Rodzina Łopocińskich - czwarta nominacja do Nagrody Alchemika
Kolejni nominowani do Nagrody Alchemika to małżeństwo Łopacińskich, którzy z dwójką dzieci przez rok przejechali autostopem, tanimi pociągami i autobusami 114 tysięcy kilometrów na trzech kontynentach, bez przewodników i hotelowych rezerwacji. A nie były to spokojne Stany Zjednoczone ani dostatnia Europa…
Kolejni nominowani do Nagrody Alchemika to małżeństwo Łopacińskich, którzy z dwójką dzieci przez rok przejechali autostopem, tanimi pociągami i autobusami 114 tysięcy kilometrów na trzech kontynentach, bez przewodników i hotelowych rezerwacji. A nie były to spokojne Stany Zjednoczone ani dostatnia Europa…
Poniżej prezentujemy ich rodzinę widzianą oczami znanej dziennikarki i reporterki, Marii Wiernikowskiej.
Jeżeli znasz kogoś, kto wywrócił życie do góry nogami, by realizować swoją pasję – zgłoś kandydata na www.nagrodaalchemika.pl .
Na zwycięzcę czeka 20 000 złotych.
„Zapamiętaj dokładnie miejsce, w którym zapłaczesz”
„Gówniany problem mam!” – śmieje się Lizka w słuchawkę. W domu wywaliło szambo, mąż w pracy, 600 kilometrów od Torunia, a oni muszą być rano w telewizji. Ale nie takie problemy się miało…
Przyjadą do Warszawy samochodem koleżanki. Jednak nie, wysiadł akumulator, więc złapią pekaes (na własny koszt, bo gospodarze się tłumaczyli, że są nowym kanałem). Lizka da się pomalować przed wejściem do studia, Luśka – uczesać na Frozen i we trójkę, bez taty – tata w Krynicy – przed kamerami telewizji śniadaniowej opowiedzą przez kwadrans swoją przygodę życia.
Jak tu w kwadrans opowiedzieć rok? Jak między reklamami a prognozą pogody opowiedzieć 393 dni spędzonych w 40 państwach świata na trzech kontynentach? W dodatku gdy się ma lat 11, jak Luśka, albo 13, jak Wojtek?
Spotykamy się na Polu Mokotowskim i dzieciaki nie mogą przestać mówić, co się nie zmieściło w programie. Mówią chórem na dwa głosy, bo mama im nie przerywa, nie poprawia i nie strofuje. To pierwsza ważna obserwacja.
(img|591150|center)
źródło: www.lopacinskichswiat.pl
Nie ma chyba rodzica, który by nie zastrzygł uchem na wychowawczy pomysł Łopacińskich: wyrwali na rok swoje pociechy ze szkoły, żeby zafundować im lekcję świata. W czasach, gdy inni wypruwają sobie żyły, zarabiając na prywatne szkoły, na angielski z nejtiwspikerem, na odwożenie na basen i wysyłanie na kolonie za granicą, oni zabrali się za edukację sami. Powód? Żeby spędzić z dzieciakami jak najwięcej czasu. I najbardziej intrygujące jest, co się będzie działo z takim stadkiem, które przemierza z małymi przez morza i lądy.
Tak, tak, Ameryka Południowa, Afryka, Azja… Bez rezerwacji, przewodników i biur podróży.
Nie spali w hotelach, lecz u prywatnych ludzi w systemie couchsurfing, szukając mety w następnym miejscu tuż przed wyruszeniem z poprzedniego. Jeździli najtańszymi autobusami, pociągami i autostopem. Do samolotów wsiadali, tylko żeby przelecieć nad oceanami.
Jedli jajecznicę z krokodylem i chipsy z robaków, kobrę i smażonego skorpiona. Próbowali wszystkiego, czym ich częstowano.
Nie powiedzą, ile wydali, bo jedni nie uwierzą, że tak tanio, a inni uznają ich za bogaczy. A oni na tę podróż oszczędzali kilka lat, jeżdżąc starym autem i chodząc w dziurawych butach.
