Michał Woroch - trzeci nominowany do Nagrody Alchemika
Michał Woroch, nominowany do Nagrody Alchemika, odkrywa świat, kierując się prostą z pozoru zasadą – żeby zacząć podróż, trzeba wyjść z domu. Poniżej prezentujemy jego sylwetkę widzianą oczami znanej dziennikarki i reporterki, Marii Wiernikowskiej.
Jeżeli znasz kogoś, kto wywrócił życie do góry nogami, by realizować swoją pasję – zgłoś kandydata na nagrodaalchemika.pl. Na zwycięzcę czeka 20 000 złotych.
„Wprawdzie nie miał grosza przy duszy…”
Samochód z windą
- Jak ładna pogoda jest, to się siedzi na tarasie przed domem i się projektuje: na boku auta będzie siedzenie pod prysznic, woda podgrzana w układzie chłodzenia będzie leciała ze zbiornika na dachu. Jedna winda (podnośnik od ciężarówki), będzie ruszała z kładki na dole, druga, mojego pomysłu, wyjedzie na dach. Tam będzie namiot, no i przede wszystkim taras. Żeby oglądać widoki i robić zdjęcia.
Dziś pada deszcz, więc Michał patrzy przez okno: na środku podwórza, na tle młyna z rudej cegły stoi zielony defender. W głębi mostek, pod nim rzeczka, a raczej odnoga Tążyny, która ze wszystkich stron opływa maleńką wyspę i wpada do Wisły. Któregoś dnia piękny dwudziestoletni gruchot ruszy stąd w drogę do Ameryki Południowej.
- Jeszcze tylko trzeba parę rzeczy zrobić: wymienić układ zawieszenia, przystosować na ręce gaz i hamulec, przerobić sprzęgło na hydrauliczne, żeby uruchamiało się z guzika, a nie ze stopy...
Bo stopy są najsłabszym punktem tej wyprawy. Mówiąc brutalnie - stóp nie ma. Nóg w ogóle nie ma. To znaczy są, ale do niczego. Dlatego też najlepszy będzie wóz terenowy, bo nie wiadomo, kto by go miał wyciągać, gdyby się zakopał gdzieś w Amazonii... Jak w czasie poprzedniej podróży zachciało mu się podjechać bliżej morza, ugrzązł w piachu na długo. A to była Europa.
- Wszyscy mi mówią, że jest stary, głośny, niewygodny, ale w ogóle nie chodzi o wygodę. To musi być mocna konstrukcja z nierdzewnej stali, samochód będzie niezniszczalny i łatwy do naprawienia. Będzie domem, środkiem lokomocji, terenowym wózkiem - wszystkim, żebyśmy samodzielnie przejechali całą Amerykę Południową. Trochę będzie kosmicznie wyglądał... - pokazuje na ekranie komputera swoje wizje. Przez osiem miesięcy zarobił jako grafik, świeży absolwent poznańskiej ASP, dwadzieścia 27 tys. na samochód. Do półrocznej wyprawy za Atlantyk brakuje jeszcze 65 tys.
W pokoju za kaflowym piecem drzemie jego kumpel, towarzysz ze szpitalnych rehabilitacji, też „kulawy” - taka autoszydera. Razem zrobili przed trzema laty 17 tys. kilometrów do Maroka. Teraz planują dwa razy tyle. Też tylko we dwóch.
- Maciek jest silny, a ja jestem mózgiem wyprawy - stwierdza radośnie Michał, całym ciałem wyciskając ząbek czosnku do spaghetti.
Fakt, kiedy Maciek wjeżdża do kuchni, jego wózek tańczy w nagłych zwrotach, przez próg, po podeście na trawę, i dalej do auta, żeby zrobić we wsi zakupy. On w tym reportażu występować nie będzie, ale jest przecież nieodłączną częścią wyprawy.
Spotkałam ich w centrum Warszawy, kiedy po całym dniu krążenia po różnych instytucjach przycupnęli na wegańską kanapkę przy Domu Braci Jabłkowskich. Niby zadowoleni, ale...
- Te krałdfałndingi i fejzbukingi... - zżymał się Maciek, skręcając papierosa. - Brać od kogoś kasę za to tylko, że się chce coś zrobić? Trzeba to zdobyć samemu, tak mi się wydaje. I może jakiś cud się zdarzy, że nie będziemy musieli tego robić w Internecie.
- Ja też bym wolał jechać za swoje. Zarobiłem kasę na samochód i czuję, że doszedłem do granicy moich możliwości. To pragnienie wyjazdu jest tak silne, że chwytam się wszystkiego i chyba pójdę na tę zbiórkę publiczną - tłumaczył się Michał.
- I tu się różnimy - burczał Maciek, odpychając kółka po chodniku Brackiej. Wózek Michała poprowadziła Iza, która ściągnęła ich do stolicy, żeby opracować strategię crowdfoundingu. To modna ostatnio zbiórka pieniędzy na konkretny, prywatny cel, najczęściej jakiś „zakręcony”, trochę gra, bo jak nie przekonasz internautów do swojego pomysłu, to musisz oddać, co zbierzesz.
fot. www.wheelchairtrip.com
- Dlaczego ludzie mają wam pomagać?
- Bo ta wyprawa to moje marzenie. Są dwa wyjścia: albo prosić i coś zrobić, albo nie robić nic. Więc lepiej prosić.
Ale Maciek łatwo nie zrezygnuje ze swoich fantastycznych planów. Wierzy w cud, w dobrą passę w kartach, a w końcu o trzeciej nad ranem, już w domu, wpada na nowy pomysł.
- Weźmy kredyt w banku. Pojedziemy, po pół roku wrócimy i kasy nie oddamy. Co, posadzą cię? - salwa śmiechu.
On też chwyta się wszystkiego, bo wie, że przyjaciel ma mało czasu. Choroba - zanik mięśni - postępuje, a lekarstwa nie ma.
- To będzie moja ostatnia podróż - mówi Michał cicho, ale jest w tym jakaś stanowczość. Pogodzenie dodało mu nowej energii. Jeśli teraz nie uda się znaleźć sponsorów, to pojedzie do pracy za granicę. W dwa lata zarobi na tę wyprawę, ale boi się, że wtedy nie będzie już miał siły.
Michał jeździ na wózku od dziesięciu lat. Przez ten czas w mongolskich górach wjechał konno na 3600 metrów (nigdy wcześniej tak nie płakał z bólu), przez całą Europę dojechał do Maroka, w Norwegii został freeganinem - wybierał ze śmietników jedzenie „drugiej świeżości”, dotarł na Spitzbergen (spał w samochodzie) i do Indii, gdzie wszyscy sadhu próbowali go uzdrowić. Teraz też ktoś obiecuje, że nad rzeką Ukajali w dorzeczu Amazonki będzie czekał na nich szaman... Ale Michał nie przywiązuje się do tej myśli. W gruncie rzeczy sama droga jest celem.
- Tylko długa podróż daje wgląd w samego siebie i dystans do codziennego życia. Podróżujesz, żeby wrócić i zacząć żyć inaczej, lepiej.
Więc musi wyruszyć do Ameryki, choćby nie wiem co.
fot. www.wheelchairtrip.com
(img|585646|center)
- A po co?
- Dobre pytanie... Wszyscy mnie pytają, po co się tak męczyć. Myślę, że jak sobie postawisz zadanie, żeby osiągnąć jakiś cel idąc trudną drogą, to łatwiej się potem żyje w normalnym świecie, takim codziennym. I mam nadzieję, że kiedy ktoś zobaczy nasz wielki trud, to go zarazi do podjęcia swojego. Każdy ma swój trud. A wielka droga zaczyna się od małego kroku. Jak ktoś nigdy nie wyjeżdżał do dużego miasta, to niech zacznie od wyjazdu do dużego miasta, a nie zaraz na inny kontynent.
