próbując się realizować za pomocą sztuki. Budują własne światy, projektują szczęście, planują przyszłość i choć nie wszystko idzie po ich myśli – nie przestają gonić za marzeniami.
Karolina Młynarczyk rozśmiesza i wzrusza. Polecam. Kasia Bulicz - Kasprzak, pisarka
Numer ISBN | 978-83-66481-77-0 |
Wymiary | 145x205 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 368 |
Język | polski |
Fragment | ROZDZIAŁ1 Zograscope – popularne w XVIII wieku urządzenie optyczne, stworzone do generowania obrazów trójwymiarowych. Działanie zograscope polega na tworzeniu z płaskiego obrazu iluzji rzeczywistej przestrzeni za pomocą skośnego lustra. Na potrzeby tego urządzenia drukowano specjalne grafiki perspektywiczne zwane „vue d’optique” przeznaczone do oglądania tylko w zograscope. Poniedziałek, 17 XI Wiktor Strużyna, trzydziestosześcioletni architekt, miał zły dzień. Istniała jedna osoba na świecie mogąca ten dzień naprawić – przyjaciółka. Cóż, to skomplikowane. Majolika, a właściwie Maja Tęczyna, od początku mówiła, że studia to tylko przystanek na drodze do gliny. Że niby nie po glinie do celu, ale odwrotnie. Chciała się nauczyć konstrukcji i natychmiastowego szacowania proporcji oraz skali. Po to zdała na architekturę. Przetrwała dwa lata, później się przeniosła na ASP. Zajęła się ceramiką użytkową. Dzbanki, garnki, miski, takie rzeczy. Pasjonowało ją łączenie funkcji, tworzenie przedmiotów użytecznych i jednocześnie zaspokajających poczucie estetyki. Majoliką przezwali ją na zajęciach z rzeźby; teraz nikt już nie myślał o niej inaczej. Nie wiadomo dlaczego to przezwisko do niej przylgnęło. Wykładowca musiał coś wspomnieć o tym rodzaju ceramiki, komuś spodobało się słowo, inny połączył je z miłością Mai do gliny. Wysoka, rudowłosa, wyglądała trochę jak ufoludek, któremu ktoś zamocował na czubku głowy miliony miedzianych sprężynek. Majolika była błyszcząca, wnosiła światło do każdego miejsca w jakim się znalazła. Spragniony tego światła Wiktor pędził teraz przez Stare Miasto na złamanie karku, żeby odwiedzić ją w kawiarni „Dorzuć do pieca” przy Bednarskiej. Majolika lubiła ciepło, wszelkie piece i piekarniki. Jej chińskim żywiołem był ogień. W kawiarni, zwanej przez nią „sztukokawiarnią”, sprzedawała swoje wypieki: ceramikę i ciasta. W szklanych gablotach zajmujących całą powierzchnię ścian pyszniły się wielkie owocowe talerze i półmiski w przedziwnych, nieokreślonych kolorach, między nimi mościły się patery i miski, gdzieniegdzie przycupnął jakiś kubeczek. Wszystko to można było oczywiście kupić, ale do wypieków zaliczało się też wyśmienite ciasto drożdżowe, a na rozgrzewkę niezwykłej mocy kawa, której wspomnienie ciągnęło się smużką aromatu jeszcze długo po wyjściu. – Czemuś taki radosny dzisiejszego dnia? Czyżby Król Ryszard? – Majolika obserwowała Wiktora od wejścia. Nigdy niczego nie przegapiła. Tym razem też – pewnie musiał mieć opuszczone ramiona albo niemrawy krok. Kto i kiedy ochrzcił jego szefa – Ryszarda Radowąsa – królem Ryszardem, nie wiadomo, ale pasowało, więc używali tego przezwiska od czasu do czasu. – Zrobisz nam kawy? – zapytał Wiktor, rozsiadając się na wysokim stołku przy