Trwa ładowanie...
d2ul2j5
03-02-2020 13:30

Targowisko próżności. Vanity Fair. Tom 2

książka
Oceń jako pierwszy:
d2ul2j5
Targowisko próżności. Vanity Fair. Tom 2
Tytuł oryginalny

Vanity Fair

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Jedno z najważniejszych dzieł literatury angielskiej XIX wieku! Nikt nie jest lepiej przygotowany do wielkiej kariery i walki o bogactwa od powabnej i bezwzględnej Becky Sharp. Na przekór swym mizernym korzeniom pnie się więc po szczeblach drabiny społecznej. Jednak jej ckliwa przyjaciółka Amelia tęskni jedynie za grubiańskim wojakiem, Georgem. Obie panie muszą torować sobie drogę przez życie pośród skrzącego się jarmarcznym blichtrem społeczeństwa Regencji, gdzie wojny ― te wojskowe, jak i rodzinne ― stanowią codzienność, a fortuny rodzą się i umierają na pniu. Jedyną niezłomną i szlachetną postacią w tym zgniłym świecie pozostaje Dobbin. Swym oddaniem dla Amelii wnosi on patos i głębię do tej cudownie groteskowej opowieści o miłości i perypetiach społecznych. „Im dłużej czytam dzieła Thackeraya, tym bardziej odnoszę wrażenie, że jestem sam na sam z jego przenikliwością, z jego prawdą, z jego odczuciami. Thackeray to prawdziwy tytan literatury” – Charlotte Brontë

Targowisko próżności. Vanity Fair. Tom 2
Numer ISBN

978-83-7674-516-9

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

448

Język

polski

Fragment

Wdowa i matka W iadomości o wielkich bojach pod Quatre Bras i Waterloo dotarły do Anglii w jednym czasie. „London Gazette” pierwsza podała do publicznej wiadomości wyniki owych bitew i całą Anglią wstrząsnął dreszcz triumfu i przerażenia. Następnie przyszła kolej na szczegóły: po komunikacie o zwycięstwach poczęły nadchodzić listy poległych i rannych. Któż opisze lęk, z jakim otwierano i przebiegano wzrokiem te rejestry? Niemal w każdej wiosce lub zagrodzie trzech zjednoczonych królestw wielka nowina o walkach we Flandrii budziła radość i uniesienie, grozę i dławiący niepokój ― zwłaszcza po przeczytaniu wykazów strat pułkowych, gdy wiedziano już, czy ktoś najbliższy zginął, czy też ocalał. Nawet dziś, przeglądając pliki gazet z owych czasów, odczuwamy (jak gdyby z drugiej ręki) ową chwilę wezbranego napięciem oczekiwania. Szeregi nazwisk drukowano stopniowo i na ciąg dalszy trzeba było czekać do jutra, niby na dalszy odcinek powieści. Wyobraźmy sobie uczucia czytelników, gdy gazety wychodziły spod prasy dzień po dniu i trzymały w trwożnym zawieszeniu całą Anglię jak długa i szeroka. Jedna bitwa, w której uczestniczyło zaledwie dwadzieścia tysięcy żołnierzy, wywołała w naszym kraju piorunujące wrażenie. Pomyślmy zatem o nastroju Europy, gdzie przez dwadzieścia lat walczyły nie tysiące, lecz miliony ludzi, a każdy wojak, co kładł przeciwnika, ranił zarazem jakieś biedne, dalekie serce. Wiadomość przyniesiona Osborne’om przez historyczny numer „Gazette” zadała piorunujący cios całej rodzinie i jej głowie. Dziewczęta pogrążyły się w bezgranicznej rozpaczy. Posępny stary ojciec ugiął się jeszcze niżej pod ciężką ręką losu. Próbował wierzyć, że syna spotkała kara za złamanie posłuszeństwa, i nie śmiał przyznać nawet wobec samego siebie, iż przeraża go srogość wyroku, którego wykonanie nastąpiło tak rychło po ojcowskiej klątwie. Chwilami ogarniało go przerażenie, jak gdyby sam był sprawcą klęski George’a. Do niedawna istniała możliwość pojednania. Amelia mogła umrzeć lub młody buntownik mógł wrócić i rzec ze skruchą: „Ojcze, zgrzeszyłem”. Teraz jednak nie było już nadziei. Syn został po drugiej stronie otchłani nie do przebycia i niby upiór dręczył ojca spojrzeniem smutnych oczu. Osborne pamiętał te oczy od dnia, gdy George leżał w srogiej gorączce i wszyscy byli zdania, że musi umrzeć. Chory nie odzywał się słowem, tylko patrzył przed siebie mętnym, zamglonym wzrokiem. Wielki Boże! Jak ojciec nagabywał wtedy lekarza, jak krok w krok za nim chodził, ulgę zaś odczuł dopiero, gdy po przesileniu chory spojrzał nań przytomnie. Obecnie jednak nie było ratunku ni nadziei. Nie było widoków na pogodzenie, a przede wszystkim nie mogły paść pokorne słowa, co złagodziłyby gniew urażonej próżności, a wzburzonej krwi przywróciły bieg normalny. Trudno powiedzieć, co boleśniej raniło serce dumnego, bezwzględnego ojca: czy fakt, że syn był już poza zasięgiem jego przebaczenia, czy że on sam (nieugięty stary Osborne) nie doczekał się przeprosin, na które mimo wszystko pycha kazała mu liczyć. Wyniosły starzec mógł czuć tak albo inaczej, lecz w każdym razie nie miał powiernika. Wobec córek ni razu nie wymienił imienia syna. Rozkazał tylko starszej, by całą służbę żeńską przygotowała odpowiednio, sam zaś zamówił dla męskiej czarną liberię. Naturalnie odwołano wszystkie przyjęcia i zabawy. Przyszły zięć pana Osborne’a (dzień ślubu był już wyznaczony) nie otrzymał formalnej wiadomości, lecz wyraz twarzy osieroconego ojca wystarczył, by pan Bullock nie pytał o nic i nie nalegał o przyspieszenie mariażu. O bolesnej stracie rozmawiano niekiedy szeptem w salonie, gdzie pan domu nigdy nie zaglądał. Przesiadywał ustawicznie w swoim gabinecie, a cała frontowa część domu była zamknięta aż do końca okresu żałoby. Mniej więcej w trzy tygodnie po osiemnastym czerwca dawny znajomy Osborne’a, sir William Dobbin, przybył na Russell Square, bardzo blady i wzruszony, i stanowczo zażądał widzenia z panem domu. Wprowadzono go do gabinetu, gdzie po wymianie kilku słów, których nie rozumiał ani gość, ani gospodarz, ławnik dobył z portfela list ozdobiony dużą czerwoną pieczęcią. ― Wczoraj ― powiedział ― przyjechał do Londynu jeden z oficerów pułku N. i doręczył mi list od mojego syna, majora Dobbina. Przywiózł też coś dla pana, Osborne. Sir William położył list na biurku i przez moment wytrzymał martwe spojrzenie pana domu. Potem zerknął jak gdyby wstydliwie na zbolałego ojca, wstał i bez słowa wyszedł z pokoju. Osborne widział przed sobą dobrze znajomy charakter pisma, gdyż był to list skreślony ręką George’a o świcie szesnastego czerwca, na krótko przed rozstaniem z Amelią. Dużą czerwoną pieczęć zdobił fałszywy herb z dewizą: Pax in bello[1] ― herb wybrany przez próżnego starca z Księgi Parów, a należący do książęcego rodu, w pokrewieństwo z którym tyran z Russell Square starał się wierzyć. Ręka, co pisała te słowa, nigdy już nie ujmie pióra ni szpady. Nawet sygnet odbity na pieczęci ściągnął ktoś z palca trupa, gdy ów leżał na polu bitwy. Ojciec nie wiedział o tym. Bez ruchu siedział, patrząc w niemej grozie na list, i bliski był utraty przytomności, gdy go wreszcie otworzył. Jeżeli, czytelniku, poróżniłeś