Trwa ładowanie...
d4h7qqg
31-01-2020 11:48

U Pana Boga pod gruszą

książka
Oceń jako pierwszy:
d4h7qqg
U Pana Boga pod gruszą
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

JEST TAKIE MIEJSCE… Czy wierzysz… że ktoś mógł stworzyć miejsce, które gromadzi życiowych połamańców, aby ich ogrzać, nakarmić, przytulić i – naprawionych – wysłać znowu w świat? Miejsce, gdzie zdrowaśki latają jak muchy, gorzka kawa bierze udział w nawracaniu bliźnich, a byle zając może liczyć na królewski pogrzeb? Czy wierzysz… że Bóg może w jednej chwili poskładać na nowo rozsypanego jak puzzle człowieka? Czy wierzysz? Jeśli nie, odłóż tę książkę. Szkoda czasu na rachunek nieprawdopodobieństwa. Czy łatwo jest napisać o dobrych ludziach, którzy żyją Bogiem? Nie, bo zło jest bardziej atrakcyjne, przynajmniej to zamknięte w błyszczących opakowaniach. A jeszcze trudniej jest opisać zło, które, choć szczerzy zęby, przegrywa w przedbiegach z dobrem – takim zwykłym, codziennym, na wyciągnięcie ręki każdego z nas. Monice udało się to w stu procentach, a ja miałam tę niepowtarzalną radość zanurzenia się w świecie rządzonym przez wyższy porządek. Małgorzata Klunder, autorka sagi Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej

U Pana Boga pod gruszą
Numer ISBN

978-83-7674-535-0

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

320

Język

polski

Fragment

Obudził się jak zwykle, o piątej siedem. Przez lata zamknięcia jego mózg wypracował sobie taki mechanizm samozachowawczy. Kilkadziesiąt mi­nut do własnej dyspozycji, poza regulaminem i od­głosami budzącego się więzienia. Czas przeznaczo­ny na rozmowę z Enenką, a od niedawna również z Bogiem. NN. Enenka. Tak ją sobie nazwał, gdy jeszcze nie miała dla niego imienia i nazwiska. Kaleki ana­gram Ananke, greckiej bogini przeznaczenia, tego co nieuchronne. Jego nieuchronność zmaterializo­wała się na zakrwawionym asfalcie. Wytrzeźwiał w parę sekund, adrenalina wprasowała w pamięć najdrobniejsze szczegóły, centymetr po centyme­trze, niczym wielotysięczne elementy układanki. Puzzle, którymi odtąd miał się zadręczać codzien­nie, do końca życia. Seledyn rozsypanych jabłek – papierówek – uwalniający cierpki aromat spod opon jego auta. Idiotyczne skojarzenie z wodą to­aletową Erotica, a może Exotica, sprzedawaną za komuny w kioskach Ruchu. Jedna tenisówka od­rzucona daleko, a druga wciąż na stopie właści­ cielki, pachnąca miętowo, dopiero co odświeżona przy użyciu pasty do zębów. Pożyłkowana sino biel gąbczastych ud, odsłoniętych nieprzyzwoicie przez zadartą spódnicę. Ciemne włosy, ułożone na szo­sie w niedbały wachlarz, i ten jeden kosmyk, dłuż­szy od pozostałych, żywy, tętniący połyskliwie, od którego jasna bluzka zajmowała się już szkarłatem. A nade wszystko oczy Enenki – błękitne, porcela­nowe, otwarte w niebotycznym zdziwieniu. „Oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci” – zdawały się szeptać nieruchome wargi. I trwała przy nim od tych krwawych godów już trzynasty rok. Przychodziła w snach i na jawie, zu­pełnie nieoczekiwanie, w rzadkich chwilach wy­tchnienia, kiedy ośmielił się pomyśleć, że mógłby jeszcze zaznać szczęścia. Drobne codzienne przy­jemności – lepsza niż zazwyczaj zupa, paczka od Katarzyny, klucz dzikich gęsi w obramowaniu mu­rów spacerniaka – niczego nie mógł zachować dla siebie. Enenka kazała się dzielić wrażeniami; zabor­czo, zachłannie żądała prawa wstępu do jego myśli, pragnień, żądzy. Każdy oddech Tomasza zespolony był już na wieki z jej bezdechem. Początkowo błagał ją o wybaczenie. Wijąc się pod kocem, pakował sobie pięść do ust, aby nie­ ludzkim wyciem nie obudzić współspaczy. Gryzł palce w nadziei, że prosty, fizyczny ból zagłuszy tamten, o wiele gorszy i podstępny, toczący duszę jak rak. Prosił, zaklinał, by odpuściła mu to, co nie­byłe – brak rozsądku, gdy siadał za kierownicą po czterech drinkach, i niewyhamowanie na czas. I to, że w jednej chwili potencjalne stało się niemożliwe: matura, pierwsza miłość, macierzyństwo, pogod­na starość w otoczeniu licznych wnuków. A może kariera naukowa? Emigracja za chlebem w lepsze kraje? Nieistotne. Choćby nawet groziła jej kiedyś ciężka choroba lub domowa gehenna u boku zwy­rodnialca, nie on, nie Tomasz Wierny miał decydo­wać za nią, czy warto żyć. A jednak to zrobił. Lekkomyślnie anulował osiemnaście lat wstępu do życia: bezsenne noce rodziców pochylonych nad łóżeczkiem, pierwsze słowa, kroki i pocałunki w krzakach jaśminu za szkołą; zachwyt nad światem, poznawanym łapczy­wie i bezkompromisowo. Czas przyszły niedokonany. Porzucony znienac­ka szkic, niewybrzmiały do końca akord. Potem przyszła nienawiść. Straszna, obezwład­niająca. Krowa głupia, nie miała prawa pakować mu się pod koła. Po cholerę biegła za tym jabłkiem? Dobrze jej tak! Tłusta debilka. Że też los musiał stawiać mu na drodze takie tłumoki. Za pierwszym razem opieszała starucha cudem dotarła na pobo­cze, ale znalazł się nadgorliwy świadek, który przez komórkę doniósł policji. Trzy kilometry dalej już go mieli. A teraz to. Bezmyślna lalka. Lżył ją, obsypując najgorszymi inwektywami, pomniejszał wartość jej życia, by użalać się nad swoim, tak bezsensownie zawróconym w połowie trasy; życiem artysty, który właśnie zaczynał od­nosić komercyjny sukces. Z prowincjonalnego te­atru, przez wielką kampanię reklamową, do kilku odcinków serialu o znacznej oglądalności. Właśnie podpisał umowę i wracał z lunchu u producenta. Takich jak ona miał mieć odtąd na pęczki – wzdy­chających do ekranu telewizora, skamlących o au­tograf i koczujących pod jego blokiem, zanim się przeprowadzi do willi za miastem. Drwił z jej wyglądu, odtwarzając centymetr po centymetrze zapamiętane ciało. Nie wiedząc, kim była i o czym marzyła, nie znając stanu jej ducha ani umysłu, bezlitośnie wyżywał się na tym, co wi­dział i zapamiętał. Wyśmiewał pucułowate policzki i zbytnio wyskubane brwi. Kpił z pensjonarskiego ubrania, najpewniej rodem ze szmateksu. Wma­ wiał sobie obrzydzenie wobec bladych, galare­towatych ud i sięgał wyobraźnią dalej, wyżej. Na pewno hodowała tam istny gąszcz, przekonywał się z zapamiętaniem, i cuchnęła myszami. Gwałcił ją wielokrotnie myślą i słowem, poniżał do granic podniecenia, sądząc, że może w ten sposób zdoła oszukać pamięć choćby na chwilę. Ale nie. Nic nie pomagało. Zrobił połyk. Ostry i niemal udany: prawie się przekręcił. Spaprany zabieg, sepsa, na koniec resek­cja żołądka. Jeśli jednak liczył na to, że pod narkozą czy w gorączce ucieknie od Enenki, był w błędzie. Wracała, zawsze wracała do niego i trwała milcząco pod powiekami, przeklęta zaślubiona, pani Wierna. I właśnie wtedy trafił na Zbyszka. Niemłody już student resocjalizacji (sam, jak się miało okazać, po przejściach) na praktyce u więziennego psychologa. Powolutku, krok za krokiem rozpoczął składanie Tomasza na nowo. Nie spieszył się, w końcu mieli na to niemal siedem lat.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4h7qqg
d4h7qqg
d4h7qqg
d4h7qqg