Jan Steckiewicz - pierwszy nominowany do Nagrody Alchemika
Jan Steckiewicz, pierwszy nominowany do Nagrody Alchemika, porzucił dziennikarstwo dla kuchni azjatyckiej na kółkach. Poniżej prezentujemy jego sylwetkę widzianą oczami znanej dziennikarki i reporterki, Marii Wiernikowskiej.
Jan Steckiewicz, pierwszy nominowany do Nagrody Alchemika, porzucił dziennikarstwo dla kuchni azjatyckiej na kółkach. Poniżej prezentujemy jego sylwetkę widzianą oczami znanej dziennikarki i reporterki, Marii Wiernikowskiej.
Jeżeli znasz kogoś, kto wywrócił życie do góry nogami, by realizować swoją pasję – zgłoś kandydata na www.nagrodaalchemika.pl . Na zwycięzcę czeka 20 000 złotych.
Zawsze możesz wrócić
– Parowóz, słucham… – prezes przyciska komórkę ramieniem do ucha, rzeczowo udzielając instrukcji w kwestii spawania. Drugą ręką serwuje pierożki, ugotowane na parze w bambusowym koszyku oraz pałeczki. Obok inny chłopak wychyla się z okienka, by wytłumaczyć klientowi skład nadzienia i przyjąć następne zamówienie.
Później, w przerwie, Jan z zapałem będzie tłumaczył, że między nimi zmieściłby się za ladą jeszcze jeden pracownik, który obsługiwałby kuchenkę gazową za ich plecami – dla usprawnienia pracy jeden powinien przyjąć zamówienie i pieniądze, drugi ustawić na specjalnym parniku chińskie pierożki, wyjęte z zamrażarki, trzeci wydać. Na razie robią to we dwóch – prezes i jego kumpel z ulicy – jeszcze niedawno fristajlowali na bmx-ach po wertepach mazowieckiego miasteczka. W sumie Jan zatrudnia dwóch facetów do wydawania dań oraz dwie emerytki, które w warszawskim mieszkanku w bloku lepią przez cały dzień pierożki, zaś zupę tajską – kurczak na mleku kokosowym – robi sam. W czasie jazdy zawsze trochę się rozleje, więc przed podniesieniem żaluzji trzeba szybko powycierać.
„Parowóz” to nazwa jego firmy i miejsce pracy: barowóz, zwany dziś modnie food truckiem to knajpka na kółkach, urządzona na pace półciężarówki. Stary mercedes jeździł kiedyś w Niemczech jako samochód pocztowy, później stał w Grodzisku jako tryskająca tłuszczem hamburgerownia. Teraz wypucowany, pomalowany na biało, wyposażony w urządzenia ze stali nierdzewnej przeszedł wszystkie kontrole sanepidu i jeździ po Warszawie. Gdzie? Trzeba śledzić na fejsbuku.
Dzień dobry na pierogi.
Dziś i jutro jesteśmy na Woli na skrzyżowaniu ulic Banderii i Radziwie.
W środę i piątek na Racławickiej 99.
W czwartek zaszalejemy na blokowisku...
Żeby z łatwością przejść przez życia wiraże, zjedzcie u nas pierogi na parze. Dziś Parowóz stoi na skrzyżowaniu Hożej i Emilii Plater do 19!
Buda w kolorze fuksji, obmalowana w różowe kotki odcina się od miejskiej szarości. Staje, gdzie chce i zawsze nielegalnie, bo w stolicy handel obwoźny jest zabroniony. Dwa razy zapłacił mandat (zwykle do Straży Miejskiej dzwonią wielkie sieci firmowych stołówek, dla których food trucki są groźną konkurencją). No i czeka go sprawa w sądzie – pani z konkurencyjnego kiosku złożyła doniesienie do Zarządu Terenów Publicznych. Za metr kwadratowy nielegalnie zajmowanego terenu trzeba zapłacić 60 zł, Parowóz zajmuje 22 metry, więc 60x22… dużo pierożków…
Piątek, piątunio, piąteczek.
Fort, fortunio, forteczek (?)
Jesteśmy na Mokotów, Warszawa, Poland pod Platige Image.
Wpadajcie robić #podkład pod wieczorne plany.
Nam stuknęło #666 lajków. #creepy
Na Fortach Mokotów, wśród wyszczerbionych murów carskiej cytadeli, resztek radiostacji, opuszczonych betonowych garaży i loftów mogą spokojnie stanąć w porze lunchu. Za zgodą zarządcy, bo to jedyna ciepła strawa dla pracujących tu grafików, projektantów mody, filmowców, sportowców i mistrzów kucharstwa. Są też budowlańcy, ale ci przychodzą popatrzeć na egzotyczne nazwy dań, pokiwać głową, jeden nawet raz spróbował (znał takie dania z Londynu), ale więcej nie wrócił. 10 pierogów za 14 złotych (wersja wege albo z jagnięciną), plus zupa tom kha za dychę to za drogo. Woleliby mielonego.