się kiedy z kimś bardzo bliskim, wiesz, jaką niechęć i wyrzuty sumienia budzą jego listy pisane w epoce miłości i zaufania. Przykro zagłębiać się w takie gorące zapewnienia zgasłych przedwcześnie uczuć! Jakież to kłamliwe epitafia, umieszczone nad trupem przebrzmiałej miłości! Jakież posępne komentarze życia i jego próżnostek! Niemal wszyscy pisywaliśmy i otrzymywaliśmy całe szuflady takich listów. To nasze schowki ze szkieletami, tajemne i strzeżone wstydliwie. Osborne drżał z przerażenia, spoglądając na list zabitego syna. List ów niewiele mówił. George był zbyt dumny, by przyznać się do tkliwości przepełniającej mu serce. Pisał jedynie, że w przededniu wielkiej bitwy pragnie pożegnać ojca i prosić go pokornie o życzliwe względy dla żony, a zapewne i dziecka, które może po nim zostać. Przyznawał otwarcie, że jego wybryki i szaleństwa pochłonęły już znaczną część niewielkiej schedy po matce. Dziękował ojcu za dawne liczne łaski i zapewniał, iż bez względu na to, czy polegnie, czy ujdzie z życiem, zachowa się w obliczu wroga w sposób godny George’a Osborne’a. Angielskie nawyki ― pycha, może nieśmiałość ― nie pozwoliły młodemu oficerowi napisać więcej. Pan Osborne nie mógł dostrzec pocałunku złożonego obok podpisu. Odrzucił list z bolesnym uczuciem niezaspokojonej miłości i niezaspokojonej zemsty. Nadal kochał syna i nie potrafił mu wybaczyć. W dwa miesiące później cała rodzina z Russell Square wybrała się do kościoła i młode damy spostrzegły ze zdziwieniem, że ojciec siada w innej ławce, nie w tej, którą zajmował zwykle, gdy przyszła mu ochota uczestniczyć w nabożeństwie. Ale na tym nie koniec. Pan Osborne siedząc naprzeciwko, nie odrywał wzroku od ściany nad głowami córek, które zerkały w kierunku posępnych rodzicielskich spojrzeń i zobaczyły nader okazały pomnik. Brytania, płącząca nad urną, złamanym mieczem i leżącym lwem, wskazywała, iż to dzieło sztuki zostało stworzone ku czci zmarłego wojownika. Rzeźbiarze owych czasów mieli widać na składzie zapas takich żałobnych emblematów, gdyż do dziś dnia można w katedrze Świętego Pawła oglądać setki podobnych pogańskich i niedorzecznych alegorii. W pierwszym piętnastoleciu naszego wieku było na nie ustawiczne zapotrzebowanie. Pod wspomnianym pomnikiem znajdował się zapożyczony herb Osborne’ów, a napis brzmiał, jak następuje: George Osborne, junior, kapitan N. Pułku Strzelców Pieszych Jego Królewskiej Mości. Poległ na polu chwały dnia 18 czerwca 1815 roku w wieku 28 lat, walcząc bohatersko za Króla i Ojczyznę w zwycięskiej bitwie pod Waterloo. Wieczna cześć jego pamięci. Dulce et decorum est pro patria mori.[2] Widok owej tablicy wstrząsnął nerwami sióstr i panna Mary musiała opuścić kościół. Parafianie ustępowali z szacunkiem przed zapłakanymi damami w grubej żałobie i patrzyli współczującym wzrokiem na kamienną twarz sędziwego ojca, który siedział jak posąg naprzeciw pomnika poległego żołnierza. Czy ojciec przebaczy teraz jego żonie? ― zastanawiały się panny Osborne, gdy odpłynęła fala zbudzonej na nowo rozpaczy. Znajomi rodziny niemało rozmawiali na temat pojednania teścia z młodą wdową, gdyż wiedzieli, że zerwanie ojca z synem nastąpiło po ślubie tego ostatniego. Rozpoczęły się nawet zakłady między poważnymi dżentelmenami zarówno w City, jak w okolicy