Trwa ładowanie...
d19ke8s
03-02-2020 16:48

Więzy miłości. Juda nieznany

książka
Oceń jako pierwszy:
d19ke8s
Więzy miłości. Juda nieznany
Tytuł oryginalny

Jude The Obscure

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Historia tragicznego związku pomiędzy Judą Fawleyem, wiejskim kamieniarzem, który podjął nieudaną próbę wstąpienia do stanu duchownego, a Sue Bridehead, jego kuzynką i wolnomyślicielką, odrzucaną przez społeczeństwo ze względu na buntownicze podejście do seksu. Niszcząc wszelkie poczucie niewinności i stanowiąc tragiczną wizję życia, Więzy miłości. Juda nieznany niesie ze sobą wymowny obraz cierpienia, pełen odwołań do ludzkiej natury. To ostatnia i zarazem najbardziej kontrowersyjna powieść Hardy'ego. Wywołała szeroko zakrojone i wściekłe ataki − do tego stopnia, że, jak twierdził potem, skłoniło go to do porzucenia powieściopisarstwa. Głównym powodem wzburzenia stało się bezpośrednie ujęcie przez Hardy'ego tematyki seksualnej oraz niekonwencjonalne ukazanie fundamentów społeczeństwa wiktoriańskiego: brytyjskiego systemu szkolnictwa wyższego, małżeństwa oraz religii. Dziś książkę tę wielu uznaje za najlepszą w jego dorobku. W słynnej ekranizacji Michaela Winterbottoma główne role zagrali Kate Winslet i Christopher Eccleston.

Więzy miłości. Juda nieznany
Numer ISBN

978-83-7674-526-8

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

434

Język

polski

Fragment

I Nauczyciel wyjeżdżał ze wsi i wszyscy wyglądali na zmartwionych. Młynarz z Cresscombe pożyczył mu konia i mały, biało pomalowany wózek z budą na przewiezienie rzeczy do miasta odległego o jakieś dwadzieścia mil, dokąd się przenosił; wehikuł tych rozmiarów z łatwością pomieścił ruchomości odjeżdżającego. Część bowiem umeblowania dostarczyły władze szkolne, a jedynym nieporęcznym sprzętem w posiadaniu nauczyciela oprócz skrzynki z książkami było małe pianino, kupione na licytacji w okresie, kiedy snuł plany uczenia się muzyki. Zapał wszakże minął i nauczyciel nigdy nie osiągnął biegłości w grze na fortepianie, nowy zaś nabytek przysparzał mu od tej pory wiecznych kłopotów przy przeprowadzkach. Proboszcz wyjechał na cały dzień, jako że był człowiekiem niechętnie patrzącym na zmiany. Nie zamierzał wrócić wcześniej jak wieczorem, gdy przyjedzie już i urządzi się nowy nauczyciel i wszystko znowu potoczy się zwykłym trybem. Kowal, włodarz i sam nauczyciel stali teraz w saloniku przed instrumentem, wielce zakłopotani. Nauczyciel powiedział, że nawet, jeśli uda się załadować pianino na wózek, nie będzie wiedział, co z nim począć po przyjeździe do Christminster, dokąd się przenosił, bo na razie stanie tam w jakimś tymczasowym mieszkaniu. Do grupki mężczyzn, z frasunkiem wodzących dłońmi po brodach, podszedł mały, jedenastoletni chłopiec, który z przejęciem brał udział w pakowaniu, i powiedział, oblewając się rumieńcem na sam dźwięk swego głosu: – Ciotka ma dużą drewutnię, proszę pana, i można by tam pianino postawić, dopóki pan nie znajdzie stałej kwatery. – Ot i niezła myśl – rzekł kowal. Postanowiono wysłać deputację do ciotki chłopca, starej panny, zamieszkałej we wsi, z zapytaniem, czy nie pozwoli ona umieścić u siebie pianina aż do chwili, kiedy pan Phillotson po nie przyśle. Kowal i włodarz wyruszyli, aby ocenić przydatność zaproponowanego schronienia, a chłopiec i nauczyciel zostali sami. – Żal ci, że odjeżdżam, Judo? – zapytał łagodnie ten ostatni. Łzy napłynęły do oczu chłopca; nie