Trainspotting zero
Tytuł oryginalny | Skagboys |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2016 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Bohaterowie Trainspotting powracają! Życie Marka Rentona zdaje się biec zwyczajnym torem: uczelnia, śliczna dziewczyna, a nawet pewien status społeczny. Jednak po śmierci młodszego brata wszystko po kolei mu się rozpada, a on sam zaczyna szwendać się ze starymi kumplami. Sick Boy, Spud Murphy, Tommy Lawrence, Matty Connell oraz Franco Begbie szybko wciągają go w swoje szalone plany. Irvine Welsh ponownie zabiera nas do Edynburga lat 80., do epoki thatcherowskiej – wysokiego bezrobocia, kiepskich widoków na przyszłość, do czasów, kiedy kasa i dragi były trudne do zdobycia. Stworzona przez niego barwna ekipa miota się pomiędzy kolejnymi mrocznie komicznymi nieszczęściami. Mocna, ujmująca powieść Trainspotting Zero − za sprawą pieprznego języka i chropawego humoru − wyśmienicie odtwarza zawrotny zjazd na dno głównych bohaterów. Prequel kultowego bestsellera Trainspotting to powieść porywająca, która w ujmujący sposób ukazuje, jak stworzeni przez Welsha barwni szubrawcy zbłądzili po raz pierwszy.
Numer ISBN | 978-83-7674-554-1 |
Wymiary | 160x230 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 528 |
Język | polski |
Fragment | R ano przyszło osiem kartek z życzeniami urodzinowymi, wszystkie od świnek — dziewczynek, nie wliczając mamy i sióstr. Po prostu zajebiście. Jedna od Marianne, ze smutną prośbą „zadzwoń” po rozpaczliwych popisach uczuciowych i całuskach. Pewnie zaczyna kapować, że robi się nudna i zamiast tego zaprasza na przykład „na wesele siostry”. Czy ja nadaję się na pana młodego? Na osiedlowym festynie? W każdym razie wracam na łono i z całą pewnością nie ominę jej wężykiem. Miły nastrój psuje gruba szara koperta z bidy z zaproszeniem na rozmowę o pracę na ponętnym stanowisku pomocnika w warsztacie samochodowym w Canonmills. Niezmiernie miło, że nie zapominają o Simonie, ale muszę z przykrością odmówić i szepnąć słówko Gavowi Temperleyowi z urzędu, żeby nie dopuszczał do tego rodzaju incydentów. Osoby na etacie nie rozumieją toku myślenia człowieka wolnego. Nie świadczę pracy z wyboru, idioci, i proszę nie mylić mnie z tymi nieszczęsnymi pierdzielami, co cały dzień błąkają się po mieście w poszukiwaniu nieistniejącego zajęcia. Pomocnik mechanika. Na świętego Dygdy, Złodzieju Mleka i Cyklisto. Jak wasz zasrany urząd będzie mógł mi zaproponować posadę milionera i playboya, to wtedy pogadamy! Ale najlepszy prezent przychodzi przez telefon. Serdeczne życzenia z okazji dwudziestych drugich urodzin, Simonie Davidzie Williamsonie; Starego Kutasa nareszcie wywiało! Przyjmuję tę wiadomość, przekazaną przez moją siostrę Louise, i z radości aż mnie zatyka. Podskakuję i tryumfalnie unoszę pięść. Rzut oka na słownik, dzisiaj pora na „M”, nowe słowo to będzie: MIOPIA, rzeczownik, krótkowzroczność, brak wyobraźni, zdolności przewidywania bądź przenikliwości intelektualnej. Potem walę prosto do mieszkania na Bannanay! Życie jest, kurwa, piękne! Kiedy dochodzę do Deptaka, zaczyna lać: zimny, piekący deszcz, ale