Prześcigają się w opowieściach, jak w Gwatemali spali na ciasnych siedzeniach w chicken bus – szkolne autobusy z USA na południowym, biedniejszym kontynencie przystosowano dla dorosłych, upychając na podwójnych siedzeniach po trzy osoby, jak kury na grzędzie, plus na dachu ludzie i kurczaki. Albo jak w Patagonii nie mieli gdzie pójść i już rozbijali namiot na przystanku autobusowym, gdy przechodzień powiedział „Chodźcie do mnie, bo będzie burza”.
Spod kwestii praktycznych, o które pytają ich wszyscy, bo to tematy dla polskiego turysty podstawowe, wyłania się migotliwy, soczysty, żywy obraz, który można podpisać jednym tytułem: świat jest ciekawy.
(img|591151|center)
źródło: www.lopacinskichswiat.pl
Nie mówią „świat jest piękny”. Choć dane im było z bliska podziwiać cuda natury: wieloryba, lodowiec czy wulkan od środka, oni chętniej mówią o spotkaniach.
W drodze do Biblioteki Narodowej (tani bar) uprzedzają, że są wegetarianami. Odechciało im się jeść mięsa po tym, jak tam w świecie napatrzyli się na nędzny żywot zwierzaków. Zamówią więc na obiad pierogi z jagodami, sami przyniosą talerze, sami sprzątną.
Zwierzęta się nie liczą, a i ludzie często mają pieskie życie. To jest druga interesująca obserwacja: dzieci Łopacińskich nie są skupione na sobie, lecz opowiadają o problemach, z którymi się zderzyły, analizują, co zobaczyły, porównują, często są oburzone.
Spotykali dziewczynki w ciąży. Okazuje się, że są kraje, gdzie nowe pokolenie rodzi się co 15 lat.
W Nikaragui samochody myje się w rzece. Nikt tam nie myśli o ochronie środowiska. Wszystko się rozpada, bo ludziom jest wszystko jedno.
W Zimbabwe mężczyźni niczego nie reperują, jak ich tata. Gdy kupią auto, jeżdżą nim tak długo, dopóki się nie zepsuje, po czym je porzucają na złom.
W domu sierot w Ugandzie zaskoczyły ich termitiery w środku sypialni i gniazdo szerszeni. Nikt z obsługi nie tknął palcem, żeby je usunąć.
Wojtek dodaje z przekonaniem, że Afrykanie biernie czekają, żeby wszystko za nich zrobili biali. Ale zaraz wyjaśnia: Afrykanów uczy się niezaradności. Gdy zambijski misjonarz wykopał w wiosce studnię, władze kazały mu ją zakopać, bo mają monopol na dostawę wody. Chłopak chętnie wszystko podaje w liczbach: rocznie Afryka dostaje tyle pieniędzy, ile Europa wydała na odbudowę po II wojnie światowej.
- Dwa razy się zastanowię, zanim dam złotówkę na pomoc Afryce – kwituje stanowczo matka.
Mała Luśka, która zdążyła wcześniej wykrzyczeć, że na całym świecie 200 milionów dzieci pracuje fizycznie, a co sześć sekund umiera gdzieś dziecko, teraz już zmęczona leży z głową na stole. Ale nagle podrywa się z okrzykiem:
- O, rany, patrzcie! – i pokazuje na szybę. Za oknem przez ogród Biblioteki Narodowej kroczą dwie Murzynki w kolorowych zawojach. Co będzie, jeśli i do Polski zawiną masowo uciekinierzy?
- Trzeba przyjmować, pomagać, ale stawiać warunki: rok na naukę języka oraz zawodu i do pracy – powie później ich ojciec.
Kiedy wychodzimy z Biblioteki Wojtek zahacza o blaszkę, wystającą z kamiennych schodów – w różnych językach uwiecznione tytuły książek Kapuścińskiego. Akurat dynda urwany Herodot. Chłopak bez namysłu pochyla się i próbuje naprawić…
Łopacińskich bulwersuje niedbałość i bezradność. Przygnębia i dziwi pogodzenie się z nędzą. Z trudem konfrontowali się z nieskończoną ilością próśb i wyciągniętych rąk. Nieraz się dzielili posiłkiem. W końcu postanowili, że będą dawać jałmużnę raz dziennie jednej osobie – słabej, kalekiej, która sama sobie nie radzi. Nigdy dzieciom, bo pieniądze pójdą na alkohol i narkotyki dla dorosłych.
