Trwa ładowanie...
d2d4iqi
21-10-2021 17:00

Zanim umrzesz

książka
Oceń jako pierwszy:
d2d4iqi
Zanim umrzesz
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Pewnego dnia ofiary dawnych zbrodni znów zapukają do drzwi…
W dworku w Pochyliszkach, który pełni rolę gospodarstwa agroturystycznego, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Reprezentujące cztery pokolenia właścicielki dworku stają się ofiarami bardzo nieprzyjemnych zdarzeń. Najpierw jedna z kobiet zostaje dotkliwie pogryziona przez własnego psa. Dwa dni później jej córka ulega wypadkowi samochodowemu, a wnuczka zostaje aresztowana. Natomiast nestorka rodu, po przeczytaniu anonimu, dostaje ataku serca. Wydarzenia te nie są przypadkowe. Wyraźnie widać, że ktoś się uwziął na kobiety. Czy próbuje je tylko zastraszyć, czy może pragnie ich śmierci? Jaką tajemnicę skrywają ściany dworku i okoliczny las?

Zanim umrzesz
Numer ISBN

978-83-66989-13-9

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

368

Język

polski

Fragment

Jadwiga Pochylicka mimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat dziarsko maszerowała przez podwórko, trzymając przed sobą w obu dłoniach niebieski gar­nuszek wypełniony kawałkami surowego mięsa. Ra­nek był piękny, słoneczny, a ziemia ostudzona nocną burzą i zlana obficie deszczem nasycała powietrze intensywnym zapachem natury, w którym najbar­dziej wyczuwalny był aromat sosnowej żywicy z po­bliskiego lasu.

Pochylicka bardzo lubiła takie poranki, a że codziennie wstawała o świcie, miała możliwość zachwycania się ich urokiem. Ta drobna kobieta z ciemnym koczkiem na karku gęsto poprzetykanym srebrnymi niteczkami skrzącymi się w porannym słońcu codziennie rano przemierzała trasę z dworku do kojca zajmowanego przez dużego, czarnego kun­dla z pyskiem i łapami w kolorze beżu, wabiącego się z angielska Eliot. Ale nie tylko pies nosił w tym gospodarstwie obco brzmiące imię. W stajni stały dwie klacze o wdzięcznych imionach Daisy i Margo oraz kucyk płci żeńskiej – Lady.

Był to znak czasu. Wraz z upadkiem muru ber­lińskiego przed ośmioma laty do Polski nachalnie

zaczął się wlewać Zachód, a Polacy przyjęli go z otwartymi ramionami, spragnieni tego, co wcześ‑niej było zabronione lub co najmniej źle widziane przez władze. Dla mieszkanek dworku w Pochylisz­kach angielskie imiona zwierząt stanowiły wyraz otwarcia się na Zachód i wpuszczenia do ich go­spodarstwa nieco wielkiego świata. Dworek leżał we wschodniej Polsce, więc tym bardziej trzeba było pokazać, że nie jest jakimś zacofanym zaściankiem, gdzie nie dociera europejska cywilizacja.

Pochylicka otworzyła kojec, weszła do środka i wyciągnęła rękę z karmą w kierunku miski kundla. Eliot, który na jej widok machnął przyjaźnie ogo­nem, nagle odsłonił kły, groźnie warknął i nieoczeki­wanie na nią natarł. Jadwiga była tak zaskoczona, że nie zdążyła uciec. Krzyknęła tylko nieludzko, kiedy pies wbił zęby w jej udo. Przykucnęła, osłaniając rę­kami twarz. Skuliła się i przyciągnęła głowę do ko­lan. Na jej szarych spodniach pojawiła się czerwona plama, która zaczęła się powiększać.

Kobieta była przerażona.