ja się uśmiecham, rozkładam ubrane tylko w koszulkę ręce i wznoszę twarz do nieba w ten piękny dzień, by dobrodziejstwa Pana spadły na mą rozgrzaną skórę. Do rzeczy: wchodzę do nory Williamsona na drugim piętrze tego zbudowanego według planu labiryntu ponad właściwym portem, nie do tych dziur na południe od Junction Street i Duke Street, których nie zaszczycam mianem autentycznego Leith. — Simon… synu… — prosi matka, ale nie zwracam uwagi na nią, Louisę i Carlottę, zmierzam do rodzicielskiego buduaru i stwierdzam, że zarozumiały, durny kutas naprawdę opróżnił szafę z marynarek i koszul. Dowód, że rzeczywiście wyfrunął z gniazdka, a nie udaje, żeby móc potem wszystkich szantażować. Serce wali mi mocno, gdy otwieram skrzypiące drzwi. Tak! Nie ma nic! ŻYCIE JEST, KURWA, PIĘKNE! Boże, tyle przez niego przeszła i mogłoby się zdawać, że będzie się teraz cieszyć, ale mama siedzi na wersalce, szlocha i przeklina szmatę, co skradła jego kamienne serce. — Ta suka zrobiła mu wodę z mózgu! Non capisco! Powinna dziękować tej wariatce za to, że uwolniła ją od oślizgłego syfiarza. Ale nie: Louisa, moja starsza siostra, ryczy razem z nią, a młodsza, Carlotta, siedzi przy niej na ziemi jak mała, głupia dziewczynka. Wyglądają jak amsterdamskie Żydówki, które wróciły z wakacji i dowiedziały się, że pana domu wywieziono do obozu! Po prostu zszedł się z jakąś szmatą! Klękam przy nich, ujmuję pulchną rękę matki, jeszcze z fajansiarskimi pierścionkami od niego, drugą ręką głaszczę długie, czarne loki Carlotty. — Nie może już dłużej psuć nam życia, mamo. Wszyscy wyjdą na tym najlepiej. Nie wolno być aż tak zaślepionym. Wypłakuje się w chustkę, widać siwe korzonki ufarbowanych na czarno i sztywno lakierowanych włosów. — Po prostu nie wierzę. Zawsze wiedziałam, że to łajdak — mówi tym swoim głosem blokerki — ale nie przypuszczałam, że stać go na coś takiego. Wpadłem tutaj udzielić pomocy, w razie potrzeby praktycznej, na przykład przy pakowaniu starego pryka, ale na szczęście już się zmył. Gdybym wiedział, że wszystko pójdzie jak z płatka, rozbiłbym skarbonkę i kupił butelkę szampana! Mam straszną ochotę to oblać. 22, do kurwy nędzy! Tymczasem zastaję tylko smutek, rozpacz i zapłakane gęby. Niech to szlag. Wstaję, niech kiszą się tu same, i wychodzę na klatkę zapalić. Można podziwiać gnojka za to, jaką ma nad nimi władzę. Mój ojciec: David Kenneth Williamson. Widziałem zdjęcia starej z młodości: ciemnowłosa, namiętna latynoska piękność, makaron jeszcze nie rozdął jej do dzisiejszych wymiarów ciężarówki. Jak mogła zabujać się w tym popaprańcu, któremu niedobrze patrzyło z oczu? Przestało padać i znowu mocno świeci słońce, usuwając ślady deszczu poza paroma kałużami na nierównych chodnikach zalanego betonem Blokville. Powinienem przejść przez dom i zatrzeć wszystkie ślady tego kutasa. Tymczasem głęboko i z zadowoleniem wciągam dym marlboro. Spoglądam na bardziej niż zwykle słoneczne Leith i kogo widzą moje oczy, jak nie Coke’a Andersona z żoną i dziećmi, jak wysiadają z auta. Ona, Janey, to stara prukwa, ale swego czasu było na czym zawiesić oko, i jeszcze na siłę coś by się dało z niej