Trwa ładowanie...
d2yswlm
04-02-2020 23:28

Teatr wskrzeszonych

książka
Oceń jako pierwszy:
d2yswlm
Teatr wskrzeszonych
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Prokurator okręgowy Michał Gabryjelski przejmuje śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, który pozostawia na cmentarzach ciała młodych kobiet, ubranych w suknie ślubne. Czując, że dochodzenie wymyka mu się z rąk, za namową znajomego, decyduje się na powołanie biegłego psychologa, profilera Wiktora Franka. Liczy, że znajomość ludzkiej psychiki, którą posiada mężczyzna i jego wyjątkowa empatia pomogą trafić na ślad mordercy. Książka z pozoru ma być thrillerem psychologicznym, kryminałem, prozą sensacyjno- psychologiczną. Jakkolwiek ją nazwiemy nie zmieni tego, że to gorzka opowieść o ludzkiej kondycji, która potrafi się zapętlić w swoich własnych emocjach do obłędu, który wielokroć okazuje się zbrodniczy. To konstatacja, że to duchowe demony kierują ludzkim życiem, demony, które zrodził nasz umysł, jako wynik naszych postępków. Powieść trzyma w napięciu, jak na thriller przystało, a dodatkową jej zaletą jest to, że to gotowy scenariusz na film fabularny.