Więc tu bez ryzyka mandatu mogą otworzyć objazdową budę, rozstawić dwa plastikowe stoliki i podłączać się do prądu, bo zamrażarki pełne pierożków ani na chwilę nie mogą przestać chłodzić. A i to tylko dwa razy w tygodniu, żeby nie wchodzić w paradę innym food truckom. W inne dni szukają szczęścia pod biurowcami warszawskiego City.
- Dziś poszło 27 porcji, to wychodzę na zero – podlicza Janek na koniec roboczego dnia, ale jest zadowolony. To jest koszt produktów i pracowników (zatrudnionych legalnie). Odbije to sobie w inne dni, jak na sobotnich targach kwiatów w samym centrum na Mysiej. Młodzi (obowiązkowo!) ludzie obsiadają okoliczne murki i cierpliwie czekają na swoją kolejkę, bo na specjalnym rondlu mieści się nie więcej niż 4 porcje naraz. W taki dzień i 300 porcji się sprzeda.
aaa!! nie ma nas do czwartku. sorry Warszawo, Łódź kupiła wszystko.
został nam 1 (słownie: jeden) pieróg z wołowiną po tym weekendzie.
siedzimy. lepimy. napisałbym coś o świstaku ale to by był suchar.
Właśnie spawa się specjalny parownik, na który naraz wejdzie więcej porcji. Będzie zainstalowany w nowym lokalu w Grodzisku, już porządnym, stacjonarnym. Jeszcze jeden, o którym Janek mówi „okienko”, to biznes na pięciu metrach kwadratowych w centrum Warszawy, właśnie podpisał umowę. Tanio nie jest, ale będzie działał całą dobę, świątek piątek. Da pracę trzem następnym osobom.
Ogłosił, że szuka ludzi do pracy – w jeden dzień zgłosiło się 15 osób. W tym pan, który pracował dla konkurencji. Opowiada, że w tamtym lokalu od frontu widać miłą Azjatkę, która z wdziękiem lepi pierożki. Pracuje legalnie, zarabia przyzwoicie – 9 zł na godzinę. Ale gdzieś w piwnicy siedzi kilkunastu cudzoziemców, którzy wyciskają ostatnie poty na czarno i za pół darmo. Jankowi ciemnieją oczy, jak o tym mówi.
Jest szczególnie uczulony na takie zjawiska. Sam kupuje tylko używane ciuchy i długo przygląda się każdej metce. Brzydzi się iPhone'em, złożonym przez małe chińskie rączki. A jednak nic nie zrobi z tą świeżo zasłyszaną historią o polskich niewolnikach.
Co miałby zrobić? Jan jest dziennikarzem. Czy może raczej był dziennikarzem…
Dobrze się do tego przygotował, bo jak już się do czegoś zabiera, to porządnie. Wybrał dziennikarstwo na UW, choć jako zwycięzca olimpiady filozoficznej dostał się na trzy inne fakultety. Ale dziennikarstwo najbardziej „brzmiało jak zawód”.
Żeby nie tracić czasu, już na pierwszym roku złapał staż w gazecie. Akurat z okazji setnego numeru przed bramą uniwersytetu rozdawali Aktivista. Pierwszy raz miał to w ręku, ale w liście do redakcji nakłamał, że dzięki nim od lat jest na bieżąco w stołecznym życiu kulturalnym. Przyjęli go od razu, choć podejrzewa, że po prostu wpadł w oko naczelnej. Fakt, o takich jak on dziewczyny mówią „ciacho”.
Pracował tam, dopóki któregoś dnia nie zasnął z nudów na klawiaturze. Ale już tam poznał pierwszą prawdę o polskich mediach: krytyczne recenzje nie wchodzą w grę, bo pismo mogłoby stracić reklamodawców. Potem trafił do publicznej telewizji.
Był czas kampanii wyborczej. Robił sondę uliczną o prezesie ważnej partii, który wystąpił w czarnym garniturze. Ktoś powiedział, że czarny jest elegancki, a ktoś inny uznał, że prezes wyglądał jak grabarz. I tę drugą wypowiedź w redakcji wycięto. Tam już nie dzwonił „czerwony telefon”, jak za PRL – programem sterowano przy pomocy sms-ów z odpowiedniej partii.
Poszedł do prywatnej lokalnej stacji. Robił to, co lubił: załatwiał małe sprawy małych ludzi. Ale mimo dużej oglądalności stację właściciele zamknęli – poszła plotka, że wszystkie reportaże obnażały słabości stołecznych władz, a nie tak miało być.
Przesunęli go do kanału informacyjnego. Znów musiał wykazać, że się nadaje, więc wysłano go na staż, gdzie przyglądał się pięknym koleżankom bez poglądów i wiedzy, szklanym redakcjom w telewizyjnej korporacji, której głównym motorem jest nie dziennikarstwo, lecz biznes.