barze. – Tak, właśnie Rysio. Zwiedzałem dziś Ursus Niedźwiadek dzięki niemu. Wyobraź sobie, trzeba było dopasować blacik do kredensu u jednej starszej pani. – Jak rozumiem, to poważne zlecenie bardzo cię ubodło? Nigdy nie pojął dlaczego uśmiechała się w najdziwniejszych momentach. – I ty też przeciw mnie? Od tego to on ma techników, nie architektów. Pół dnia mi to zajęło. – Jak ci tak źle u króla, to zostaw to w cholerę, zrób coś sam. Majolika wyjęła z przeszklonej szafki dwa beczułkowate kubki swojej produkcji. – Zwariowałaś, wiesz ile się trzeba nastarać o klientów?! I skąd mam ich wziąć? – A, to jednak Rysio coś tam robi – mruknęła Majolika pod nosem, sypiąc kawę do pojemnika w ekspresie. – No robi, głównie dobre wrażenie. – To też trzeba umieć, a ty przestań się nad sobą użalać, tylko zacznij pracować. Rozpisali nowy konkurs urbanistyczny. Właściwie architektoniczno-urbanistyczny. Fragment miasta razem z architekturą. Wiktor w milczeniu stukał opuszkami palców o ścianki kubka, którego zawartość rozgrzewała dłonie. Przesunął okulary na nosie, marszcząc go jak szczeniak. Niby kiedy ma znaleźć na to czas? Bez przerwy kibluje w pracy. Trzeba by zarwać noce, odwykł trochę. Na studiach nie sypiał i trzy dni z rzędu, ale teraz? Mógłby trochę podgonić w biurze, wziąć kogoś do pomocy. Przypomniał sobie o Tymoteuszu Zabierskim, narzeczonym Majoliki i jednocześnie kumplu z roku. Może by i chciał spróbować. Inaczej nigdy nie uwolni się od pracy u Radowąsa. – Pomyślę, zapytam Tymka, czy to ze mną pociągnie. Dają jakąś nagrodę? – A już się bałam, że o nim zapomniałeś. Nie wnikam, co ostatnio między wami nie tak. Z jakiegoś powodu sam cię nie chciał pytać o konkurs, wolał przez posły. We dwóch dacie radę. Obiecują jako nagrodę realizację zwycięskiego projektu – odparła Majolika. Uśmiechała się przy tym tak, że słońce zdawało się przykurzone. Więcej Wiktorowi nie było trzeba. Piątek, 21 XI – Dzień dobry, tu Bronisława Wąsik, dzwonię w sprawie blatu do kredensu. Był u mnie w poniedziałek jeden pan i zaginął bez śladu. Czy ja się dodzwoniłam do biura projektowego, kochanieńka? Tak, rozumiem, ale nic jeszcze nie wiadomo? Jak to? A czy ten pan to kawaler? Bo wie pani, kochanieńka, on chyba ze mną flirtował, tak mi się zdaje, a ja tyle lat sama… Proszę się nie oburzać, żartuję tylko. No tak, to jak długo to zajmie? Dobrze, dziękuję. – O, to ty, Wiktor – powitała go z właściwym sobie zdziwieniem sekretarka Radowąsa, Katarzyna. Wierny giermek, przebrany dla niepoznaki za oszałamiającą brunetkę, dokładnie w typie Wiktora. Dlaczego to nie on ma taką sekretarkę tylko Ryszard? Drobna, chuda, że aż kanciasta. Wspaniała. Mówiła cicho, ale wyraźnie. Zawsze się dziwiła, kiedy przychodził do pracy, a przecież był tu codziennie. Nie zawsze na czas, ale jednak codziennie. – Dzwoniła twoja nowa narzeczona – dodała z półuśmiechem. – Jaka znowu narzeczona? – zdziwił się Wiktor szczerze. Nie przypominał sobie bowiem żadnej grubo zakrapianej imprezy, po której znalazłby się w jakże niewygodnej sytuacji posiadania nowej narzeczonej. Zdarzało mu się to wcześniej, jedna z tych „narzeczonych” była tak odstręczająca, że nie