Russell Square. Siostry obawiały się zapewne możliwości uznania Amelii za córkę rodziny, a niepokój ich wzrósł pod koniec jesieni, kiedy pan Osborne oznajmił, że wybiera się za granicę. Nie powiedział, dokąd jedzie, ale córki odgadły niezwłocznie, że do Brukseli, gdzie (jak wiedziały) Amelia nadal przebywała. O wdowie po George’u miewały stale dokładne informacje od lady Dobbin i jej córek. Zacny kapitan był obecnie majorem, gdyż zastępca dowódcy pułku zginął pod Waterloo, a O’Dowd, który i tym razem (jak zawsze, gdy miał okazję dowieść męstwa i opanowania w obliczu wroga) wyróżnił się zaszczytnie, był obecnie pułkownikiem i kawalerem Orderu Łaźni. Słynny pułk N. poniósł dotkliwe straty w obydwóch dniach walki, toteż liczni jego żołnierze znajdowali się jeszcze w Brukseli, gdzie wracali do zdrowia po zadanych ranach. Prawdę rzekłszy, stolica Belgii przypominała wielki szpital wojskowy, i to w wiele miesięcy po historycznej bitwie. W miarę jak zabliźniały się rany, okaleczeni wojownicy, starzy i młodzi, jęli przepełniać parki i lokale publiczne. Ludzie wyrwani świeżo z objęć śmierci oddawali się grze hazardowej, rozrywkom, miłości, jak przystało na targowisku próżności. Pan Osborne łatwo odnajdywał żołnierzy pułku N. Dobrze pamiętał jego umundurowanie, bacznie śledził wszelkie awanse i przeniesienia, a o oficerach, kolegach syna, lubił mówić tak, jak gdyby należał do ich grona. Nazajutrz po przyjeździe do Brukseli wyszedł ze swojego hotelu (położonego naprzeciw parku) i zauważył od razu, że żołnierz w znajomym mundurze odpoczywa na kamiennej ogrodowej ławce. Drżąc ze wzruszenia, zbliżył się i usiadł obok rekonwalescenta. ― Służyliście może w kompanii kapitana Osborne’a? ― zapytał i dodał po pauzie: ― To był mój syn. Żołnierz nie służył w tej kompanii, atoli uniósł zdrową rękę i zasalutował posępnemu staremu dżentelmenowi z szacunkiem. ― W całej kompanii nie było lepszego oficera ― powiedział. ― W Brukseli jest sierżant z kompanii kapitana Osborne’a… Teraz dowodzi nią kapitan Raymond… Ten sierżant był ranny, postrzelony w łopatkę, ale czuje się już zupełnie dobrze. Jeżeli wielmożny pan sobie życzy, może się z nim zobaczyć. On powie wszystko o… o walkach pułku N. Ale wielmożny pan widział już na pewno majora Dobbina, najlepszego przyjaciela kapitana, no i panią Osborne. Ona też jest w Brukseli i, jak wszyscy powiadają, było z nią bardzo kiepsko. Ale wielmożny pan wie już na pewno o tym… Stokrotnie wielmożnego pana przepraszam. Pan Osborne wsunął w rękę rekonwalescenta gwineę i powiedział, że da mu drugą, jeżeli wspomnianego oficera przyprowadzi do „Hotel du Parc”. Dzięki tej obietnicy sierżant zameldował się w bardzo niedługim czasie. Pierwszy żołnierz odszedł i opowiedział kilku kolegom, że do Brukseli przyjechał ojciec kapitana Osborne’a, bardzo szanowny i hojny dżentelmen, po czym koledzy pili i zabawiali się wesoło, pokąd starczyły gwinee pochodzące z sakiewki dumnego i zbolałego ojca. W towarzystwie sierżanta rekonwalescenta pan Osborne odbył wycieczkę na pola bitew pod Quatre Bras i Waterloo, dokąd rodacy jego pielgrzymowali w owym czasie tysiącami. W podoficerze, którego zabrał do karety, miał dobrego przewodnika. Widział skrzyżowanie dróg, z którego pułk rozpoczął natarcie, i zbocze, na którym zatrzymał