Teatr wskrzeszonych
Numer ISBN

978-83-7674-510-7

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

320

Język

polski

Fragment

PROLOG Zamknął oczy. Niczym ślepiec, który kształt własnej twarzy może poznać jedynie po dotyku, zaczął palcami wy­znaczać kontury, które w wyobraźni przetwarzał, wypełniał i nadawał im ostateczną formę. Głębokie bruzdy na czole. Oczodoły zamieszkane przez dwie piłeczki imitujące oczy. Powieki podkrążone i obrzmiałe. Zapadnięte policzki. Bez­namiętna kreska ust. Spierzchnięte wargi. To ja, którego już nie ma. Zamieszkuję ciało z pozoru mi znane. Zmęczonej duszy powłoką jestem, co w udręczeniu skamle i o litość błaga nocą czarną. Sen, co umysł, wycień­czony pustynną gorączką, sprowadza, już od dawna nie jest dla mnie oazą, w której schronić się mogę przed mirażami. Jawa zaś jest koszmarem rzeczywistości. Gdzie zatem człon­ki swoje skonane złożyć mam, by odpocząć; by dać im wy­tchnienie przed resztą drogi dalekiej, której końca nie widzę jeszcze? Nałożył kolejną warstwę kremu do golenia i zaczął po­maleńku prowadzić brzytwę po skórze. Włoski przyklejały się do palców i ostrza. Co jakiś czas musiał je spłukiwać pod bieżącą wodą. Irytująca czynność. Ręce mu drżały, po­winien lepiej się przygotować. Zaskoczył sam siebie. To było jak zapowiadane od dawna spotkanie ze starym znajomym po długim okresie niewidzenia. Piętnaście lat. Kawał czasu. Twarz w lustrze miała więcej zmarszczek, znamiona prze­szłości wyryły swoje piętno, wcześniej świetnie kamuflowa­ne przez brodę. Mężczyźnie nie do końca spodobało się to, co zobaczył. Potrzebował jednak tego starego/nowego wizerunku, ponieważ miał mu przypominać, kim kiedyś był; sprawić, że nastąpi zagięcie czasoprzestrzeni i zmiana teraźniejszości. Sięgał do korzeni, które zdecydował się odkopać, tak jak odkopuje się stary grób, by zobaczyć, czy dręczące w koszmarach sennych ciało nadal spoczywa w mogile. Teraz oblizać brzytwę powinieneś i naznaczyć język ta­tuażem bólu. Bo na nowo do życia mnie powołujesz. Wycią­gasz obraz, co pajęczyną gęstą zarósł, z czeluści wspomnień. Wspomnienia mogą pokaleczyć, jeśli ich zawczasu nie ubez­własnowolnisz. Wiesz to dobrze. Są jak skorpiony. Potrafią w stanie hibernacji lata całe trwać, by zbudzić się nagle i za­dać śmiertelne ukłucie – skazić nerwy jadem, zatruć organizm trucizną wciąż powracających wizji. Nie kusi cię, by twarz ostrzem pociąć, poszarpać paznokciami rany, zedrzeć skórę do krwi? Zabić w sobie tego, co mimo, iż z grobu się wygrzebał, nigdy żywym na nowo się nie stał? O, przyjacielu mój, jam jest chwilą cierpienia, godziną konania, koszmarem, co spowił duszę twoją całunem gniewu. Jestem cieniem ukrywającym się w promieniach słońca. Czekałem i doczekałem się, aż zatęsk­nisz za mną i powrócisz na łono nocy. Oto jestem. Pojawiłem się. I trwać będę przy tobie. Tak, mój przyjacielu. Pakt ze śmiercią, który zawarliśmy lata temu, czas odnowić. Ostrze brzytwy przecięło język. Tkanki jęknęły z bólu. Czerwone plamy niczym mrówki rozpełzły się we wszyst­ kich kierunkach ceramicznego wnętrza umywalki. Męż­czyzna oparł się rękoma o ścianę. Przybliżył twarz do zim­nej tafli. Oparł spocone czoło. Oddychał ciężko. Poczuł ulgę w gorączce, która wydawała się trawić jego mózg. Bardzo powoli wysunął język z ust i zaczął lizać szkło, po­zostawiając krwawą smugę. Miał łzy w oczach. W następ­nej sekundzie z krzykiem się odchylił i uderzył z impetem głową w lustro. Pękło. Odłamki dotkliwie go zraniły. Pa­trzył na zmultiplikowane odbicie: na setki pozbawionych życia oczu, zalanych krwią, gapiących się na niego z satys­fakcją oraz wykrzywione w grymasie fałszywego uśmie­chu usta. – Oto odnowiony pakt ze śmiercią – powiedział cicho. W dłoni, która wcześniej raniła go do krwi, wciąż ściskał narzędzie tortury. Żarówka kołysała się rytmicznie, pozo­stawiając zakrwawioną twarz mężczyzny w częściowym mroku. Niczym upiorne wahadło zmuszała zniewolone przez siebie szkaradne cienie do rozpaczliwego pląsu na granicy jawy i snu. Diabolicznemu baletowi towarzyszył bezgłośny krzyk wydobywający się z ust osaczonej ofiary. 1 – Możesz już sobie iść… – Głos mężczyzny był spokojnie rzeczowy. – Jak to? – zapytała zdezorientowana. – Normalnie. Wstać. Ubrać się i zobaczyć, czy cię nie ma za drzwiami. – Jak to? – Jestem pewien, że już jesteś na korytarzu, tylko twoje ciało jeszcze o tym nie wie. Było miło. Byłaś ekstra… no, jesteś ekstra. I tyle. – Ale… – Czy mam użyć bardziej dobitnych słów w stylu „spierdalaj, mała”? Spojrzała zaskoczonym wzrokiem na leżącego obok faceta, który jeszcze chwilę temu doprowadził ją do obłędnego orgazmu. Wciąż miała wrażenie, że w niej był. Czuła na ciele zapach słodkiego potu połączonego z wonią wody toaletowej. Zbliżała się szósta nad ranem. Właśnie świtało. Miała nadzieję na śniadanie do łóżka albo chociaż buziak na dzień dobry. Usiadła, naciągając na siebie pościel. Niezręczna nagość drażniła. Przyglądał się jej z ciekawością. – Jak to mam sobie iść? Kim ja jestem niby? – Nie, no, mała… Bez histerii mi tu proszę. Pozbieraj swoje ciuszki, zostaw numer telefonu i po prostu wyjdź. Spędziliśmy razem noc, co nie znaczy, że spędzimy razem całe życie. Powiedziałbym nawet, iż jest to kompletnie wykluczone. – Uśmiechnął się zadowolony ze swojego cynicznego tekstu. – Dupek… – Nie pierwszy i nie ostatni w twoim życiu, przypuszczam. A tak w ogóle, to Michał. Miło mi. – Podparł głowę ręką. Fuknęła. Owinęła się prześcieradłem. Zwlekła