pił chyba pół roku, żeby się nie narazić na nowe przygody. Ale ostatnio… nie, to niemożliwe. Chyba że Emilia? Ale powiedziała mu przecież, że jest dupkiem i pracoholikiem, i że ciągle o niej zapomina, a o pracy nigdy. No i poszła sobie przedwczoraj w siną dal. A może to było tydzień temu? Cholera, mogło być, że i dwa. Naprawdę nie pamiętał. – Starsza pani, Ursus Niedźwiadek, blat do kredensu, pamiętasz? Spodobałeś się jej. – Raczej niech się wypcha – wymamrotał Wiktor i ruszył do swojego pokoju, rozplątując z szyi przesiąknięty wilgocią i zimnem szalik. – Kto niech się wypcha, proszę pana? – Usłyszał za swoimi plecami tubalny głos Rysia podejrzanie ociekający słodyczą. – To jest moja ciocia, panie Wiktorze, i życzyłbym sobie, aby traktował ją pan z należnym szacunkiem. Proszę ustalić to zlecenie jako priorytetowe i włożyć w nie serce i tę niewielką ilość talentu, którą pan posiada. Małżonka moja twierdzi, że kiedyś, być może już niedługo, olśni nas pan czymś niezwykłym, ale na razie z braku tego olśnienia musi pan się zająć tym, co mamy, nieprawdaż? – Tak jest – wysapał Wiktor i uciekł do swojego pokoju, zanim zdążył wpaść w szał. Ciocia? Co jest grane? Czyżby królowi przekrzywiła się korona i sam nie mógł pojechać do własnej ciotki? Ech, pewnie chodziło o to, co zawsze. O pokazanie władzy. Ze złości zaczął sprzątać na biurku, drąc na strzępy niepotrzebne już koncepcje. Wiktor Strużyna doskonale pamiętał miniony poniedziałek, kiedy odwiedził Majolikę i dowiedział się o konkursie. Wtedy też pojechał do Ursusa, choć wcale tego nie chciał. W przegrzanym pociągu unosił się zapach mokrych kurtek i płaszczy. Za oknem przesuwały się brudno-żółte pola i nieużytki. Zaczął się bawić liczeniem słupów elektrycznych. Od dziecka miał nadzieję, że kiedyś uda mu się nadążyć i w końcu je policzy, ale migały zbyt szybko za szybą, poza tym to i tak nic ciekawego. Na to, co miał zrobić, też nie miał ochoty. Nie o tym marzył, kiedy zaczynał studia. Ale trudno, każdy kiedyś pastuje cudze buty. Zamyślony prawie przegapił właściwy przystanek. Wyskoczył z pociągu na nierówną nawierzchnię peronu. Wyjście do miasta prowadziło przez budynek dworca. Wszystkie cztery okienka kas zasunięto brązowymi żaluzjami, do których przylepiono grubą warstwę miejscowych ogłoszeń. Łuszczyły się jak stara farba. Czy tu zawsze jest zamknięte? Ruszył niespiesznie w kierunku widocznej z dala wiaty, żeby złapać autobus. Co za miejsce, jak z cyklu Opuszczone miasta. Na ulicy głucho, zamiast chodnika pod stopami przesuwa się z chrzęstem mokry piach, którego barwa ukryła się pod warstwami kurzu i pyłu. Nie musiałby oglądać tego wszystkiego z bliska, gdyby nie zepsuł mu się samochód. Akurat dzisiaj. Stary rupieć! Wiktor próbował schronić się przed wiatrem za dziurawą ścianką wiaty. Powstrzymał się od siadania na rozchybotanej ławce. Chociaż autobus nowy – pomyślał, spodziewając się po tym dniu wszystkiego najgorszego. Wysiadł na pętli i bez trudu znalazł dom opisany wcześniej przez Ryszarda. Wszystko się zgadzało: stare ogrodzenie ze skrzypiącą furtką, poszarzałe deski parkanu, chodnik z betonowych płyt i kamienne schodki. Drzwi otworzyła mu maleńka, czarnowłosa starsza kobieta w nieokreślonym wieku, tak między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia. Misternie ułożony kok balansował jej na czubku głowy, koronkowy kołnierzyk spinał zmarszczki na szyi ciasną obręczą. – Dzień dobry, kochanieńki, pewnie w sprawie tej okropnej komody? Wejdź szybciutko, cały przemokłeś, upiekłam ciasto ze śliwkami, takie samo piekę zwykle dla wnuka. Wyjechał, czasami przyjeżdża, ale to bardzo daleko, więc nieczęsto, sam rozumiesz, może herbatki? Wiktor stał w ciasnym przedpokoju. Wieszak znajdował się tuż za jego plecami; żeby zdjąć kurtkę musiał gdzieś odłożyć teczkę. Ale nie było gdzie. – Dziękuję, nie trzeba. Tak, przyszedłem w sprawie mebla – powiedział, rzucając teczkę na podłogę. – Bo widzisz, chłopaczku, tu mi się kawałek odłupał. Bardzo dobre meble, kochanieńki, przyzwoite, ale już mają swoje lata, no i takie nieszczęście, trzeba blat wymienić, a nie wiadomo jak. Rany Boskie! – pomyślał Wiktor. Ciekawe jak długo da radę trajkotać? Nie może być taka strasznie stara, a zachowuje się, jakby miała dwieście lat. Może czymś się denerwuje? Ludzie w nerwach dziwaczeją. Albo może jest samotna? Staruszkom często się to zdarza, a później jak dopadną rozmówcy, to zagadają na śmierć. A może przebieranie się za własną prababkę to jakiś sposób na wzbudzenie litości? Powinienem przestać – pomyślał. Zaraz zrobię z niej hochsztaplerkę. – Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie. – Uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia. Ostatecznie ta drobna kobieta, energiczna i uśmiechnięta, bardziej go rozbawiła, niż zirytowała. Robota dla głupiego; jeden mały blat i taki kawał drogi, czort wie po co? Pół dnia zmarnował. Odsiedział swoje w pociągu, a jeszcze czeka go droga powrotna. Z drugiej strony kto by jej naprawił taki duperel? Niech już będzie. Rysio pewnie dobrze wiedział, że to takie nic, nie zlecenie, specjalnie go tu przysłał, żeby mu pokazać miejsce w szeregu. Żeby upokorzyć. Zawsze w myślach nazywał szefa Rysiem, jakby chciał go trochę pomniejszyć, spuścić mu powietrze z rozdętego ego. Co prawda potem zawsze czuł się z tym gorzej, ale nie potrafił się powstrzymać. Od kiedy pamiętał, Ryszard Radowąs starał się być imponujący. Pomagał mu w tym wysoki wzrost, zawsze wyprostowana sylwetka, szorstki sposób bycia. Dążył do tego, żeby odbierano go jak Bardzo Ważną Osobę. Majolika się śmiała, że Ryszard wygląda jak knur z wystawy, taki wypasiony, że aż świeci. Kiedy oboje kończyli pierwszy rok, Ryszard bronił pracy dyplomowej. Oczywiście załatwił sobie reklamę; cały wydział wiedział, że to obrona otwarta, przyszło mnóstwo osób. Jakby mogło być inaczej? Rysio zadbał nawet o szampana i tartinki; wydarzenie roku, można powiedzieć. Czekało już na niego miejsce pracy w firmie ojca, którą miał później przejąć. Nie zawiódł starego Radowąsa, sprawdził się i właśnie kierował zespołem projektantów, którego on, Wiktor, był nieszczęśliwie częścią, jakąś tam, niezbyt ważną. Jeździł więc mierzyć blaty zamiast szlifować bruki Londynu i oszałamiać Fostera swoimi wizjami. Cholera, nie tak miało być! |
Podziel się opinią
Komentarze