francuską kawalerię ścigającą umykających Belgów. Tutaj został zastrzelony sierżant z pocztu sztandarowego, a waleczny kapitan ściął francuskiego oficera, gdy ów wyrywał sztandar z rąk młodego chorążego. Wzdłuż tej drogi pułk cofał się drugiego dnia walki, a pod tą skarpą biwakował wśród deszczu nocą z siedemnastego na osiemnasty. Dalej były stanowiska zajęte z rana i utrzymywane przez cały dzień, kiedy to czworoboki formowały się raz po raz, aby odpierać szarże nieprzyjacielskiej jazdy. A pod tym stokiem żołnierze szukali osłony przed nieprzyjacielskim ogniem artylerii. Pod wieczór na tym zboczu cała linia angielska otrzymała rozkaz do natarcia, gdy załamała się ostatnia francuska szarża. Kapitan dobył szpady, zawołał „hura!” i walecznie na czele kompanii ruszył na wroga, lecz został trafiony kulą i martwy osunął się na ziemię. ― Major Dobbin odwiózł do Brukseli ciało kapitana Osborne’a ― ciągnął sierżant cichym, zdławionym głosem. ― On też, jak wiadomo wielmożnemu panu, zajmował się pogrzebem. Gdy podoficer opowiadał, wieśniacy z sąsiedztwa i łowcy pamiątek cisnęli się wokół z krzykiem, proponując sprzedaż wszelkiego rodzaju zdobyczy: orderów, szlif, połamanej broni, cesarskich orłów. Po pielgrzymce do miejsc wsławionych bohaterskimi czynami syna stary Osborne hojnie wynagrodził sierżanta. Grób kapitana widział już uprzednio, gdyż udał się tam zaraz po przyjeździe do Brukseli. George leżał na pięknym podmiejskim cmentarzyku przy gościńcu do Laeken, gdzie podczas jednej z wycieczek oznajmił żartobliwie, że tam właśnie pragnąłby zostać pochowany. Przyjaciel spełnił to życzenie i młody oficer spoczywał w niepoświęconym zakątku, odgrodzonym żywopłotem od świątyń, wież i krzewów ozdabiających groby zmarłych katolików. Pan Osborne czuł upokorzenie na myśl, że jego syn ― dżentelmen angielski i kapitan walecznej armii brytyjskiej ― nie mógł zostać pogrzebany w ziemi, w której leżeli jacyś tam cudzoziemcy. Któż z nas zdoła określić, ile próżności tkwi w naszych najgorętszych uczuciach dla bliskich i jak bardzo samolubna bywa zazwyczaj ludzka miłość? Stary Osborne nie medytował wiele nad toczącą się w nim walką instynktów i egoizmu. Był przekonany, że wszystko, co robi, jest słuszne, że zawsze i wszędzie powinien postawić na swoim. Nienawiść jego ― ostra i jadowita niby ukłucie węża lub osy ― rzucała się na wszystko, co zdawało się jej przeciwstawiać. Pysznił się nią jak wszystkim, co do niego należało. Zawsze mieć słuszność, zawsze pchać się naprzód, nigdy nie ustępować! Oto hasła, dzięki którym tępy upór zyskuje przewodnictwo w świecie. Kiedy pan Osborne wracał z wycieczki na pola Waterloo, kareta jego napotkała o zachodzie słońca i niedaleko już bram stolicy odkryty powóz. Siedziały w nim dwie damy i dżentelmen, a oficer na koniu stanowił eskortę. Starzec cofnął się przerażony, a siedzący obok niego sierżant zerknął zdziwiony na sąsiada i zasalutował oficerowi, który bezwiednie oddał ukłon wojskowy. W powozie była Amelia! Obok siebie miała kulawego chorążego Stubble’a, a naprzeciw wierną i oddaną przyjaciółkę, panią O’Dowd. W powozie była Amelia, lecz jakże różna od ładnej, hożej dzieweczki, którą pamiętał pan Osborne! Twarz miała bladą, szczupłą, a piękne ciemne włosy uczesane gładko pod wdowim czepcem. Biedne, nieszczęsne