Ale przecież całą swoją podróż zawdzięczają pomocy innych. Ludzie otwierali przed nimi swoje domy, biskup w Bangladeszu zafundował im bilet na pociąg do następnej stacji. Kto inny kupił im kawę albo lody, żeby choć tak uczestniczyć w ich wyprawie. Zapisywali imiona, żeby nie zapomnieć.
- Wiedziałem, że będziemy prosić. Uczyliśmy się brać, dawać i oddawać – powie ojciec, gdy spotkamy się w przydrożnym hotelu, między zebraniem zarządu firmy, która go zatrudniła, a jego powrotem do pracy. – Ja zawsze tak wyglądam! – odpowiada na moje zdziwione spojrzenie. Płowowłosy, brodaty hippis ze zdjęć z wyprawy nagle przedzierzgnął się w menedżera w ciemnym garniturze.
- Bo ja właśnie taki jestem, od lat. To jest moje życie. Na luksus bycia z dziećmi przez rok, dzień w dzień, musiałem zapracować. Ten rok był precyzyjnie zaplanowany. I powrót także. Ja nie szukałam swojego miejsca na ziemi – ono jest tu.
Nie zawsze taki był i nie zawsze tu – dziś dyrektor w dużym sieciowym hotelu, na początku, jako student na saksach odganiał gołębie sprzed restauracji w Turynie, potem stał na zmywaku, a dopiero gdy nauczył się języka – mógł obsługiwać gości. Takie strzępki historii swojego męża opowiada Liza. Kiedyś złapał ich kryzys małżeński, więc to ona spakowała plecak i wyjechała na dwa miesiące do Indii. Wojtek był tam już po miesiącu. Taki zachwycony wszystkim, zdumiony jak dziecko…
Kto był szefem ich wyprawy? Oczywiście mąż! Emancypacja? Po co? Kobiety mają tyle pięknych, kobiecych cech, tyle pięknych zadań…
Czy nie bała się podróży w świat z dziećmi?
- „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” – cytuje Szymborską. A ją najbardziej zdumiewały własne dzieci – ich siła i odwaga.
Projekt Szkoły Świata wymyślili właśnie po to, żeby odpłacić się za otrzymywaną pomoc. W podstawówkach, ale też na uniwersytetach 28 krajów mali Łopacińscy mieli 48 prezentacji po hiszpańsku i po angielsku. Jakoś tak niepostrzeżenie Wojtek i Luśka nauczyli się gadać w obu językach. Przed prelekcją Wojtek razem z gospodarzami, u których akurat mieszkali, tłumaczył słowo po słowie swoje wystąpienie, uczył się go na pamięć i nazajutrz wygłaszał je po hiszpańsku. Opowiadali o Polsce, pokazywali „Bolka i Lolka”, rozmawiali o marzeniach. Jak umieli, odpowiadali na pytania. Więc właściwie też pracowali. To była część planu.
Przekonali do swojego projektu kilkudziesięciu sponsorów. Od jednych dostali ubrania, od innych polskie gadżety. Dzieci miały zadania. Luśka dla polskiego producenta soków wyszukiwała egzotyczne owoce. Najlepszy był taki fioletowy, okrągły, o smaku miodu. Wysłała opis i zdjęcie, ale nazwy polskiej jeszcze nie ma.
Wojtek zbierał ciekawostki. Na przykład w Ekwadorze zauważył drewniane wózki do wożenia drewna, jak u Flinstonów: drewniane kółka, a nawet drewniany hamulec, bardzo przydatny, bo z góry rozwijały prędkość 40-50 kilometrów na godzinę.
Rozglądał się też za dziećmi z pasją. I tak w Burundi spotkał chłopaka, który chciał być perkusistą. Grał na bębnie, zrobionym z wiadra po farbie. Za pośrednictwem Wojtka polski sponsor zafunduje mu prawdziwy instrument.
