Trwa ładowanie...
d1b0llt
31-01-2020 03:46

Wybór M.

książka
Oceń jako pierwszy:
d1b0llt
Wybór M.
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Pozostała tylko jedna myśl, męcząca i drażniąca coraz mocniej i mocniej. Czuła nienaturalny spokój, w którym rozmyły się wcześniejsze przerażenie, wściekłość i ból. Wiedziała, że to jedyne wyjście, aby trwał wiecznie…
Michalina, wracając wieczorem z pracy, zostaje napadnięta i brutalnie zgwałcona. Lekarzom udaje się ją uratować, lecz o ile jej zdrowie fizyczne wraca do normy, to psychicznie jest w rozsypce. Funkcjonuje tylko dzięki lekom oraz mężowi – Igorowi, który staje przed ciężką próbą. Początkowo, ogarnięty wściekłością, chce na własną rękę znaleźć sprawców i wymierzyć im sprawiedliwość… Co sprawia, że w pewnym momencie Igor odsuwa się od żony, zaczyna się nią brzydzić, a nawet jej nienawidzić?
Śmiało mogę powiedzieć, że „Wybór M.” jest jedną z lepszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Emocje wzbierają z każdym akapitem, by na sam koniec wybuchnąć ze zwielokrotnioną siłą. Autorka odkrywa przed czytelnikiem złożony świat, w którym słowa „upodlenie”, „wsparcie” czy „nienawiść” nabierają nowego, realnego znaczenia. Książka z pewnością nie należy do lekkich lektur, jednak dzięki temu pozostanie na długo w mojej pamięci.
Anna Szafrańska, pisarka
Wstrząsająca historia o tym, jak jeden moment zmienia nie tylko czyjeś życie, ale i wpływa dramatycznie na losy wszystkich dookoła. Powieść dla ludzi o mocnych nerwach.
Natasza Socha, pisarka

Wybór M.
Numer ISBN

978-83-7674-686-9

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Rozdział 1

Początki

Stukot obcasów odbijał się głuchym echem po pu­stoszejącej wraz z upływem dnia ulicy. Kobieta szła pospiesznie, jak każdego wieczoru, nie oglądając się za siebie. Choć ulica była oświetlona, to wydłuża­jące się cienie starych kamienic sprawiały upiorne wrażenie. Kocie łby dawno zostały zastąpione chod­nikiem, ale odczucie przebywania w innym, nieco mrocznym świecie pozostało, jakby przy ulicy Wól­czańskiej w Łodzi czas się zatrzymał ponad wiek temu. Władze miasta dokładały wszelkich starań, aby zrewitalizować kamienice, jednak kładły nacisk przede wszystkim na zabytki oraz perełkę łódzkiej architektury – willę Leopolda Kindermanna, po­zostawiając opustoszałe budynki dawnych fabryk włókienniczych samym sobie. Czas nie był dla nich łaskawy. Ponadstuletnie budynki straszyły powybi­janymi szybami, w oknach powiewały folie i mate­riały, tynk z elewacji odpadał, a niektóre pustostany zaczęły zagrażać bezpieczeństwu przechodniów.

Wiosną i latem, kiedy dzień był dłuższy od nocy, Michalina uwielbiała spacerować tą ulicą, choć duszne powietrze i nagrzany asfalt nie pozosta­wiały zbyt wiele świeżego powietrza. Ale dla niej w tym miejscu było coś magicznego, jakby tuż nad nią unosił się duch minionej epoki. Przepiękna, se­cesyjna willa Kindermanna, niedawno odnowiona, poruszała w Michalinie romantyczną duszę. Ko­bieta wyobrażała sobie siebie ubraną w długą suk­nię, osadzoną koniecznie na kilku warstwach sztyw­nych halek, z kołnierzykiem, zdobną haftowanymi motywami kwiatowymi. Talię nadal uciskał gorset, sprawiając, że drobna figura dziewczyny stawała się filigranowa. Na głowie spoczywał wielki kape­lusz, ozdobiony piórem rajskiego ptaka i wstążkami, skrywający wysoko upięte, ciemne włosy.

Czasem przystawała przed willą i zamykała oczy. Widziała, jak schodzi po szerokich schodach, jedną ręką przytrzymując spódnicę, a drugą delikatnie przesuwając po drewnianej balustradzie. Słyszała szelest materiału, czuła na sobie spojrzenie męża i wyobrażała sobie, jak bardzo jest zachwycony jej widokiem. Z marzeń z reguły wyrywał ją pomruk przechodniów, którzy musieli ją omijać, kiedy tak stała w bezruchu. Wtedy ostatni raz spoglądała tę­sknym wzrokiem na budynek pięknie ozdobiony motywami roślinnymi i ruszała dalej.