dziecko! Jej nieruchome oczy tępo spoglądały w przestrzeń i równie tępo spoczęły na twarzy teścia, kiedy mijały się ekwipaże. Nie poznała go wcale, podobnie jak i on jej nie poznał, póki nie dostrzegł jadącego konno Dobbina. Starzec nienawidził synowej, a zrozumiał naprawdę, jak bardzo jej nienawidzi wówczas dopiero, gdy nastąpiło nieoczekiwane spotkanie. Kiedy powóz przejechał, Osborne spojrzał na sąsiada nieżyczliwie i z odrazą, a wzrok jego zdawał się mówić: „Nie gap się na mnie, przeklęty durniu! Tak! Nienawidzę jej! Wolno mi, bo ona zdeptała wszystkie moje nadzieje i ambicje!” ― Każ temu bydlakowi jechać prędzej! ― rozkazał siedzącemu na koźle lokajowi i zaklął szpetnie. Po chwili zatętniły na bruku końskie kopyta i Dobbin doścignął karetę. Myślami błądził gdzie indziej, a więc zrazu nie poznał Osborne’a i dopiero przejechawszy kilkadziesiąt kroków, uprzytomnił sobie, kogo spotkał. Przede wszystkim zerknął z ukosa na Amelię, aby przekonać się, jak podziałał na nią widok teścia. Biedna kobieta nie zauważyła Osborne’a. Wówczas Dobbin, nieodłączny towarzysz codziennych przejażdżek, wyciągnął zegarek i bąknął kilka słów usprawiedliwienia, że jest z kimś umówiony. Amelia nie zwróciła również uwagi, że major zawraca, lecz siedziała nieruchomo, a niewidzące oczy patrzyły na dobrze znany krajobraz ku odległym gajom, przez które odmaszerował niegdyś George. ― Panie Osborne! Panie Osborne! ― zawołał major, dogoniwszy karetę i wyciągnął rękę do dawnego znajomego. Stary dżentelmen nie drgnął nawet, lecz zaklął raz jeszcze i krzyknął do stangreta, by jechać prędzej. ― Muszę z panem pomówić ― rzekł oficer, kładąc dłoń na drzwiczkach pojazdu. ― Mam dla pana polecenie. ― Od tej kobiety? ― rzucił Osborne. ― Nie. Od pańskiego syna. Osborne cofnął się w głąb karety, a major pozwolił się wyprzedzić i bez słowa przejechał całe miasto. Przed hotelem zsiadł z konia i śladem starszego dżentelmena pospieszył do jego pokoi. George często tam bywał, gdyż w czasie popasu w Brukseli apartament ten zajmowali państwo Crawley. ― Słucham? Czym mogę służyć, kapitanie Dobbinie? Przepraszam, winienem powiedzieć: majorze Dobbinie, bo lepsi od ciebie polegli, ty zaś zająłeś jeszcze ciepłe po nich miejsce ― rzekł gospodarz sarkastycznym tonem, który lubił niekiedy przybierać. ― Tak. Lepsi ode mnie polegli. Właśnie o jednym z nich chciałbym pomówić. ― Tylko zwięźle, majorze. ― Osborne zaklął i zmierzył gościa niechętnym spojrzeniem. ― Przyszedłem jako najbliższy przyjaciel George’a i wykonawca jego ostatniej woli. Napisał ją, zanim ruszył do boju ― podjął Dobbin. ― Zdaje pan sobie sprawę, jak skromnymi środkami dysponował i w jak trudnych warunkach została wdowa po nim. ― Nie znam wdowy po nim, majorze. Niech wraca do swojego ojca. Ale Dobbin postanowił zachować pogodę i spokój, podjął więc dalej, nie zwracając uwagi na słowa gospodarza: ― Nie wiem, czy orientuje się pan w stanie zdrowia pani Osborne. Cios załamał ją fizycznie i moralnie. Wielkie niebezpieczeństwo groziło jej życiu i władzom umysłowym. Nie wiem, czy przyjdzie do siebie. Istnieje dla niej jedyna szansa ratunku. Pani Osborne ma zostać matką. Pragnąłbym wiedzieć, czy urazę do niej przeniesie pan na niewinne dziecię, czy też wybaczy pan przez wzgląd na George’a? Osborne