(img|591152|center)
źródło: www.lopacinskichswiat.pl
Dziewczynka w Meksyku z autystycznym braciszkiem w ubogiej rodzinie dostała laptopa – pisała artykuły, jak zapobiegać przemocy w rodzinie.
Są chwile, kiedy mała Luśka włazi tacie na kolana i z szeroko otwartymi oczami uczestniczy w rozmowie o dziecięcej prostytucji, aborcji i kanibalizmie. Czy to nie zbyt drastyczne? – waham się.
- Nie, bo prawdziwe – odpiera matka o takich samych, dziecięco niebieskich oczach. – Gorzej by było, gdybyśmy im puścili horror albo kryminał. A tu zobaczyli prawdziwe okrucieństwa, zgotowane przez ludzi, dzieci nikt tam nie oszczędzał.
Gdy byli całkiem mali, ojciec zabrał dzieciaki na nocną wyprawę na Babią Górę, żeby zobaczyły wschód słońca. A potem pojechali do Oświęcimia. Teraz w drodze trafili do muzeum ludobójstwa w Rwandzie – na ławkach szkolnych leżały wysuszone przez piach, okrutnie okaleczone ciała.
W Ugandzie spotkali dziewczynę ze słoniowatymi nogami, całymi w gnijących strupach. Nikt dotąd jej nie przytulał, a zrobiła to Liza.
Przed początkiem roku szkolnego dzieci Łopacińskich będą zdawać egzamin szkolny. Ale Luśka chce oblać, żeby przerobić czwartą klasę.
- Nie mogą mnie ominąć ułamki!
No a może w ogóle nie wracać do szkoły, tylko uczyć się w domu?
- Homeschooling? Nie ma mowy! – odpiera Wojtek. – Ja chcę się konfrontować z innymi chłopakami.
Jego ojciec, w kwadrans rozmowy, na jaki mógł sobie pozwolić, trzymając w samochodzie kierowcę (który równo po kwadransie zadzwonił, żeby przypomnieć o dalszym kalendarzu), wyłożył mi podobną filozofię. Zafascynował go dualizm Indian, którzy przyjęli Corteza nie jako najeźdźcę, ale inny, komplementarny byt, z którym należało się skonfrontować, lecz nie niszczyć go.
Chciałby kiedyś swoje przemyślenia z tej drogi spisać, albo opowiedzieć komuś, kto pisać umie.
Esencją tej podróży dla Wojciecha Łopacińskiego jest jego spotkanie z synem. To było na szczycie Kilimandżaro. Szli tam tylko we dwóch, bo wstęp na wspinaczkę jest płatny i nie było ich stać na cztery bilety (mały Wojtek wyłożył swoje całe oszczędności z komunii). Pozornie łatwa wyprawa, bo z tragarzami, po pięciu dniach, pod ośnieżonym szczytem, doprowadziła go do kresu sił. 13-letni syn musiał mu pomóc. Kiedy dotarli razem na szczyt, objęli się i zapłakali.
- Czekałem na to wiele lat. Jak byłem mały, mój tata obiecał mi, że gdy już stanę się dorosły, to napije się ze mną wódki. Skończyłem 16 lat, 18, 21… I nigdy jakoś się nie udało. A my z Wojtasem objęliśmy się za szyje na Kilimandżaro.
Mieli zawsze pieniądze na bilet powrotny, żeby w każdej chwili móc w razie potrzeby wsiąść w samolot.
Czy chcieli gdzieś zostać? Chyba nie. Bywały piękne miejsca, ale żeby zostać?... Nie.
- To nieprzyzwoite, że my tu w Europie narzekamy – mówi Eliza. – Ja kocham Polskę.
Tak po prostu. Bo Wojciech i Eliza Łopacińscy to ludzie zwyczajni. Kto nie marzył o objechaniu świata dookoła? Tyle że oni to zrobili.
Następnym razem są wszyscy pod Pałacem Kultury – teraz rodzina Łopacińskich będzie się spotykać w stolicy, kiedy tata wyrwie się z pracy na południu Polski. Zresztą zawsze lubili przyjeżdżać z Torunia na weekend do Warszawy.
Maria Wiernikowska
Przeczytaj także: