Joanna Ciszewska - druga nominowana do Nagrody Alchemika
Joanna Ciszewska, nominowana do Nagrody Alchemika, 24 maja tego roku została mistrzynią świata w kolarstwie górskim w wyścigu 12-godzinnym i nikt o tym w Polsce nie słyszał.
Jeżeli znasz kogoś, kto wywrócił życie do góry nogami, by realizować swoją pasję – zgłoś kandydata na nagrodaalchemika.pl. Na zwycięzcę czeka 20 000 złotych.
Kiedy się czegoś mocno pragnie, to cały wszechświat działa potajemnie na naszą korzyść.
AŚKA
– Czy u państwa pracuje mistrzyni świata Joanna Ciszewska?
– Tak. Jest u nas kierownikiem biura.
– A bo nie ma o niej słowa na waszej stronie. I co teraz, gdy zdobyła ten tytuł?
– Znaczy co?
– No… jak Stowarzyszenie na to zareagowało?
– Cieszymy się, pogratulowaliśmy pani Ciszewskiej… Co możemy więcej?
(video|https://www.youtube.com/watch?v=wtOU1TipgXo|600|400)
Prezes Polskiego Stowarzyszenia Rowerowego Jan Zasada jest biznesmenem i ma swoją logikę: jak ktoś uprawia sport niszowy, to w niszy pozostanie.
Polka Joanna Ciszewska 24 maja tego roku została mistrzynią świata w kolarstwie górskim w wyścigu 12-godzinnym i nikt o tym w Polsce nie słyszał.
– A słyszała pani kiedyś o polskim mistrzu świata w szachach?
– Nie.
– Bo nie ma!
– Ale Ciszewska jest.
– Kogo stać na to, żeby 24 godziny jeździć na rowerze? Trzeba z czegoś żyć, pracować, mieć sponsora…
Popularność sportowca jest w prosty sposób powiązana z popularnością dyscypliny, a ta wynika z ilości sprzedanego sprzętu – zawodnik pokazuje, a ludzie kupują i się bawią. A jak nie, to nie.
– Czyli nie sportowiec się liczy i jego wynik, tylko jego skarpetki?
Jan Zasada nie może się z takim zdaniem zgodzić, ale to on jest fachowcem i człowiekiem sukcesu. Polska branża rowerowa zajmuje trzecie miejsce w Europie – produkujemy milion rowerów rocznie, co dziesiąty rower na kontynencie pochodzi z Polski. Ale Ciszewska kupuje sobie rowery sama. Taki wybór.
Kiedyś była „normalnym” sportowcem. Kolarstwo uprawia od dziesięciu lat. Startowała w zawodach i maratonach, zawsze w barwach jakiejś firmy.
– Musisz być zawsze do dyspozycji, ładują w ciebie, a potem wystawiają na wyścigi, żeby wycisnąć ile się da, odzyskać swoje.
Ale pewnego dnia zobaczyła w telewizji niemieckiej (wtedy jeszcze mieszkała i startowała w Niemczech) film, który przewrócił jej życie do góry nogami. O facecie, który nie ściga się na czas czy dystans na szosie, lecz jeździ do upadłego po wertepach przez całą dobę. Od tej pory o innym kolarstwie nie chce słyszeć.
– Nie dasz rady – powiedział jej partner. Znał jej słabość: jak się nie wyśpi, to mdleje.
– To najwyżej zemdleję na trasie.
– Zemdlałaś?
– Ani razu. W ogóle przestałam mdleć.
– Co na to lekarze?
– Już nie chodzę do lekarzy.
(img|579467|center)
Od dzieciństwa (mama neurolog) faszerowano ją lekami, aż po cichu przestała je brać.
– Każdy ma jakiś defekt. Jeden ma krótszą nogę, drugi zeza. Ja po prostu czasami mdleję. Taki urok z epoki romantyzmu.
– A jak zabalujesz?
– Nie chodzę na imprezy. Mnie się o 12 chce spać.
– To co zrobisz na weselu?
– Nie będzie wesela. Ślub to rzecz intymna.
Joanna jest otwarta i gadatliwa, ale bierze wywiad do autoryzacji i skrupulatnie wykreśla wątki osobiste.
– Pornografii nie będzie.
Zamierza długo jeszcze jeździć na rowerze. Średnia wieku rowerzystek na podium kolarstwa górskiego podczas ostatnich Igrzysk Olimpijskich to 42 lata. Aśka ma 37. Artur to także jej partner rowerowy, rzadko startuje, i tylko na większych imprezach. Trenuje ją, jest także szefem jej ekipy i serwisantem.
– A jak trzeba, to i tyłek podetrze – żartuje ukochany trener. – W tej konkurencji nie zsiada się z roweru z tak błahego powodu.