wybuchnął na to tyradą samochwalstwa i pretensji do syna. Chciał niewątpliwie usprawiedliwić własne postępowanie i podkreślić występki George’a. Sądził, że w całej Anglii nie ma ojca, który równie wspaniałomyślnie potraktowałby syna nikczemnie zbuntowanego przeciw niemu. Nawet przed śmiercią George nie przyznał, iż pobłądził. Niechaj ponosi konsekwencje własnej nielojalności i własnych szaleństw. A on, Osborne, zwykł dotrzymywać słowa. Zapowiedział przecież, że nie odezwie się nigdy do tej kobiety ani nie uzna w niej synowej. ― Możesz jej to powtórzyć, majorze ― zakończył i dorzucił niecenzuralne wyrażenie. ― Do ostatniego tchnienia będę obstawał przy swoim. Nie było na co liczyć. Wdowa została skazana na życie ze skromnego zasiłku lub dobrowolnej pomocy Josa. Mogę jej to powtórzyć ― myślał smutno Dobbin ― a nie zmartwi się ani nie zatroska. Istotnie, nieszczęśliwa Amelia uginała się pod brzemieniem rozpaczy, myśli jej błądziły gdzie indziej i równie obojętnie traktowała złe jak dobre wieści. Prawdę rzekłszy, nie dbała również o przychylność i życzliwe względy. Przyjmowała je bez słowa, dziękowała sucho i znowu pogrążała się we własnym smutku. Dwanaście miesięcy przetoczyło się nad życiem biednej Amelii. Pierwszą połowę tego okresu spędziła w żałobie tak głębokiej i bolesnej, że autor ― co obserwował i spisywał niektóre wzruszenia jej wrażliwego serca ― musiał zamilknąć, widząc, jak ono krwawi. Ostrożnie stąpajmy wokół łoża boleści nieszczęsnej istoty. Cicho zamykajmy drzwi mrocznej komnaty i cierpiącą pozostawmy własnym myślom, jak czynili zazwyczaj zacni ludzie, co pielęgnowali ją przez długie tygodnie słabości i nie odstępowali, pokąd sam Bóg nie zesłał jej pociechy. Nadszedł dzień graniczącej ze zgrozą rozkoszy, gdy nieszczęśliwa owdowiała kobieta przygarnęła do piersi dziecko. Dziecko o oczach nieżyjącego męża, chłopca pięknego jak cherubin. Cudem wydał jej się pierwszy okrzyk niemowlęcia. Płakała nad nim i wybuchała śmiechem. Miłość, nadzieja, modlitwa ocknęły się znów w łonie, u którego spoczywało dziecię. Amelia była ocalona! Lekarze, obawiający się dotychczas o życie lub władze umysłowe pacjentki, trwożnie czekali na ów kryzys, bo wówczas dopiero mogli orzec, iż groźba minęła. Osoby, co przez pierwsze miesiące czuwały nad wdową, pojęły, że opłaciły się wszystkie troski i obawy, gdy młoda matka spojrzała na nie znów promiennym i serdecznym wzrokiem. Dobbin należał do owych opiekunów. On to przywiózł panią Osborne do Anglii i umieścił w domu matki, kiedy pani O’Dowd otrzymała naglące wezwanie od swojego pułkownika i musiała pożegnać przyjaciółkę. Każdy, kto posiada jakie takie poczucie humoru, musiał odczuwać radość na widok Dobbina, który piastował w ramionach niemowlę przy wtórze śmiechu obserwującej go Amelii. William był ojcem chrzestnym nowego chrześcijanina i rozwijał całą pomysłowość, zakupując dlań kubki, łyżki, smoczki, koralowe kółka do gryzienia. Kronikarz może nie opisywać, jak matka pielęgnowała malca, jak ubierała go troskliwie, jak nim wyłącznie żyła; jak odsuwała wszelkie niańki i niemal wszystko pragnęła robić własnoręcznie; za jaką łaskę uważała fakt, że majorowi pozwalała czasem kołysać chrześniaka. To dziecko stanowiło jej życie, wypełnione obecnie tylko rodzicielskimi uczuciami. Nieświadomą, słabą istotkę otaczała uwielbieniem i miłością, ofiarowując jej wraz z mlekiem swoich piersi całą siebie. Nocą, gdy była sama, przeżywała ukradkiem wzloty macierzyńskiej miłości, która dzięki niezwykłej pieczy i Opatrzności boskiej jest nieodłączną częścią kobiecego instynktu. Była to radość nieporównanie wyższa niż rozum, ślepe wspaniałe porywy znane tylko niewieściemu sercu. Dobbin patrzył na Amelię, jeżeli zaś miłość pozwoliła mu śledzić najskrytsze tajniki jej serca, musiał dojść do żałosnego wniosku, iż dla niego nie ma tam miejsca. Wiedział o tym, pogodził się ze swym losem i zadowolił nim. Rodzice Amelii rozumieli zapewne uczucia Dobbina i nie zamierzali się im przeciwstawiać, gdyż zacny major niemal codziennie bywał w ich domu i godzinami przesiadywał z nimi albo z Amelią, albo z poczciwym gospodarzem, panem Clappem oraz jego rodziną. Ustawicznie pod takim lub innym pretekstem przynosił wszystkim upominki, a córeczka właściciela domu, faworytka Amelii, nazywała go zawsze „pan major z cukierkami”. Ona zazwyczaj występowała w roli mistrza ceremonii i meldowała gościa pani Osborne. Pewnego dnia zanosiła się od śmiechu, gdy przed furtką stanął wolant „pana majora z cukierkami”, a sam pan major wkroczył do ogródka obładowany koniem na biegunach, bębenkiem, trąbką i innymi zabawkami w wojskowym stylu. Były to prezenty dla małego George’a ― prezenty przedwczesne, gdyż mały George liczył sobie zaledwie pół roku. ― Szszaa! ― syknęła Amelia, bo jej synek spał i obawiała się zapewne, iż może go obudzić skrzypienie butów Dobbina. Wyciągnęła do gościa rękę i uśmiechnęła się, ponieważ nie mógł jej ująć, póki nie pozbył się ładunku zabawek. ― Idź na dół, mała Mary ― polecił Dobbin swojej przewodniczce. ― Chcę porozmawiać z panią Osborne. Amelia spojrzała nań, jak gdyby zaskoczona lub zdziwiona, i położyła George’a na łóżku. ― Przyszedłem, Amelio, żeby się z tobą pożegnać ― rzekł major, ujmując delikatnie jej szczupłą, białą rękę. ― Pożegnać? A dokąd się wybierasz? ― spytała z uśmiechem. ― Listy adresuj do mojego banku. Stamtąd mi je przekażą. Myślę, że… że będziesz do mnie pisywać, prawda? Ja, widzisz, wyjeżdżam na bardzo długo… ― Będę ci pisać wszystko o małym George’u! ― zawołała młoda matka. ― Drogi, kochany Williamie! Taki byłeś zawsze dobry dla niego i dla mnie! Spójrz, jaki to aniołek! Mała różowa łapka chwyciła odruchowo palec żołnierza, któremu Amelia spojrzała w twarz wzrokiem promieniejącym macierzyńską tkliwością. Najbardziej nienawistne spojrzenie nie mogłoby zranić biednego Dobbina boleśniej niż ów wyraz odbierającej nadzieję dobroci. Pochylił się nad matką i dzieckiem. Na moment utracił mowę. Potem z niemałym wysiłkiem zdołał wyrzec: ― Niech cię Bóg błogosławi. ― Niech cię Bóg błogosławi ― powtórzyła Amelia i wspiąwszy się na palce, pocałowała Dobbina. ― Szszaa! Nie budź George’a ― dodała, kiedy major postąpił w stronę drzwi ciężkim krokiem. Nie słyszała chrzęstu kół, gdy wolant ruszał sprzed furtki. Spoglądała na swoje dziecko, które uśmiechało się we śnie. [1] Pax in bello ― Pokój w czasie wojny (łac.) [2] Dulce et decorum est pro patria mori. ― Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę, (łac.)

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2ul2j5
d2ul2j5
d2ul2j5
d2ul2j5