wycisnąć. Kłóci się z Coke’iem, który ledwie stoi, jak zwykle narąbany. Ani razu nie poszedł spać trzeźwy, odkąd odszedł ze stoczni na rentę jeszcze za Króla Ćwieczka. Żal mi małego, Granta, ma osiem, dziewięć lat, a już ja wiem, co to za wstyd mieć starego, który nie umie trzymać pionu; chociaż w moim wypadku chodziło raczej o kobiety niż alkohol. Ale tuś mi… dupa na horyzoncie… Córka wyrosła na zupełnie porządną laskę! Pewnie za parę lat zmieni się w nalanego babona, ale ja bardzo chętnie spróbowałbym tego miodku, zanim się zepsuje! Wymiana zdań trwa jeszcze na schodach, nosowe skamlanie Coke’a: — Ale Janey… spotkałem tylko paru chłopaków, Janey… trzeba jakoś żyć z ludźmi, nie? Jak ma na imię córka… chodź do Simonka… — Zmień wreszcie płytę, na miłość Boską — jęczy Janey, rzucając na mnie okiem i szybko wracając do Coke’a. — No, odejdź, Colin! Nie zawracaj nam głowy! Uśmiecham się na widok czerwonej jak burak gęby małego Granta. Znam ten ból, mały. Dziewczyna idzie za nim, odymając małe usteczka jak modelka, co dowiedziała się właśnie, że trzeba jeszcze raz zmienić ubranko i wyskoczyć na wybieg, zanim będzie mogła pozwolić sobie na wytęsknioną ścieżkę charlie i szklaneczkę wódki z martini. — Simon — prycha Janey, mijając mnie, za to córeczka, już wiem, Maria, bardzo zadziera nosa. Mocno opalona blondynka, pewnie niedawno wrócili z rodzinnych wczasów na Majorce (gdzie Coke jak zwykle się skompromitował), karnację podkreśla obcisła czarna spódniczka i jasnożółta bluzka. I nagle takie imię… To będą ostatnie wczasy z rodziną, na które pojechała. Od tej pory niech żyje Fucksy Central z paczką znajomych albo jakimś szczęśliwcem z sąsiedztwa. Którym może zostać Simon David Williamson. Louisa pilnowała jej jako dziecka, szkoda, że bardziej się nie zainteresowałem, tak na wypadek, gdyby wyrosła z niej laska. Ale kto mógł przypuszczać, że taka mała tłuścioszka w pół roku zmieni się w królową wybiegów? Coke gramoli się z tyłu, w końcu zdyszany staje na balkonie, patrzy błagalnie i podnosi ręce. — Ale Janey… Żona i dzieci pakują się do wyznaczonej nory, Coke mija mnie i z profilu wygląda idiotycznie, jak strach na wróble, gdy zatrzaskują mu drzwi przed nosem. Stoi tak małą chwilę, potem odwraca się do mnie z niczego nierozumiejącą miną. — Coke. — Simon… Nie mam ochoty wracać i wysłuchiwać, jak mama i mie sorelle beczą jak głupie z powodu odejścia starego, a Coke ma chyba szlaban. Nie mieszkam tutaj dopiero od roku, ale przemiana małej Marii dosłownie zapiera dech w piersiach. Trzeba koniecznie uzupełnić informacje. — Masz ochotę na piwo? Są moje urodziny! Myśl o piciu na krótko wlewa nadzieję w przepite ciało Coke’a. — Ale z forsą… Zastanawiam się. Co będę z tego miał? Możliwość wprowadzenia na łono rodziny przez papę i okazję na uwiedzenie rozkosznej Marii. To dobra inwestycja, a stary Baxter będzie musiał jeszcze chwilkę poczekać na zapłatę czynszu. W dodatku wprowadza się do mnie mój pracujący w pocie czoła, rudy kolega, zmęczony atmosferą u Rentonów. Tak, w tym miesiącu będę rentierem u Rentsa. — Ja stawiam, kolego. Urodziny są tylko raz w roku! |
Podziel się opinią
Komentarze