należał on do dziennej zmiany uczniów, którzy regularnie uczęszczali do szkoły i w mało romantyczny sposób stykali się bliżej z życiem nauczyciela. Chodził na wieczorną naukę, i to tylko odkąd pan Phillotson tutaj uczył. Prawdę mówiąc, chłopcy z dziennej zmiany trzymali się teraz z daleka, jak pewni dobrze znani uczniowie Mistrza, nie zdradzając najmniejszej ochoty do pomocy. Juda w zakłopotaniu otworzył książkę, którą trzymał w rękach – pan Phillotson podarował mu ją na pożegnanie – i przyznał, że żałuje. – I ja również – powiedział pan Phillotson. – Dlaczego pan wyjeżdża, panie nauczycielu? – zapytał chłopiec. – Ach! to długa historia. Nie zrozumiałbyś moich racji, Judo. Zrozumiesz może, gdy będziesz starszy. – Ja bym chyba i teraz zrozumiał, proszę pana. – No dobrze, ale nie rozpowiadaj o tym na prawo i lewo. Czy wiesz, co to uniwersytet i dyplom uniwersytecki? Jest to stempel świadczący o wartości człowieka, niezbędny dla każdego, kto chce czegokolwiek dokonać w dziedzinie nauczania. Moim zamiarem, a może raczej marzeniem, jest otrzymać dyplom uniwersytecki, a potem złożyć śluby kapłańskie. Gdy zamieszkam w Christminster czy w okolicy, znajdę się niejako przy głównym ołtarzu, i jeśli moje plany są w ogóle wykonalne, będę miał prawdopodobnie lepszą sposobność zrealizowania ich niż w innej miejscowości. Kowal wrócił wraz z towarzyszem. Drewutnia panny Fawley była sucha i nadawała się doskonale, a staruszka chętnie zgodziła się przechować tam pianino. Instrument pozostawiono więc w szkole aż do wieczora, kiedy będzie więcej rąk do przenosin, nauczyciel zaś po raz ostatni rozejrzał się dokoła. Juda pomógł załadować drobne przedmioty, a o dziewiątej pan Phillotson zasiadł już obok skrzyni z książkami oraz innych bagaży i pożegnał się z przyjaciółmi. – Nie zapomnę o tobie, Judo – powiedział z uśmiechem, gdy wózek już ruszał. – Żebyś mi się poczciwie sprawował, pamiętaj! Bądź dobry dla zwierząt i ptaków i czytaj, co tylko się da. A jeśli kiedy trafisz do Christminster, nie zapomnij mnie odszukać w imię dawnej znajomości. Wózek, skrzypiąc, minął błonie i zniknął na zakręcie przy plebanii. Chłopiec powrócił do studni na skraju murawy, gdzie zostawił wiadra, zanim poszedł pomagać przy ładowaniu rzeczy swego nauczyciela i protektora. Usta mu teraz drżały i otworzywszy pokrywę, aby spuścić w dół wiaderko, zatrzymał się chwilę i oparł czoło i ramiona o cembrowinę; twarz jego wyrażała skupienie właściwe myślącemu dziecku, przedwcześnie draśniętemu przez ciernie życia. Studnia, do której zaglądał, równie wiekowa jak sama wieś, z obecnej pozycji chłopca przypominała długą lunetę, z lśniącym krążkiem rozedrganej wody na końcu, gdzieś w odległości stu stóp. Bliżej wierzchu widać było pas zielonego mchu, a jeszcze bliżej – kępę paproci. Z melodramatycznym zacięciem istoty obdarzonej fantazją Juda powtarzał sobie, że nauczyciel setki razy ciągnął wodę z tej studni w taki sam ranek jak dziś, ale już nigdy więcej nie będzie jej czerpać. „Widziałem, jak spozierał w głąb, gdy zmęczył się windowaniem w górę wiaderka, akurat tak samo jak ja w tej chwili, i jak odpoczywał ździebko, zanim poniósł wodę do domu! Ale pan nauczyciel był zbyt uczony, żeby siedzieć tutaj dłużej – w takiej małej, zapadłej dziurze jak nasza wioska!” Z oczu Judy łza spłynęła w głębinę studni. Poranek był nieco mglisty i oddech chłopca rozsnuł się w bezwietrznym i ciężkim powietrzu jak jeszcze gęściejszy opar. Z zadumy