z łóżka. Powoli zaczęła kompletować garderobę porozrzucaną po sypialni. Z głośników cichutko majaczyła Sonata Księżycowa, romantyczne dźwięki, które jeszcze kilka chwil temu podkręcały atmosferę perwersji i erotyki, teraz drażniły ją bardzo. „Spierdalaj, mała”, co za… – Pospiesz się. Chcę jeszcze pospać. – Widział, jak bardzo jest poirytowana sytuacją. Bawiło go to. Ubrała się szybko. Nie minęły trzy minuty, a usłyszał trzaśnięcie drzwiami. No… grzeczna dziewczynka. A ty jesteś skończonym kutasem, powiedział sam do siebie, zapalając papierosa. Nie przestawał się uśmiechać. Czuł się zrelaksowany po gorącym seksie z panienką, której imienia nawet nie pamiętał. Czy w ogóle mówiła mu, jak się nazywa? Wzruszył ramionami. Czy to ważne? Była. Zrobiła swoje. Poszła. Przeciągnął się na łóżku, wyprężając nagie, muskularne ciało. – Czas na poobiednią drzemkę… – Niedopałek papierosa wylądował w popielniczce. Mężczyzna leżał na wznak, z zamkniętymi powiekami. Ręce założył pod głowę. Chwilę wcześniej jednym naciśnięciem guziczka od pilota zmienił muzykę. Teraz z głośników sączył się fragment Requiem Mozarta. Lacrimosa miała ukołysać jego myśli i uspokoić puls. Czekał na sen. „Dzień ów łzami zlan gorzkimi, w którym na sąd z prochu ziemi grzeszny człowiek wstanie żyw – nucił. – Bądź mu Boże miłościwy. Dobry Panie Jezu, daj duszom zmarłym wieczny raj. Duszom zmarłym wieczny raj…”. Ale sen nie przychodził. Znowu. Powinien wpisać sobie w CV – chroniczna bezsenność. Minuta za minutą. Kwadrans za kwadransem. Czas płynął wolno, rozbudzany przez promienie wschodzącego słońca. Jego ciało, członki, każdy mięsień też powoli zaczęło wychodzić z letargu. Niespecjalnie miał na to ochotę. Najchętniej przeleżałby w pościeli cały dzień, wchłaniając w siebie dźwięki muzyki, która odcinała go od świata zewnętrznego. To było jak medytacja. Wejście w stan nirwany. Spokój. Sygnał budzika, niemal jak wycie syreny, zawrócił jego myśli o sto osiemdziesiąt stopni. Siódma. Podniósł się z łóżka. Podszedł do okna. Otworzył drzwi na taras. Poranne powietrze zalotnie owinęło się wokół jego nagiego ciała. Uśmiechnął się. Zapalił papierosa. „Daj duszom zmarłym wieczny raj”, zanucił cicho, wpatrzony w przestrzeń. Zamyślił się. Tu na peryferiach miasta mógł poczuć pierwotne zespolenie z naturą. Niczym nieskrępowana nić porozumienia. Wolność, której, mieszkając w centrum, nie był w stanie zaznać. Nakazy i zakazy, a w międzyczasie przymykanie oka na wszystko, co niedozwolone. Gardził ludźmi, którzy tak łatwo ulegają wpływom i podporządkowują się garstce debili na prezesowskich stołkach. Odetchnął pełną piersią, powietrzem nasyconym unoszącym się po burzy ozonem. Czas wydawał się płynąć wolniej, ulegając magii leniwego poranka. Nie, nie był ideałem… Broń Boże, daleko mu było do mężczyzny idealnego. Choć jeśli miałby brać pod uwagę zainteresowanie kobiet jego osobą, to mieściło się ono w przedziale dużo powyżej średniej. Cóż… Wiedział, jak owinąć sobie laskę wokół palca, żeby szybko i bez większego problemu zaczęła grać według zasad nakreślonych przez niego. Dobry bajer nie jest zły, powtarzał z uśmiechem. „Nie moja wina, że wyglądam jak młody bóg”. Natura obdarzyła go wzrostem i budową ciała, którą śmiało mógłby konkurować z greckim Erosem. Do tego śniada karnacja, ciemne włosy przystrzyżone na krótko i typowy trzydniowy zarost. Kolor oczu dopełniał całości. Niektórzy uważali, że nosi kolorowe szkła kontaktowe; że niemożliwością jest, aby ktoś miał tak ciemne, prawie czarne tęczówki. Śmiał się z tego. Lubił to swoje „szatańskie” spojrzenie. Korzystał z przyjemności, jakie daje przepełnione androgenami centrum aglomeracji, wyciskał je jak cytrynę, do granic możliwości. Żyć na maksa i wykorzystywać życie na maksa. Jest zbyt krótkie, żeby zastanawiać się nad tym, co wypada, a co nie. Nie myślał o konsekwencjach. Jeśli lalka pierwszego wieczoru po poznaniu od razu pcha ci się do łóżka, nie do końca wiedząc, jak masz na imię, to sorry wielkie, ale żal nie skorzystać z okazji. Nie on pierwszy i nie ostatni kusi się na niezobowiązujące dymanko. „Jeśli tak wyglądałby raj, to nie mam się czego obawiać po śmierci”… Dźwięk telefonu wyciągnął go z zamyślenia. Co znowu, pomyślał, sięgając po leżący na fotelu aparat. – Halo? Co tam koleżko? – Ustawił na głośnomówiący. – Hehehe… Same interesujące rzeczy… Właśnie przyjechałem na zdarzenie… i chyba mam coś ciekawego dla ciebie, panie kolego prokuratorze Gabryjelski. – Usłyszał dobrze mu znany niski męski głos. – Mam dziś wolne… I za sobą ciężką noc… – Michał zamknął drzwi na taras i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu koszuli. – Rozumiem, że to coś niecierpiącego zwłoki? – Powinieneś się wreszcie ustatkować, stary… No właśnie o zwłoki się rozchodzi. – Kamil, jakiś ty, kurwa, dowcipny z samego rana. – Uczę się od mistrzów… – roześmiał się mężczyzna. – Dobra, co masz? – Mam chyba twoją „pannę młodą”. – Tak? – Facet ubrał ofiarę w suknię i wybrał dość kiepskie miejsce na noc poślubną… Wiem, że prokuratura okręgowa zajmuje się tą sprawą. – Tak, przejęliśmy ją po drugim morderstwie. Ale nie spodziewałem się, że w ciągu niespełna tygodnia pojawią się kolejne zwłoki. Chyba trafił nam się seryjny bigamista. – Prokurator usiadł na łóżku, tym razem starając się zlokalizować spodnie. – Możesz wysłać po mnie radiowóz? – Jasne. Już wysyłam.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2yswlm
d2yswlm
d2yswlm
d2yswlm