– Ratunku! – krzyknęła, ale tylko raz, bo pies natychmiast zareagował groźnym warknięciem. Nie była pewna, czy ktokolwiek ją usłyszał, kojec Eliota znajdował się obok stajni, a więc dość daleko od głównych zabudowań. W tej chwili tylko stajenny, Waldek Cichy, mógł być gdzieś w pobliżu, ale nie pojawił się mimo jej krzyku.

Pewnie jeszcze je śniadanie, a ten pies mnie zaraz zagryzie, pomyślała przerażona. Nie mając

nadziei na szybką pomoc, zaczęła delikatnie prze­mawiać do psa:

– Cicho, Eliot, cicho. Dobry piesek.

Kundel jednak tylko warknął, a kiedy się lek­ko poruszyła, bo pozycja, którą przyjęła, była dość niewygodna, chwycił zębami jej ramię. Jadwiga za­wyła z bólu, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Znów odsłonił kły, a z jego gardła wydobył się groź­ny pomruk, jakby ostrzegał: a spróbuj jeszcze raz się ruszyć!

W tym momencie z oficyny wyszła wysoka, szczupła kobieta. Miała na sobie bryczesy i jasną koszulkę polo. Wyglądała jak dżokejka. Młodzieńcza sylwetka i sprężyste ruchy mogły sugerować młody wiek, ale twarz wskazywała, że czterdzieste urodziny kobieta miała już za sobą. Szła energicznie w kie­runku stajni, ale myślami była jakby gdzieś indziej.

– Ela! – zawołała półgłosem Pochylicka, obawiając się, że głośny krzyk znów sprowokuje Eliota do agresji.

Maszerująca kobieta spojrzała w prawo, na ko­jec, i natychmiast się zatrzymała. Na jej twarzy poja­wiło się najpierw przerażenie, a po chwili skupienie, na co wskazywały przecinające czoło dwie pionowe zmarszczki biegnące w górę od nasady nosa. Trwało to zaledwie dwie, najwyżej trzy sekundy. Kobieta rozejrza­ła się, zatrzymała wzrok na widłach opartych o ścianę stajni i natychmiast ruszyła w tamtą stronę. Chwyciła je i zawróciła w kierunku kojca. Kiedy się do niego zbliżyła, zachowanie psa nagle się zmieniło. Eliot na jej widok zamerdał przyjaźnie ogonem i nie zwracając

już uwagi na Jadwigę, która wciąż trwała w tej samej pozycji, bojąc się poruszyć, podszedł do ogrodzenia.

Dżokejka, trzymając widły przygotowane do ata­ku, weszła do kojca.

– Spokój, Eliot. Spokojnie piesku. Dobry Eliot – mówiła łagodnie, patrząc na psa. – Mamo, spróbuj powoli przesunąć się do wyjścia – zwróciła się do sku­lonej Jadwigi, nie spuszczając wzroku ze zwierzęcia. – Dobry Eliot. Cicho piesku, cicho – kontynuowała monolog skierowany do kundla, który patrzył na nią z oddaniem, merdając przy tym przyjaźnie ogonem.

Jadwiga resztką sił, bo już była bliska omdlenia z bólu i strachu, zaczęła w pozycji kucznej przesu­wać się w kierunku drzwiczek kojca.

Nagle pies odwrócił łeb w jej stronę i warknął.

– Spokój, Eliot! – krzyknęła kobieta uzbrojona w widły. – Siad!

Pies natychmiast wykonał jej polecenie. Tym­czasem Pochylicka dotarła do wyjścia. Stał tam już szczupły mężczyzna średniego wzrostu w brycze­sach i podniszczonych oficerkach.

Stajenny Waldemar Cichy po śniadaniu wracał do pracy przy koniach, kiedy zobaczył dantejską sce­nę rozgrywającą się w kojcu Eliota. Jego pracodaw­czyni, Elżbieta Majewska, stała przed psem z widłami gotowa do ataku, a jej matka z zakrwawioną lewą ręką i lewą nogą przesuwała się powoli w kierunku wyjścia. Cichy natychmiast podbiegł do drzwiczek i kiedy tyl­ko Pochylicka się zbliżyła, chwycił ją oburącz. W samą porę, bo w tym momencie straciła przytomność.