W czasie tegorocznych mistrzostw MTB 12H Solo w niemieckim Weilheim pod Monachium Aśka jechała bez przerwy 11 godzin – organizatorzy skrócili jazdę o godzinę z powodu oberwania chmury i potopu na trasie. Jej trofeum – tęczowa koszulka, która wisi w ramkach na ścianie – ma jeszcze grudki błota. Super zdjęcia z koszulką w ramce zrobiła jej na pocieszenie przyjaciółka, bo gdy Joanna Ciszewska stawała na podium, fotografów z polskiej prasy nie było.
Ramka wisi na wprost drzwi w jej kuchni/salonie/przedpokoju na warszawskim Grochowie. Pachnie tu gumą, bo rowery są wszędzie – na podłodze, na ścianach, pod sufitem. Do sypialni schodzi się piętro niżej po kaczych schodkach. Okienko suteryny wychodzi na trawnik. Wzięli kredyt, żeby wyremontować 36-metrowe gniazdko.
(img|579489|center)
No i mistrzostwa kosztują: start 20 tysięcy zł, rower prawie drugie tyle – tym razem był prezent od producenta (jakiego - nie widać, bo czarny napis na czarnym tle), ale dołożyła jeszcze 6 tysięcy, żeby go wyposażyć po swojemu.
Płaci się za przygotowanie, odżywki, transport, ekipę pomocniczą, noclegi… Ale, jak już tu było powiedziane, to jest koszt niezależności.
Kolarz zawodnik, a nawet amator, musi w standardzie badać wydolność, parametry mocy, wydolność płuc, pomiar mocy w korbie…
– To zwykle przerost formy nad treścią. Cały ten cyrk napędzany jest przez marketing. Kiedy ogłosiliśmy na naszym blogu hasło „Mistrzostwa świata bez pulsometru”, ludzie robili wielkie oczy. A jak się udało, to jedni szczerze gratulowali, a w środowisku kolarskim usłyszałam: „Miałaś szczęście...”.
To „szczęście” przychodzi jednak po 15 tysiącach kilometrów rocznie przez 800 godzin treningu, w tym na „siłce”. Ale nie chce zarabiać na reklamowaniu i testowaniu sprzętu, o którym będzie musiała napisać, że jest dobry, choćby był do bani. Na ich blogu Przygoda&Rower jest zakładka „Wartości”, a w niej:
„Jesteśmy i chcielibyśmy pozostać niezależni; dlatego komercyjna współpraca z nami jest zasadniczo niemożliwa”.
Pieniądze zarabiała jako tłumacz (zna pięć języków), marketingowiec, asystentka zarządów... Aktualnie grzecznie pracuje w biurze Stowarzyszenia Rowerowego. Wierzy, że jest na właściwym miejscu – w branży i zgodnie z wykształceniem.
Porzuciła biuro reklamy w TVN, bo czuła, że w czasie integracyjnych wyjazdów za wcześnie chodzi spać. No i myślała, że jak praca jest do 17:00, to można o 17:00 wyjść!
A dla niej życie, czyli pasja, zaczyna się po pracy.
Wtedy gdy porzuciła sport zawodowy, została nagle bez rowerów, bez pracy, bez pieniędzy, bez mieszkania. Tylko z koniem.
Dostała go po niemieckiej mistrzyni – sama uprawiała także jeździectwo. Stawała do zawodów w ujeżdżaniu, z dobrymi wynikami.
– Zawsze jakoś z przodu...
(img|579466|center)
Let’s go12 miał iść pod nóż, bo się znarowił. Kiedy doniósł swoją niemiecką panią na najwyższe podium, coś mu się zrobiło z głową i nikt nie umiał go opanować. Zrywał się, stawał dęba, pokrywał pianą, gryzł. Tylko Aśki zaczął słuchać, więc jak została bezrobotna, to miała jeszcze jedną gębę do wyżywienia. Jakieś 400 euro miesięcznie.
– Ale zawsze można coś sprzedać.
Sprzedała samochód. Gdy wracała do Polski, koń, już ustawiony, odszedł w dobre ręce. Ona w ręce Artura, który stał się jej partnerem rowerowym i życiowym. Właśnie wyruszają spod jego warsztatu na warszawskim Mokotowie, gdzie pracuje jako mechanik rowerowy, do Częstochowy.
250 kilometrów zrobią w jeden dzień – nigdy szosą. Joanna ma tam na górze swoje porachunki: kiedy ruszała na Mistrzostwa, chciała wygrać dla ojczyma, który ma białaczkę. Wygrała, więc jedzie do Częstochowy podziękować... A potem, już z rozpędu, skoczą do Krakowa, 150 kilometrów przez Jurę. W plecaku namiot, kurtka, śpiwór - sześć i pół kilo na głowę. Zjechali już tak wszystkie polskie góry, śmigali po Alpach i Dolomitach.
– Najfajniej jest na przełęczy, bo najbliżej Boga.
Wrócą pociągiem. W poniedziałek trzeba być w pracy.