Jego pierwszym krokiem był wyjazd z domu w Janowcu Wielkopolskim do Poznania.
- Początkowo jak usiadłem, nie robiłem nic. Przez półtora roku nie wychodziłem. Chciałem ze sobą skończyć.
Aż któregoś dnia wyjechał, za dziewczyną.
- Co te dziewczyny we mnie widzą?!
Wiadomo, co on widzi w nich: radość życia. Energię. Chemię. Ale o tym nic więcej nie powie, cicho sza.
Od rana pakuje się w drogę: pojedzie na zlot landroverowców. Da się wnieść do auta „na pannę” - Hans, kumpel, który specjalnie przyjeżdża z Poznania, weźmie go na ręce, a dziewczyna Hansa siądzie za kierownicą. Zrobi 500 kilometrów do Drawska i z powrotem, będzie spać na tylnym siedzeniu, jechać jako pilot na rajdzie, nauczy się naprawiać krzyżak przy tylnym wale i zdobędzie serca wariatów na punkcie land roverów. Wróci ubłoconym autem, szczęśliwy i zmęczony.
- Siabadaba!
Nazajutrz wyruszy do pracy.
Po drodze zahaczy o mamę. Katarzyna pracuje w wiejskim Domu Pomocy Społecznej, prowadzi terapię zajęciową. Michał od dziecka przychodził do niej do pracy, pensjonariusze wychodzą na powitanie, na stole pojawiają się placki ziemniaczane z cukrem. Stary znajomy, pan Tadeusz, który od lat siedzi tu z przyzwyczajenia, zazdrości Michałowi, że ma zapewnione miękkie lądowanie. A jemu ani się śni miękko lądować i z ogniem w oczach kusi emeryta do ucieczki na wolność.
Kasia kręci głową i na pożegnanie długo całuje syna, obejmując go za szyję. Prosi, żeby zwolnił tempo. Żeby choć trochę się mniej męczył.
- Mamo, nie jestem zmęczony i jestem szczęśliwy.
Jeszcze zahaczy o dom rodzinny po urzędową korespondencję: musi się tłumaczyć, że trzydziestoletni człowiek z jego przypadłością wcale nie musi być przykuty do adresu, domu i łóżka.
Łapie coś do jedzenia z lodówki i czyste koszule. Jego pokój ciągle na niego czeka, na piętro wjeżdża luksusowa winda.
fot. www.wheelchairtrip.com
Matka była u niego na wyspie tylko raz. Chwaliła, że pięknie, że dobra zupa i sushi, ale potem siostra mówiła Michałowi co innego - że żal jej serce ściska na widok warunków życia w chacie po młynarzu i że powinien wrócić do domu. Magda układała chłopakom w kuchni kafelki, ale ją przegonili, bo nie przestawała sprzątać. Teraz wiezie mu z Poznania uprane ciuchy (na wyspie nie ma pralki), więc spotykają się w Wągrowcu na parkingu, żeby wymienić się torbami.
Wieczorem, samochodem z windą własnego pomysłu, dociera do Miasteczka nad Notecią. Będzie fotografował warsztaty filmowe, jakie już przed rokiem wymyślili z przyjaciółmi: ekipa młodych dokumentalistów płynie barką, zatrzymując się w portach, żeby pokazywać miejscowym, jak robić kino.
W tym roku barka okazała się małym (za małym) jachtem, więc Michnik - tak go tu dzieciaki nazywają - ląduje na noc w ruinie niedokończonej przystani, na wysłużonej kanapie. Jest jeszcze przepełniona sławojka i woda z butelki. Póki starczy prądu w bateriach, będzie obrabiał zdjęcia w laptopie, a za parę dni popłyną do następnego portu. Znaczy oni popłyną, a on będzie gonił ich wzdłuż rzeki. Póki sił.
Maria Wiernikowska
Jeżeli znasz kogoś, kto wywrócił życie do góry nogami, by realizować swoją pasję – zgłoś kandydata na www.nagrodaalchemika.pl . Na zwycięzcę czeka 20 000 złotych.