obudził go nagły krzyk: – Przyniesiesz wreszcie tę wodę, czy nie, ty wałkoniu, błaźnie jeden! Wołała stara kobieta, która od progu pobliskiej chaty krytej omszałą strzechą, podeszła do furtki ogrodowej. Chłopiec szybko machnął ręką na znak, że usłyszał, i zabrał się do windowania wiadra, co stanowiło ogromny wysiłek dla istoty jego wzrostu. Wreszcie je wyciągnął, przelał wodę do dwóch własnych, mniejszych wiaderek i postawszy sekundę dla złapania tchu, ruszył z nimi poprzez szmat wilgotnej murawy, gdzie stała studnia, prawie pośrodku małej wioski, czy raczej sioła, Marygreen. Wioska była równie staroświecka jak mała, a leżała w kotlince falistej wyżyny obok wzgórza północnego Wesseksu. Mimo jej sędziwego wieku wykop studzienny stanowił pewnie jedyną całkowicie niezmienioną pozostałość dawnych czasów. W minionych latach zburzono wiele strzechą krytych chat o mansardowych oknach i wycięto wiele drzew rosnących na błoniu. Przede wszystkim rozebrano zapadły w ziemię dawny kościół, zdobny w drewniane wieżyczki i dziwnie przysadzisty; gruzy albo zwalono na stosy przy drodze, albo zużytkowano w sąsiedztwie na mury chlewków, ławki ogrodowe, podpórki do płotów i kamienne ozdoby na klombach z kwiatami. W innym miejscu wystawiono w zamian nowy, wysoki budynek we współczesnym stylu gotyckim, obcym dla angielskiego oka, a to dzięki inicjatywie pewnego burzyciela pamiątek historycznych z Londynu, który w ciągu jednego dnia obrócił tam i z powrotem. Miejsca zaś, gdzie tak długo stała świątynia ku czci bóstw chrześcijańskich, nawet nie zaznaczono na płaskim skrawku zielonej murawy, który od niepamiętnych czasów służył za cmentarz, a zniszczone mogiły uczczono groszowymi krzyżami z lanego żelaza o pięcioletniej gwarancji. II Chociaż Juda Fawley był wątłej budowy, bez postoju przydźwigał do chaty oba wiaderka po brzegi wypełnione wodą. Nad drzwiami wisiał niewielki prostokątny kawałek niebieskiej deski z napisem wymalowanym żółtymi literami: „Drusilla Fawley. Piekarnia”. Za małymi, w ołów oprawnymi szybkami – chata była jednym z niewielu starych, niezburzonych budynków – znajdowało się pięć słoików z cukierkami i trzy bułeczki na talerzu malowanym w liście. Gdy chłopak opróżniał wiaderko na tyłach domu, dotarła do niego z wewnątrz ożywiona rozmowa tocząca się między jego cioteczną babką, ową Drusillą z szyldu, a paroma innymi wieśniaczkami. Przyjrzawszy się wyjazdowi nauczyciela, omawiały teraz szczegóły wydarzenia i pozwalały sobie na wysnuwanie horoskopów na przyszłość. – A któż to taki? – zapytała jedna z kobiet, widocznie obca w tych stronach, na widok wchodzącego chłopca. – Racja, pani może i nie wie, pani Williams. To mój cioteczny wnuczek, przyjechał już po pani ostatniej bytności. Informacji tej udzieliła wysoka i chuda staruszka, stała mieszkanka wsi, która o najzwyklejszych rzeczach mówiła tragicznym tonem. Do każdej ze słuchaczek zwracała się kolejno z jednym zdaniem. – Przyjechał tu z Mellstock, z południowego Wesseksu, będzie już chyba rok, nie najlepszy dla niego, Belindo. – I obracając się na prawo: – Tam mieszkał jego ojciec, ale złapały go dreszcze i śmierć na niego sprowadziły i… – obracając się w lewo – jak wiesz, Karolino, po dwóch dniach skonał. Łaska by to była, gdyby Bozia Wszechmogący zabrał i ciebie razem z matką i ojcem, ty biedny, niepotrzebny nikomu chłopczyno! Zabrałam go do siebie, niech siedzi, póki nie postanowię, co z nim dalej zrobić, ale tymczasem musi zarabiać na chleb, jak potrafi. Teraz właśnie ogania od ptaków pole farmera Trouthama. Robota powstrzymuje go od psich figlów. Czemu się chowasz, Judo? – ciągnęła, gdy chłopiec cofnął się na bok, odczuwając spojrzenia kumoszek jak policzek. Miejscowa praczka odparła, że panna czy pani Fawley (zwracano się do niej i tak, i tak) dobrze zrobiła, wziąwszy chłopaka, bo to-to „dotrzyma jej towarzystwa w samotnym życiu, nanosi wody, zamknie okiennice przed nocą i pomoże co nieco przy wypieku chleba”. Panna Fawley podała tę pomoc w wątpliwość… – Czemu nie namówiłeś nauczyciela, aby cię zabrał do Christminster i zrobił z ciebie uczonego? – ciągnęła z chmurną żartobliwością. – Słowo daję, nie znalazłby lepszego! Ten chłopak wprost szaleje za książkami. To już rodzinne. Jego kuzynka Sue podobno taka sama, ale ja nie widziałam jej od lat, chociaż tak się przytrafiło, że przyszła na świat akurat tutaj, w tych czterech ścianach. Moja siostrzenica z mężem, gdy się pobrali, nie wynajmowali osobnego domu przez rok, a może i dłużej, a i potem go mieli tylko do chwili… Lepiej o tym nie mówić. Judo, dziecino moja, pamiętaj, żebyś się nigdy nie żenił. Nikt z rodziny Fawleyów nie powinien już nigdy myśleć o żeniaczce. Powiadam ci, Belindo, ich jedynaczka była dla mnie jak rodzone dziecko, dopóki się nie rozlecieli! Ach! żeby też mała dziewuszka musiała doświadczyć takich zmiennych kolei! Gdy Juda zauważył, że ogólne zainteresowanie znowu się na nim skupia, umknął do piekarni i tam zjadł kawałek ciasta przeznaczony dla niego na śniadanie. Godziny swobody dobiegały końca i wydostawszy się z ogrodu przez płot w głębi, chłopiec podążył ścieżką na północ aż do rozległego pustkowia, gdzie w rozdole, poniżej poziomu otaczającej wyżyny, ciągnęły się obsiane pola. Kotlina ta była areną jego trudów ponoszonych na rzecz pana Trouthama, farmera, i chłopiec zeszedł w sam jej środek. Wszędzie naokoło brunatna powierzchnia roli łączyła się na linii horyzontu z niebem, a potem ginęła stopniowo we mgle, która zacierała krawędzie kotliny i uwydatniała pustkę. Na jednostajnym tle odcinała się tylko sterta zeszłorocznego zboża na środku pola, gawrony odfruwające na widok chłopca i ścieżka w poprzek ugoru, skąd przyszedł. Choć ongiś krzątał się tu niejeden z jego własnych, wymarłych już krewniaków, teraz deptali ścieżkę ledwie mu znajomi ludzie. – Jak tu brzydko! – szepnął do siebie. Świeże ślady brony ciągnęły się jak rowki w sztuce nowego manczesteru, nadając przez to całej przestrzeni jakiś małostkowy i utylitarny wygląd, zacierając różnice poziomu i obdzierając pole z wszelkiej przeszłości z wyjątkiem ostatnich paru miesięcy; a przecie każda grudka ziemi i każdy kamień nasuwały tu aż nadto wiele skojarzeń – echa pieśni z dawnych żniwnych dni, echa wymówionych słów i znojnej pracy. Każdy cal tej roli był w swoim czasie terenem pracy i wesołości, rubasznych zabaw, kłótni i znużenia. Na każdym kwadratowym łokciu grupkami przysiadali w słońcu zbieracze kłosów. Między żęciem a zwózką zboża łączyły się tu pary, zaludniając potem pobliską wioskę. Pod żywopłotem, na granicy pól i dalej położonego lasu, dziewczęta oddawały się kochankom, którzy w następne żniwa nawet nie raczyli na nie spojrzeć. Na tym polu, od dawien dawna obsiewanym zbożem, niejeden mężczyzna składał miłosne przysięgi kobiecie, ale w porze następnych siewów, gdy przysięgi zostały już dopełnione w sąsiednim kościele, wzdrygał się na sam dźwięk jej głosu. Jednak ani Juda, ani gawrony obok niego nie zaprzątali sobie tym głowy. Dla nich pole było pustkowiem, dla jednej strony miejscem pracy, dla drugiej – spichlerzem, gdzie można się pożywić. Chłopiec stanął pod wspomnianą stertą i co parę sekund mocno potrząsał kołatką. Przy każdym klaśnięciu gawrony przestawały dziobać ziarno, unosiły się w górę i odfruwały z powolnym ruchem skrzydeł o lśnieniu kolczugi, a potem zataczały koło i patrząc podejrzliwie na chłopca, siadały na roli, żeby znowu wyjadać ziarno w znaczniejszej już teraz odległości. Juda potrząsał kołatką, aż zabolało go ramię i w końcu zaczął współczuć ptakom i ich niweczonym chęciom. Tak jak on zdawały się żyć w świecie, który wcale ich nie potrzebował. Czemu miałby je odpędzać? Coraz wyraźniej przybierały postać miłych przyjaciół i sług – jedynych przyjaciół, o których mógł powiedzieć, że się nim cokolwiek interesują, bo przecież ciotki nic nie obchodził, jak to często zaznaczała. Juda przestał kołatać i gawrony znów przyfrunęły. – Biedne małe kochaneczki! – powiedział głośno. – Zjecie sobie obiadek, zjecie. Wystarczy dla nas wszystkich. Farmera Trouthama stać, abyście sobie podjadły. Jedzcie, ptaszyny, jedzcie, maluśkie! Smacznego! Gawrony zostały i pożywiały się, znacząc czarnymi jak atrament cętkami rolę orzechowego koloru, a Judę cieszył ich apetyt. Magiczna nić braterstwa połączyła życie chłopca z życiem ptaków. Jakkolwiek marny i żałosny był ten ptasi żywot, ogromnie przypominał jego własny. Odrzucił już teraz kołatkę jako podłe i odrażające narzędzie, obelgę dla ptaków i dla niego samego, skoro był im przyjazny. Nagle poczuł dotkliwe uderzenie w pośladki, po czym nastąpiło głośne klaśnięcie, wyjawiając zaskoczonemu chłopcu, że kołatka posłużyła za narzędzie kary. Juda ocknął się w tej samej chwili co ptaki i jego zdumionym oczom ukazał się farmer we własnej osobie, sam wielgachny Troutham; czerwoną, błyszczącą gębę pochylał nad drżącym chłopcem i potrząsał rozhuśtaną kołatką. – Ach, to tak! – powiedział. – „Jedzcie, ptaszyny, jedzcie, maluśkie!” To tak, paniczu? „Jedzcie, ptaszyny”, rzeczywiście! Połaskoczę cię w portki i zobaczymy, jak prędko znowu powiesz: „Jedzcie, kochane ptaszyny!”. A i przedtem wałkoniłeś się koło szkoły zamiast tu przyjść, hę? To tak zarabiasz na te sześć pensów dniówki, które ci daję za odganianie gawronów z mojego pola?! Obdarzając uszy Judy tą namiętną retoryką, Troutham jednocześnie schwycił lewą dłoń chłopca w swoją lewą rękę i kręcąc w kółko jego drobnym ciałem trzymanym na odległość ramienia, znowu bił go po tylnych częściach ciała płaską stroną kołatki, aż echo szło po polu od razów, które padały pojedynczo lub po dwa za każdym obrotem. – Już dosyć, proszę pana, już dosyć! – wołało dziecko, kręcąc się w kółko, tak bezbronne wobec dośrodkowych skłonności swej osoby jak ryba na haczyku, zanim wyląduje na ziemi, przy czym wzgórze, sterta, las, ścieżka i gawrony obracały się również w przedziwnym dookolnym biegu. – Ja… ja… proszę pana… tylko myślałem… że w ziemi jest tyle ziarna… widziałem, jak je sieli… i że gawrony mogłyby pojeść sobie ździebko na obiad… a pan by nie zbiedniał… bo pan Phillotson mówił, że mam być dobry dla ptaków… o… o… o! Zgodne z prawdą wyjaśnienie wyprowadziło farmera jeszcze bardziej z równowagi, niż gdyby Juda uparcie zapierał się czy milczał; ciągle więc okładał wirującego dzieciaka, a klekot kołatki nadal rozlegał się po polach, sięgając aż do uszu robotników pracujących w pewnej odległości, co nasunęło im przypuszczenie, że Juda pilnie przykłada się do straszenia ptaków. Echo razów odbijało się od nowiutkiej wieży kościelnej ukrytej we mgle; w swoim czasie Troutham dołożył się hojnie do jej budowy, aby zadokumentować swą miłość Boga i bliźniego. Wreszcie farmera zmęczyło wymierzanie kary i postawiwszy na ziemi trzęsącego się chłopca, wyjął z kieszeni sześciopensówkę i dał mu ją jako zarobek za dzień pracy. Potem kazał mu iść precz do domu i nie pokazywać się nigdy więcej na tych polach. Juda umknął z zasięgu ramienia farmera i ruszył ścieżką, płacząc – nie tyle z bólu, chociaż i ból odczuwał dotkliwy, nie tyle na widok skazy w urządzeniu świata, wskutek której to, co dobre dla ptaków, jest złe dla bożych ogrodników, ale z powodu budzącej grozę świadomości, że ściągnął na siebie całkowitą hańbę, jeszcze zanim upłynął rok jego pobytu w parafii, i może stać się dla ciotecznej babki ciężarem na całe życie. Z tą mroczną myślą w głowie nie miał ochoty pokazać się we wsi, poszedł więc do domu okólną drogą w cieniu wysokiego żywopłotu i poprzez pastwisko. Tu zauważył dziesiątki dżdżownic, które połową ciała wyległy na wilgotną powierzchnię ziemi, jak to zwykły zawsze czynić o tej porze roku i przy takiej pogodzie. Nie sposób było iść szybko, nie miażdżąc przy tym kilku naraz za każdym krokiem. Chociaż farmer Troutham skrzywdził go przed chwilą, Juda był chłopcem, który sam nie potrafiłby zrobić krzywdy jakiemukolwiek stworzeniu. Nie zdarzyło mu się nigdy przynieść do domu gniazda z małymi ptaszkami, żeby potem nie martwić się przez pół bezsennej nocy, a następnego ranka nie umieścić gniazdka z powrotem na jego dawnym miejscu. Nie znosił widoku ścinania czy nadcinania drzew, bo wyobrażał sobie, że to je boli, a w dzieciństwie po prostu cierpiał, gdy przycinano gałęzie wtedy, gdy soki podeszły już wysoko i drzewo obficie krwawiło. Ta słabość charakteru, jak by to można określić, nasuwała przypuszczenie, że Juda był jednym z ludzi zrodzonych do wielu cierpień, zanim zapadająca nad ich niepotrzebnym życiem kurtyna oznajmi koniec wszelkiego bólu. Chłopiec szedł więc i teraz na palcach, ostrożnie wybierając drogę pomiędzy dżdżownicami, a nie niszcząc żadnej. Gdy wrócił do chaty, ciotka właśnie sprzedawała jakiejś małej dziewczynce bochenek chleba za pensa i po wyjściu klientki zapytała: – Cóż to się stało, że tak sobie wracasz do domu w środku ranka? – Odprawili mnie. – Co? – Pan Troutham odprawił mnie, bo pozwoliłem gawronom podziobać troszeczkę ziarna. A to moje zasługi – ostatnie w życiu. I tragicznym gestem rzucił na stół sześciopensową monetę. – Ach! – rzekła ciotka, wstrzymując oddech. I uczęstowała go przemową na temat, jak to przez całą wiosnę będzie miała na karku takiego wałkonia jak on. – Jeśli nie umiesz straszyć ptaków, to co innego potrafisz? No, no! nie frasuj się tak. Na dobrą sprawę farmer Troutham nie jest z lepszej gliny niż ja. Ale to tak, jak powiedział Job: „A teraz śmieją się ze mnie młodsi w leciech, których ojców nie rozumiałem godnych kłaść ze psy trzody mojej”[1]. Jakkolwiek było, jego ojciec służył za parobka u mojego ojca i musiałam mieć źle w głowie, żem ci pozwoliła u niego pracować; nie byłabym tego nigdy zrobiła, ale chciałam cię powstrzymać od psot. Bardziej zła na chłopca w ogóle za sprawienie jej kłopotu swoim przybyciem do Marygreen niż za zlekceważenie obowiązków, ciotka skarciła go najpierw z tego punktu widzenia, a dopiero później pod kątem moralności. – To nie znaczy, żebyś był w porządku, pozwalając ptactwu na wydziobywanie tego, co farmer Troutham posiał. Oczywiście, źle postąpiłeś. Ach! Judo, Judo, czemuż to nie zabrałeś się do Christminster czy gdziekolwiek bądź razem z tym twoim nauczycielem? Ale… ach! nie, moje biedne dziecko! takiś przecie ordynaryjny. Nikt w naszej rodzinie nigdy nic nie zbudował i nigdy nie zbuduje! – Ciociu, a gdzie jest to piękne miasto, ta miejscowość, dokąd pojechał pan Phillotson? – zapytał chłopiec po chwili milczenia. – Boże wielki! a toż powinieneś wiedzieć, gdzie leży Christminster! Będzie ze dwadzieścia mil od nas. Ale miarkuję, że to za wspaniałe miejsce dla ciebie, mój biedny chłopcze, abyś mógł z nim kiedy mieć coś do czynienia. – Czy pan Phillotson zawsze tam będzie mieszkał? – Skąd ja mogę wiedzieć? – Czy mógłbym do niego pojechać? – A niech Pan Bóg broni! Widać zaraz, żeś nietutejszy, inaczej nie pytałbyś nawet o takie rzeczy. Nikt od nas nie zadawał się nigdy z ludźmi z Christminster ani ludzie z Christminster z nami. Juda wyszedł z chaty i czując tak mocno jak nigdy dotychczas, że jego obecność na tym świecie jest niepożądana, położył się na wznak na kupie ściółki przy chlewie. Mgła już zrzedła i można było rozeznać poprzez nią położenie słońca. Chłopiec nasunął na twarz słomkowy kapelusz i przez szpary w plecionce patrzał na jasną poświatę, snując jednocześnie niesprecyzowane myśli. Doszedł do wniosku, że im człowiek jest starszy, tym więcej ma obowiązków. Wypadki nie trzymają się kupy, tak jak się tego spodziewał. Logika natury zbyt jest przerażająca, aby ją brać pod uwagę. Jego poczucie harmonii zakłócał fakt, że litość dla jednej grupy stworzeń stanowi okrucieństwo dla innej. Gdy się podrasta, zauważył, i czuje, że się jest w samym środku wydarzeń, a nie obok, jak wtedy, kiedy się było malcem, chwyta nas jakiś dreszcz lęku. Wszystko naokoło oślepia i ogłusza, a ten hałas i ten blask uderza o małą komórkę, która jest twoim życiem, wstrząsając nią, wprowadzając do niej zamęt. Żeby tylko dało się zrobić coś takiego, aby nigdy nie dorosnąć. Nie chciał być dorosłym mężczyzną. Nagle, w sposób naturalny dla małego chłopca, Juda zerwał się, zapominając o przygnębieniu. Przez resztę ranka pomagał ciotce, a po południu, gdy już nie zostało nic do roboty, poszedł na wieś. I tam zapytał jakiegoś człowieka, w której stronie leży Christminster. – Christminster? A tamój! choć po prawdzie sam tam nigdy nie byłem. Co bym miał do roboty w takim mieście? Człowiek wskazał na północny wschód, a w tym właśnie kierunku leżało pole, gdzie Juda ściągnął na siebie taką hańbę. Na razie nieprzyjemnie odczuł ten zbieg okoliczności, ale budzące grozę skojarzenie raczej wzmogło jego zainteresowanie miastem. Farmer Troutham powiedział, żeby mu się Juda nie pokazał już więcej na polu; tymczasem Christminster leżało właśnie za jego gruntem, a ścieżka przecie była publiczna. Chyłkiem więc Juda wykradł się z wioski i zszedł w tę samą kotlinę, gdzie rankiem poniósł karę. Ani na cal nie schodził w bok i wspinał się na długie i monotonne zbocze po drugiej stronie, aż ścieżka przy kępie drzew doszła do gościńca. Tu był koniec uprawnej roli i chłopiec zobaczył przed sobą posępną, rozległą nizinę. [1] Wersety z Pisma św. cytowane są w przekładzie J. Wujka.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d19ke8s
d19ke8s
d19ke8s
d19ke8s