(img|573488|center)
Kiedy zaproponowano mu etat, poczuł, że musi opuścić ten cyrk. Żeby robić własny biznes, ale etyczny. Etyczność w biznesie jest cechą pożądaną, a etyczność w gastronomii – wręcz immanentną. Bo tutaj robisz dobre jedzenie ze świeżych produktów (Janek zaczyna dzień o 7 rano od zakupów u rzeźnika w Hali Mirowskiej) i klient tego właśnie od ciebie oczekuje.
Dziennikarz zaś karmi ludzi złymi informacjami, czasem oszukuje – a i tak się sprzeda. Jego koledzy poszli w marketing i do agencji reklamowych. On też chce zarabiać, ale nie na mercedesa ani porsche.
Zanim ruszył z „Parowozem”, poszedł pracować jako kelner. Wskoczył do systemu gigantycznej firmy, która obsługuje wszystkie prestiżowe bankiety w mieście. Zapisujesz się przez Internet jako fachowiec, choćbyś nigdy nie trzymał w ręku tacy, dajesz się przebrać w koszulę z muszką i stajesz do usług w najelegantszych hotelach. Kędzierzawa broda, włosy związane nad karkiem? Zapomnij! Najlepszą lekcją było to, kiedy w ostatniej chwili, między kolacją skończoną o trzeciej nad ranem a pierwszym śniadaniem, musiał wytrzeć na błysk 300 kieliszków, bo na jednym szef zauważył smugę…
Zrobił to, żeby przekonać rodziców, że da radę w gastronomii. Nie mogli przełknąć jego decyzji, wstydzili się znajomych. Syn wiceministra i lekarki miał być „reprezentacyjnym” potomkiem. Próbowali wybić mu z głowy te fanaberie, zarzucić lepszymi ofertami… Ale kiedy Janek przywlókł starego mercedesa, ojciec zakasał rękawy i zabrał się z synem za remont. Pożyczył mu też na start pieniądze, żeby uniknął kredytu w banku.
Janek przyjął pomoc, choć nie lubi świata polityki i biznesu, w którym ojciec żyje. Ale za cokolwiek stary się nie weźmie, robi dobrze i solidnie. Szacun.
Etyki nie nauczył się na uniwersytecie, gdzie na zajęciach z etyki dziennikarskiej dyskusje były źle widziane. Oczy otwierał mu dopiero profesor z Minnesoty, który dawał studentom zadanie, a nigdy ostatecznej odpowiedzi. Na przykład: jesteś korespondentem wojennym. Przedostałeś się na teren wroga i nagle dowiadujesz się, że „twoi” właśnie szykują na nich atak. Uprzedzasz ich? Uciekasz, czy zostajesz z nimi?
Janek by stanął z boku i opisywał obiektywnie ich dramat. I prędzej tak zatrzymałby następną wojnę, pokazując jej okrucieństwo. On nie chce brać udziału w cudzych wojnach. Nie chce się poświęcać. A jeśli, to na własny rachunek i wymiar.
Chce fajnie żyć i dać żyć tym, z którymi coś robi. Właśnie przyjął do pracy pana, który mieszka w kawalerce z dwójką dzieci. Płaci za pracowników ZUS, ale nie złoży donosu na konkurenta, który zmusza ludzi do niewolniczej pracy. On woli dodać nową wartość niż poświęcać energię na walkę. Dlatego magister dziennikarstwa po Uniwersytecie Warszawskim, a także Master of Arts brytyjskiego Lancastera przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN woli sprzedawać pierożki.
Jedzenie pierogów rano i wieczorem uchroni każdego przed złym humorem! Wpadajcie! Karmimy i bawimy.
Marzy o tym, żeby tak ustawić biznes, żeby raz do roku wyjechać do Chin, Japonii i Korei i uczyć się tamtych smaków. Zrobić dobrze koreański grill. Nauczyć się rozbioru mięsa od podstaw. Zapisać się na studia podyplomowe na UW o kulturze kulinarnej…
Mówili jej, że jest za ostra na ten rynek. Że nie zrobi kariery. Że w Polsce jak mleko, to tylko od krowy, a nie z kokosa, a do zupy tylko pietruszka, nigdy kolendra.
Ona się nie poddała.
Oni już wiedzą, że się mylili.
Bo dziś królowa jest tylko jedna.
Nazywa się Tom Kha.
Na blacie „Parowozu” stoi złoty chiński kotek i macha łapką. Obok przycupnęła plastikowa Matka Boska, znaleziona w knajpie, którą teraz prezes remontuje. Eklektycznie, na szczęście.
Zawsze możesz wrócić? - ciśnie się pytanie. Ale Janek kręci głową.
Maria Wiernikowska