Mieszkała nieopodal willi Leopolda Kinder­manna, przy numerze czterdziestym trzecim, w starej kamienicy, która lata świetności miała już dawno za sobą. Niedawno jedna ze ścian pustostanu znajdującego się tuż obok zawaliła się i wraz z Igo­rem zaczęli rozważać przeprowadzkę do nowszego bloku. Na Wólczańskiej robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, ale Michalina tak bardzo lubiła swoją codzienną wędrówkę tą starą ulicą, że było jej bardzo trudno podjąć wiążącą decyzję.

Dla Michaliny nie tylko budynki były ważne, ale i wspomnienia, jakie wiązały się z tym mieszkaniem i okolicą. Kiedy była małym dzieckiem, często no­cowała u babci Heleny i dziadka Romualda. To wła­śnie tu jako dziecko nawiązała pierwsze przyjaźnie, tu się uczyła pod czujnym okiem dziadka jeździć na rowerze, co niejednokrotnie kończyło się obtar­ciami na kolanach i łokciach, które później z czuło­ścią opatrywała babcia Helenka.

Kiedy Michalina miała gorszy dzień, szła do babci wypłakać swoje dziewczęce żale. Zawsze czekał na nią jakiś pyszny posiłek – latem knedle z sezonowymi owocami, a zimą pierogi z kapustą i grzybami. W dużej kuchni zawsze pachniało cia­stem drożdżowym z rodzynkami, które uwielbiał dziadek, i ziołami, których miłośniczką była bab­cia. Dziadek, jak to mężczyzna, zawsze ich unikał, twierdząc, że picie tego paskudztwa uwłacza jego męskości. Nie pomagały babcine tłumaczenia, że chciałaby, aby jak najdłużej był zdrów, że chciałaby się cieszyć jego towarzystwem do późnej starości.

Śmierć, jak zwykle, przyszła przedwcześnie i roz­łączyła na zawsze to idealne małżeństwo. Babcia Helena już nigdy nie była taka jak wcześniej. Nadal kochała Michalinę bezwarunkowo, ale mieszkanie już nie miało wcześniejszego zapachu, a uśmiech na twarzy babci pojawiał się rzadko i podszyty był wy­rzutami sumienia, jakby Helena czuła się z nim źle. Do końca swojego życia była już tylko cieniem daw­nej kobiety, kiedyś cudownie pulchnej i rumianej, a potem zszarzałej, z wyblakłym spojrzeniem. Kilka lat po śmierci dziadka Romualda babcia dołączyła do swojego ukochanego męża, czym doprowadziła Michalinę do rozpaczy. Ale kiedy dziewczyna ochło­nęła z pierwszego żalu i szoku, pomyślała, że dla babci tak było lepiej. Ukochani dziadkowie znowu byli razem, pewnie na nowo szczęśliwi, a ona mu­siała pogodzić się z nieuchronnością losu.

Babcia Helena zostawiła wszystko, co miała, swojej ukochanej wnuczce, i tak Michalina w wieku dwudziestu lat stała się właścicielką mieszkania w kamienicy przy ulicy Wólczańskiej oraz mnóstwa pamiątek po bliskich. Wiele tygodni zajęło jej przej­rzenie wszystkich rzeczy, które przez lata zgroma­dzili dziadkowie. Z większością nie była się w sta­nie rozstać, wrodzony sentyment i przywiązywanie się do wszystkiego były w tym przypadku jeszcze silniejsze, bo dotyczyły osób, które Miszka kochała ponad życie, może nawet bardziej niż rodziców.

Wspominając, nad każdym zdjęciem uroniła łzę, każdy przedmiot przywoływał jakieś zdarzenie, opowiadał ich wspólną historię. Gdy natknęła się na woreczek z jakąś mieszanką ziół, rozpłakała się na głos, wyrzucając z siebie cały żal i wściekłość na los, że tak szybko odebrał jej tych ludzi. Tylko z nimi czuła się kochana i akceptowana, tylko oni dawali jej to, czego najbardziej potrzebowała – uwagę i czas. Bez nich czuła się opuszczona.

Na rodziców nigdy nie mogła liczyć. Ojciec od­szedł od matki i swoich córek, kiedy Michalina miała zaledwie kilka miesięcy, i swój rodzicielski obowiązek wypełniał raz w miesiącu za pomocą przekazu pocz­towego, a następnie przelewu bankowego. Jej starsza siostra, Małgorzata, pamiętała ojca, ale Miszka nie. Był tylko wytworem jej wyobraźni, jakimś mglistym obrazem z pojedynczych fotografii, które tylko cu­dem uchowały się w domu rodzinnym. Maria Sobie­szewska, matka dziewczynek, starała się raz na za­wsze zatrzeć ślad po swoim mężu i tylko nieuwaga spowodowała, że cokolwiek pozostało po Tadeuszu Sobieszewskim, oprócz dwóch córek. Małgosia czuła się bardzo związana z matką, ale Michalina wolała dziadków. Dziadek Romuald przejął rolę ojca. To on wpajał jej wszystkie prawdy i zasady, które powinny płynąć z ust rodziców, a na których uczenie zapra­cowanej matce, próbującej związać koniec z końcem, wiecznie brakowało czasu.

Maria Sobieszewska była zagorzałą tradycjona­listką, dla której pozory stanowiły sedno istnienia. Każda niedziela wyglądała dokładnie tak samo, po­ranna msza bez względu na pogodę czy rzeczywistą potrzebę ducha, następnie tradycyjny obiad skła­dający się z rosołu i kotleta schabowego z ziemnia­kami i kapustą. Kiedy Michalina była nastolatką, zaczęła się buntować. Miała w pewnym momencie wrażenie, że jeśli jeszcze raz poczuje zapach rosołu czy kotleta, zwymiotuje. W ten sposób te dwa dania stały się najbardziej znienawidzonymi i kojarzyły się z przykrym obowiązkiem, a nie przyjemnością, jaka może płynąć z jedzenia.

To samo dotyczyło kościoła i wiary. Michalina, z natury mocno stąpająca po ziemi, oczekiwała jakiegoś potwierdzenia, wyjaśnień dla bytności sił wyższych, a coniedzielne modlitwy, które przypomi­nały klepanie wierszyków bez większego skupienia nad ich treścią, tylko utwierdzały ją w przekonaniu, że to wszystko jest oparte na bajkach. Ona potrze­bowała faktów, a nie ślepej wiary. Małgosia była zu­pełnie inna, bardziej przypominała matkę. Z pokorą poddawała się żądaniom rodzicielki, dzięki czemu zyskała sobie jej przychylność i coś na kształt mi­łości. Michalina zresztą podejrzewała, że matka nie potrafi kochać nikogo, nie tylko ich – własnych dzieci, ona w ogóle nie lubiła ludzi i dziewczyna przypuszczała, że winą za ten stan należałoby obar­czyć ojca i jego odejście, ale ciężko było jej niena­widzić kogoś, kogo nie znała. Znowu odezwał się jej racjonalizm; skoro kogoś nie ma, to jak czuć do niego cokolwiek?

Kiedy Małgosia poznała swojego przyszłego męża, Karola, pani Maria zaczęła zachowywać się zupełnie inaczej. Nadskakiwała mu, podtykała pod nos to, co najlepsze, niemal nosiła na rękach i go­rąco zachęcała Małgosię do małżeństwa. Pewnego wieczoru siostra nie wytrzymała już tego nacisku i z natury spokojna oraz spolegliwa, wybuchnęła, nie szczędząc matce niczego, co do tej pory głęboko skrywała. Wykrzyczawszy cały żal i latami skrywane emocje, uspokoiła się i przeprosiła, co pani Maria skwitowała krótkim zdaniem: przedślubna panika.

To stwierdzenie uderzyło bardziej w Miszkę niż w jego adresatkę. Dziewczyna z całą mocą uświa­domiła sobie, że nigdy nie zrozumie własnej matki i siostry, były jej tak bardzo obce, a jedyni ludzie, których kochała, odeszli na zawsze.

W tamtej chwili podjęła decyzję o jak najszyb­szym usamodzielnieniu się i aby tego dokonać za­częła rozważać decyzję o przerwaniu studiów i zna­lezieniu dobrze płatnej pracy. Poinformowawszy o swoich planach matkę, spotkała się z oczywistym sprzeciwem, ale tego się właśnie spodziewała, więc, nie zważając na słowa rodzicielki, ukazujące w czar­nych kolorach życie bez skończonych studiów, które wydały jej się śmieszne z uwagi na wykształcenie matki, Michalina jedynie wzruszyła ramionami i za­częła wprowadzać swoje plany w czyn.

I pewnie z wrodzoną sobie konsekwencją osią­gnęłaby cel, gdyby na jej drodze nie stanął Igor. Kilka lat starszy, przystojny mężczyzna zawładnął jej życiem w tak krótkim czasie, że sama była zasko­czona tym, jak szybko mu uległa. Ale może właśnie tak działało przeznaczenie?

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1b0llt
d1b0llt
d1b0llt