– Niech ktoś wezwie pogotowie! – krzyknął w kierunku grupki ludzi, którzy w międzyczasie zgromadzili się przy kojcu.

– Już zadzwoniłem – odezwał się młody czło­wiek w okrągłych okularach. – Zaraz będzie.

Tymczasem Majewska powoli się wycofała, do­kładnie zaryglowała za sobą drzwi i ruszyła za stajen­nym do oficyny. Zebrani ludzie patrzyli za nimi w mil­czeniu. Po chwili ciszę przerwał sygnał pogotowia.

Kiedy karetka odjechała, zabierając Pochylicką do szpitala, Waldemar zwrócił się do Majewskiej:

– Elu, dlaczego on to zrobił? Przecież nigdy się tak nie zachowywał. To trochę dziwne, nie uważasz?

Kobieta spojrzała na niego z roztargnieniem.

– Czasem tak się zdarza, że pies zaatakuje swo­jego pana. Może ma kleszcze albo coś go ugryzło, że tak się wściekł. Sama już nie wiem. Zadzwoń po weterynarza, niech go obejrzy, bo ja muszę jechać do szpitala. Tylko torebkę wezmę. – Skierowała się do drzwi oficyny. – A! Przyślę Huberta po towar, bo sama nie dam rady dzisiaj dowieźć. Otworzysz mu magazynek. Chodź, dam ci klucz.

Niewielki murowany dworek położony był na skraju wsi. Na lewo od bramy wjazdowej, w pewnej odległo­ści od dworu, ciągnął się aż po horyzont młody las, głównie sosnowy. Z prawej znajdował się duży ogród warzywny. Przylegał on do podobnego ogrodu na są­siedniej posesji, gdzie na wysokim podpiwniczeniu stał nowy piętrowy dom typu klocek, pomalowany

na jaskrawożółty kolor, pokryty ceglastą dachówką. „Klocek” pysznił się swoimi gabarytami i kolorysty­ką, zwracając na siebie uwagę, podczas gdy niewielki dworek z pobielonymi ścianami i dachem w kolo­rze gorzkiej czekolady oraz drzwiami i futrynami okien w tym samym kolorze skromnie przykucnął na polu pod lasem, doskonale wkomponowując się w otoczenie.

Te stojące w niewielkiej odległości od siebie bu­dynki tworzyły kontrast. Zderzenie dwóch zupełnie różnych epok i stylów. Wrażliwego estetę ten widok mógłby drażnić, ale mieszkańcy „klocka” do estetów nie należeli, a panie z dworku starały się raczej nie patrzeć w tamtym kierunku. I nie tylko z tego powo­du, że im się dom sąsiadów wizualnie nie podobał.

Klasycystyczny parterowy dwór z poddaszem należał od wieków do rodziny Pochylickich. Obec­nie jego właścicielką była Jadwiga, która wraz z cór­ką, Elżbietą Majewską, korzystając ze zmian, jakie w ostatnim czasie nastąpiły w Polsce, rozpoczęła działalność agroturystyczną, zakładając gospodar­stwo o nazwie Pochyłek. Turystów do jego odwie­dzenia miały zachęcić bliskość Bugu i Nadbużań­skiego Parku Krajobrazowego, lasy bogate w jagody i grzyby, kuchnia regionalna, lekcje jazdy konnej, no i cisza przerywana tylko świergotem ptaków (oczywiście pod warunkiem, że córka sąsiadów nie włączyła radia na całą moc lub syn nie wyruszył na przejażdżkę motocyklem bez tłumika). A i samo

gospodarstwo było atrakcyjne, bo panie zadbały o to, żeby dobrze wyglądało.

Od bramy wykutej przez znanego w okolicy ko­wala wiodła do dworku kamienna ścieżka obsadzo­na różnokolorowymi petuniami, która kończyła się u podnóża schodów. Dalej kilka niewysokich stop­ni prowadziło na ganek utworzony przez dwie to­skańskie kolumny, zwieńczony daszkiem w kształcie trójkątnego tympanonu. Za brązowymi, solidnymi drzwiami, zdobnymi w metalowe okucia, znajdowała się sień. Można było z niej wejść do jadalni, saloni­ku albo jednego z pokoi gościnnych, wspiąć się po drewnianych, lekko skrzypiących schodach na pod­dasze lub też wyjść na taras znajdujący się na tyłach budynku. Stamtąd wysypana kamykami ścieżka pro­wadziła do oczka wodnego obsadzonego szafirową kocimiętką. Z prawej strony rosły pomarańczowe, pokryte bordowymi kropkami lilie zwane potocznie smolinosami, a nad kępkami wydłużonych, ostro za­kończonych liści jukki ogrodowej wznosiły się wy­sokie pędy kremowobiałych kwiatów. Kontynuację bieli stanowiły imponujące kwiatostany krzewów hortensji ciągnących się aż do altanki, gdzie goście mogli skryć się przed słońcem, poczytać książkę lub gazetę albo po prostu wypić kawę.

Dwór, zgodnie ze staropolskim zwyczajem, ustawiony był na jedenastą godzinę. W ten spo­sób wszystkie jego strony o pewnej porze dnia były oświetlone, bo od frontu słońce pojawiało się już od rana, a o tył zahaczało, kiedy zachodziło. Na lewo

stał długi budynek, usytuowany prostopadle, zwa­ny oficyną. Od biegnącego wzdłuż lasu ogrodzenia z metalowych przęseł oddzielał go niewielki park z bardzo starymi drzewami. Ogrodzenie było nowe, solidne, ale dawało możliwość wyjścia przez furtkę na ścieżkę prowadzącą w prawo wzdłuż lasu, do nie­wielkiego stawu, a w lewo do asfaltowej drogi. Za ofi­cyną, w miejscu, gdzie kończył się park, znajdowała się stajnia, a za nią maneż. Z prawej strony przylegał on do pola Iwaniuków, właścicieli „klocka”, o których mieszkanki dworu nie mogłyby powiedzieć: dobrzy sąsiedzi. Iwaniukowie również nie mieli dobrego zdania o „ślachciankach”, jak je we wsi nazywano.

Pochylicka leżała na szpitalnym łóżku z owiniętymi bandażem udem i ramieniem. Obok, na stołku, sie­działa jej córka.

– Myślisz, że to może być sprawka Iwaniuków? – zapytała starsza z kobiet.

– Nie wiem. Może jest jakiś chory – wysnuła przypuszczenie młodsza. – Waldek wezwie wetery­narza. Bo co sąsiedzi mogą mieć z tym wspólnego?

– To dlaczego Eliot zachowywał się agresywnie? Musieli mu coś podrzucić.

– Ale tylko wobec ciebie. Przecież mnie nie za­atakował. – Majewska do tej koncepcji wyjaśnienia zachowania psa podeszła sceptycznie. – Chociaż… – zamyśliła się przez chwilę. – Mógł zdenerwować go jakiś zapach, który źle mu się kojarzy. Psy długo to

pamiętają. Nie używałaś jakichś nowych perfum czy dezodorantu?

– Nie. Przecież od lat kupujesz mi tę samą wodę kolońską. Eliot jest do niej przyzwyczajony. A dezo­dorantu nie uznaję. Myć się trzeba, a nie pryskać jakimiś diabelskimi wynalazkami. – Pochylicka była wyraźnie zniesmaczona pomysłem córki. – Już oni coś wymyślili. Jestem tego pewna. Ci Iwaniukowie to z samym diabłem są w komitywie.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2d4iqi
d2d4iqi
d2d4iqi
d2d4iqi