Trwa ładowanie...
d28izoo
31-01-2020 09:45

Pikanterie. Opowiadania miłosne

książka
Oceń jako pierwszy:
d28izoo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Erotyka na wiele piór, opisywana delikatnie i szorstko, naskórkowo i głęboko. Różne style, temperamenty i poetyki. Wybitni pisarze, którzy spróbowali powiedzieć więcej, dotknąć prawie niewyrażalnego... O miłości i pożądaniu oraz o tym, że czasem nie sposób ich odróżnić. O erotyce subtelnej, wysublimowanej, ale i demonicznej, pełnej żądzy. Bez popadania w sentymentalny banał, ani epatowania pornografią. I o tym, że można uchwycić drobiny tego żaru, który wszystkich rozpala, podpatrzyć coś, co jest solą życia. I wyrazić to. Mocno, ale i pięknie.

Pikanterie. Opowiadania miłosne
Numer ISBN

978-83-60207-37-6

Wymiary

125x195

Oprawa

miękka

Liczba stron

270

Język

polski

Fragment

Już kolejny dzień myślałam o scenie miłosnej do mojej nowej powieści. Nic nie przychodziło mi do głowy. Słowa uciekały, zanim zdążyłam się do nich zbliżyć, nie mogłam się zdecydować, o czym będą rozmawiali moi bohaterowie, o ile w ogóle zechcą rozmawiać. Było ciężko. Ołowiane chmury pędziły przez cały dzień po niebie. Nasz pensjonat unosił się na wietrze i łopotał niczym żagiel. Dopiero pod wieczór się wypogodziło. Znad jeziora przyniosło zapach wody i butwiejącego drewna. Jaskółki śmigały za oknami, wysoko, przecinały smukłe wieżyczki na dachach i znikały szybkie jak myśl, która nam uciekła i której w żaden sposób nie możemy sobie przypomnieć. Wreszcie musiałam zrezygnować z prób pisania. Odłożyłam to na następny dzień i zanurzyłam się w ponurych myślach. Niedawno skończyłam pięćdziesiąt lat i po raz pierwszy w życiu poczułam, że nie jestem już młoda. To doznanie przychodzi nagle i nieoczekiwanie, a wywołać je może nawet coś pozornie miłego. Świadomość, że się starzeję, dotarła do mnie, kiedy pewien dwudziestolatek wyznał mi swoje uczucia. Żeby to było raz, może bym to jakoś przełknęła, ale to zdarzyło się po raz trzeci w ciągu ostatniego pół roku, i za każdym razem mój adorator był młodszy od poprzedniego. A więc nadszedł ten trudny moment, pomyślałam, mężczyźni po sześćdziesiątce, znawcy młodego kobiecego ciała, już nie dla mnie. Teraz mogę być co najwyżej obiektem platonicznych fascynacji młodzieńców o czułym spojrzeniu i nie odkrytych talentach literackich. Jeszcze niedawno Hans, mój berliński przyjaciel, mówił mi: "Dlaczego ty taka sama jest? Ty masz stary szukać. Tu dużo stary piernik. Niemcy bogate. Duża forsa". Cóż on sobie wyobrażał, że szukam dzianego Niemiaszka? Powiedziałam mu, co myślę o jego idiotycznych radach, ale go nie przekonałam. "Dla ciebie stary", powtarzał. Może i miał rację, ale prawdę mówiąc, nie szukałam nikogo i nie miałam ochoty na romans ani z młodym, ani starym. Otworzyłam drugie okno w pokoju. Ruch powietrza przyniósł powiew czegoś świeżego i ożywczego. Chodząc po mieście, próbowałam uchwycić ten jedyny niepowtarzalny zapach miasta, ale o tej porze w Berlinie kwitły lipy i wszystko przesiąknięte było ich słodką miodową wonią, która zagłuszała te inne, jak przeczuwałam, nieistniejące zapachy. Berlin nie miał według mnie swojego zapachu. Jednak skąd ta pewność? Przecież nie zapuszczałam się do bardziej zaniedbanych czy alternatywnych dzielnic, takich jak Wedding czy Kreuzberg, gdzie jest dużo tureckiej kuchni i różnokolorowego tłumu przybyłego ze wszystkich stron świata. Wybierałam ulice starego Berlina przy Mexicoplatz, w Zelendorfie, Unter den Linden czy Kurfűrstendamm. Zachwycały mnie domy w stylu berlińskiej secesji i bauhausu, dobrze utrzymane, w zadbanych ogrodach, wśród drzew tak starych, że pamiętają jeszcze dziewiętnasty wiek. Zdrowe drzewa, z ptakami ukrytymi w gęstym połyskliwym listowiu. Ach, te drzewa berlińskie i tamte, warszawskie, wszystkie chore, blade, z powykręcanymi członkami niczym u człowieka cierpiącego na ciężki artretyzm. Kto mieszka w tych domach, zastanawiałam się, ale nie znajdowałam odpowiedzi, bo prawie nigdy nie widziałam nikogo, kto by do nich wchodził lub wychodził z nich. Zżerała mnie zazdrość, żal ściskał mi serce, kiedy wyobrażałam sobie wygodne mieszczańskie życie mieszkańców tych domów, które stały tu nie naruszone od stu lat. Może grzali tu jeszcze swoje tyłki ci, którzy kilkadziesiąt lat temu przyszli do mojego miasta i z zażartą nienawiścią podpalali dom za domem, odhaczając wykonane zadanie na białych kartach planu zagłady. Tak, nie mogłam przestać o tym myśleć. Była sobota wieczór. W sali na dole Niemcy pili białe wino i śmiali się głośno. Słyszałam dźwięki fortepianu, porcelanowy hałas przesuwanych po metalowym blacie filiżanek i talerzyków. Popatrzyłam w dół, przez okno, na dach sąsiedniego domu. Dwa bure koty zbliżały się do siebie zza przeciwległych kominów. Jeden z nich rozpłaszczył się i wyprężył ogon, którego koniuszek drgał nerwowo. Po chwili zaczęły wydawać z siebie przeciągłe jęki. Noc zapowiadała się niespokojnie. Bohaterowie mojej powieści mieli się spotkać w Warszawie. Tej dzisiejszej, z początku dwudziestego pierwszego wieku. Jakże dziwnie to brzmi: "Urodziliśmy się w drugiej połowie ubiegłego wieku". Przecież przez całe dotychczasowe życie dwudziesty wiek był jedynym możliwym określeniem czasu, w jakim żyliśmy. Jaka jest Warszawa dwudziestego pierwszego wieku? Naprawdę nie wiem. Wciąż tkwię w przeszłości. Teraźniejszość nie pobudza mojej pisarskiej wyobraźni i może dlatego mam takie kłopoty z najprostszymi zdarzeniami z życia moich współczesnych bohaterów. A scena miłosna, bagatela, czy to łatwo opisać cudzą miłość, i to tak, żeby czytelnik nie mógł się jej oprzeć? Gdzieś przed dwunastą ucichły koty i goście zaczęli się rozchodzić. Część z nich odjeżdżała samochodami, których koła wgniatały drobny żwir w ziemię z suchym chrzęstem. Kierowcy manewrowali, wykręcali i oddalali się uliczką w dół, w stronę autostrady . Niektórzy jednak nocowali w naszym pensjonacie. Około w pół do pierwszej w nocy zrobiło się już prawie cicho. Jeszcze ktoś wbiegał po schodach w górę i zbiegał w dół. Trudno było zrozumieć po co i dlaczego. Powoli w oknach gasły światła jak oczy kogoś znużonego, kto pragnie snu. Zasnęłam niepostrzeżenie, choć zdawało mi się, że czuwam. Obudził mnie głos mężczyzny, tuż obok mojego łóżka i obok snu. Mogła być druga w nocy. Nie byłam tego pewna, ale zwykle moje nocne wyczucie czasu mnie nie zawodzi. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to kocha się mężczyzna z kobietą. Nie było to wcale takie oczywiste. Równie dobrze mógł to być mój sąsiad z przygodnym kochankiem. W panującej wokół ciszy w lekko wilgotnym powietrzu nocy głosy niosły się jak po wodzie i mogłam po rytmie ich oddechów domyślać się nawet, jaką wybrali pozycję. Kochankowie leżeli w pokoju piętro niżej przy szeroko otwartych oknach. Kobieta pojękiwała, mężczyzna wydawał głuche pomruki. Głos kobiety prosił o coś bez słów, głos mężczyzny przynaglał i popędzał. Poczułam chłód spływający z karku po plecach w dół aż do lędźwi. Tak zawsze reagowałam na cudzą intymność. Teraz skuliłam się na łóżku w hotelowym pokoju, wyczuwając w ciemnościach otaczającą mnie pustkę. Całkiem rozbudzona uniosłam się na prześcieradle, a głosy w dole wciąż przywabiały, prosiły i poganiały się nawzajem. Wiele lat wcześniej leżałam w innym łóżku, w innym mieście, czując, tak jak w tej chwili, chłód przenikający moje ciało. Łóżko było podobne, szerokie i płaskie, ale rzecz działa się w Paryżu. Nic nie może się równać z francuskim łóżkiem. Jest pokryte gładkim prześcieradłem, bez ciężkich pierzyn i puchowych poduch, elastyczne, sprężyste, rozległe, ale tak że kobieta z mężczyzną mogą się w nim odnaleźć w tej jedynej niepowtarzalnej chwili, kiedy najbardziej siebie pragną. Przyjechałam wówczas do Paryża do mojej szkolnej przyjaciółki. Łóżko, o którym mowa, stało w sypialni mieszkania wynajmowanego przez kochanka mojej przyjaciółki. Chłopak ten pracował nocami i odstąpił mi swoją sypialnię na czas mojego pobytu. Przyjaciółka zapewniła mnie, że mogę się czuć bezpiecznie, Jean-Paul nigdy nie wraca wcześniej niż o dziewiątej rano. No cóż, być może nigdy dotąd nie wracał wcześniej, ale kiedy trzeciej nocy ocknęłam się, nagle wyrwana ze snu, poczułam, że ktoś wsuwa się cicho pod koc i nieruchomieje w milczącym oczekiwaniu. Nie miałam nawet pewności, że to Jean-Paul, bo noc była bezksiężycowa, a przez ciężkie kotary nie przenikały do wnętrza światła miasta. Pamiętam, że mrok był aksamitnie miękki, pełen lęku i pożądliwości. Prześcieradło wraz ze mną opadło lekko w dół, zakryłam głowę kołdrą, próbując nie słyszeć odgłosów cudzej miłości. Nic z tego. Kobieta właśnie zaczęła krzyczeć. Pocieszałam się, że to już koniec i zaraz wszystko ucichnie. Rzeczywiście, zrobiło się cicho, w ciszy tej padły jakieś słowa po niemiecku, ale nie zrozumiałam ich nie tylko dlatego, że nie znam niemieckiego, ale dlatego, że stłumiły je pocałunki. Po krótkiej chwili dotarł do mnie odgłos rytmicznego oddechu mężczyzny, pojękiwania kobiety, jakieś prośby, urywane okrzyki i cała ta historia stara jak świat powtórzyła się od nowa. Tamtej nocy w Paryżu całowałam się z Jean-Paulem do świtu. Rankiem udawaliśmy, że o niczym nie pamiętamy. Dostałam francuskie śniadanie do łóżka i wiele miłych słów. Nawet nie miałam wyrzutów sumienia wobec przyjaciółki, bo przecież nic się nie stało. Tylko gawędząc z Jean-Paulem, snułam podstępne plany opuszczenia jak najszybciej jego mieszkania. I byłabym to zrobiła, gdyby nie obietnica przyjaciółki, że przyjdzie nocować ze mną. Parka na dole odpoczywała. Któreś z nich zapaliło papierosa. Byłam prawie pewna, że mężczyzna. Lekki wiatr zaszeleścił w liściach ogromnego drzewa za oknem. Milczeli. Może ona opierała głowę na jego ramieniu, on patrzył w ciemność przed sobą. Prawdopodobne jednak paliła się u nich lampa. Potem patrzyli sobie w oczy i po chwili, jęknęłam w duchu, znów kochali się z równym co przedtem wigorem. Słabnący krzyk kobiety, już trzeci tej nocy, przeniósł mnie znów do sypialni Jean-Paula. Przyjaciółka przyszła, tak jak obiecała. Gadałyśmy do północy, potem zasnęłyśmy, a około pierwszej obudził mnie ruch. Przyjaciółka przysuwała się do mnie na rozległym łożu, robiąc miejsce dla Jean-Paula, który i tej nocy nieoczekiwanie pojawił się w sypialni. Po chwili leżał między nami i przesuwał ręką po moim brzuchu. Przyjaciółka mruknęła coś zachęcająco i ponad nim dotknęła mojej twarzy. Poczułam zimno spływające z tyłu głowy w dół i ogarniające brzuch, łono, nawet stopy. Pamiętam swoje lodowato zimne dłonie. Najwyraźniej do niczego się nie nadawałam. Przyjaciółka westchnęła. Materac ugiął się lekko pod ciężarem dwóch ciał, z których jedno, kobiece, pochylało się nad drugim. Nie czekali dłużej. W ciemnościach słyszałam zdyszane: "Delicat, plus fort, vite, vite, viens!", i długie westchnienie niczym balon ulatujący z rąk i wznoszący się w niebo. Już blisko dwie godziny leżałam, słuchając, jak tych dwoje na dole oddaje się sobie w miłosnym zapamiętaniu. Kobieta miała trzy orgazmy, wypalili dwa papierosy, wzięli jeden prysznic i znów zaczęli pracowicie wypełniać ciszę. Ze złością wepchnęłam korki do uszu. Po chwili je wyjęłam, bo i tak dochodziły do mnie stłumione jęki. Zdawało mi się, że nie tylko ja nasłuchuję. Poczułam zażenowanie i coś w rodzaju zazdrości, tak jakbym to tylko ja na swój sposób miała prawo uczestniczyć w tym miłosnym rytuale. Kobiecy głos zaczynał słabnąć. Ostatni spazm brzmiał nieco płasko i głucho. Za to mężczyzna wreszcie doczekał się swojej chwili. Odgłosy jego długiego silnego orgazmu zagłuszył nagły deszcz, który lunął ciepłą życiodajną falą. Czubki drzew zadrżały wstrząsane porywami wiatru i wszystko rozpłynęło się w wilgoci. Kiedy deszcz ustał, zaczęło już świtać. Było dziesięć po czwartej. Odezwały się pierwsze ptaki, a z dołu wciąż jeszcze dochodziły słabnące głosy. Wreszcie zapadła cisza. Ta cisza miłosnej nocy, kiedy wszystkie pragnienia zostały zaspokojone, powietrze gęste jest od rozkoszy, a cały świat to kropla słodyczy spływająca wprost do serca. Kochankowie leżą spleceni ze sobą i tak bliscy, jak to bywa tylko wówczas, gdy daje się drugiemu to, czego nie dostał od nikogo nigdy przedtem. Patrzą sobie w oczy, czas zwalnia, rozciąga się, zagarnia całą przestrzeń tej nocy i wszystkich, które były przedtem i tych, które nadejdą. Bledną gwiazdy, a oni zapadają w sen bez snów, uwolnieni od myśli i od własnych ciał. Wokół nich unosi się jasna poświata, która powoli się rozszerza, przenika na zewnątrz i dociera do najdalszych zakamarków ludzkich serc. Dopiero nad ranem zmorzył mnie sen. Śniło mi się, że kocham się gwałtownie z nieznanym mężczyzną. Ostatnią sekwencją snu, który nastąpił zaraz potem, był obraz wielkiej wypatroszonej ryby, która wciąż jeszcze żyła. Ktoś spytał mnie, czy przyrządzić ją w mleku. Zobaczyłam, że ryba płacze. - Ona nie chce być przyrządzana - powiedziałam. - Proszę cię, zostaw ją. Nie lubię ryb na śniadanie. Późnym rankiem, schodząc na dół, usłyszałam, że moja traumpaar opuszcza swój pokój. Przyspieszyłam kroku, żeby ich jeszcze zobaczyć. Cóż znaczyła dyskrecja wobec mojej ciekawości. Schodzili cicho, niosąc w rękach torby. Ona smukła młoda i ładna, on wyraźnie od niej starszy drobny blondyn. Miał skrócony korpus, zbyt długie ręce i głowę wciśniętą w ramiona. Był garbaty. Obejrzał się i uchwyciłam jego spojrzenie. W bladej twarzy zabłysły przenikliwie piękne ciemne oczy. Drzwi otworzyły się, zamknęły i na zawsze znikli z mojego życia. Wracałam z powrotem schodami w górę. Z pokojów dochodziły odgłosy rozmów. Od parteru do drugiego piętra dotarły do mnie słowa w pięciu językach. Podczas gdy w dół zbiegałam szybko, w górę wlokłam się ospale, przystając i nasłuchując. Złapałam się na tym, że myślę o swojej młodości i znów przypominam sobie tamtych kilka tygodni spędzonych w Paryżu. Do swojego pokoju jeździłam staroświecką windą na szóste piętro. Z małego okna z pękniętą szybą widać było dachy domów, słynny paryski widok, którym należało się zachwycać. Ulice miasta przebiegałam w przyspieszonym tempie, żeby więcej zobaczyć. Snułam się po jakichś muzeach. Zaczepiali mnie kloszardzi i poszukiwacze łatwych przygód. Paryż wydawał mi się przyjazny i tak mały, że można było chodzić po nim piechotą. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Berlina, miałam dwa razy tyle lat co wówczas w Paryżu. Czy dlatego zrobił na mnie wrażenie obcego miejsca, w którym nigdy nie poczuję się jak u siebie? Mylą mi się domy i dzielnice, nie mogę się zorientować, którędy biegł berliński mur. Zdaje mi się, jak gdyby był wszędzie, bo gdziekolwiek się znajdę, zawsze ktoś mówi: "Tu był mur. O, widzisz ten rów, to puste miejsce, ten dom bez okien?..." I tyle tu smutnych wspomnień. "Przyjdź na koncert do klubu przy Friedrichstrasse. Dziś grają jazz", mówią. W Pałacu Łez, gdzie podczas kontroli paszportów płakali rozdzielani z dziećmi rodzice, przyjaciele, kochankowie, teraz jest dyskoteka. W pokoju czekały na mnie puste kartki papieru, które trzeba było zapełnić scenami z życia moich warszawskich bohaterów. Warszawa - miasto, w którym przeżyłam tyle lat, nie myśląc o nim - zaczynała odkrywać mi powoli swoje tajemnice. Jej przeszłość ukrytą pod ziemią, w zwałach gruzów, na których wyrosły całe dzielnice, odnajdywałam na starych mapach, w krętej linii ulic, w starych podwórkach-studniach. Dawne domy miały najwyżej pięć pięter, choć stały ciasno przytulone jeden do drugiego, dzielnice lat siedemdziesiątych rozciągały się na rozległych pustych przestrzeniach, lecz domy pięły się w górę, brzydkie i bezkształtne. Ziemia stawała się coraz droższa i w nowy wiek miasto wkroczyło z gęstą zabudową wysokich, masywnych domów i chaosem wieżowców. Siedziałam zagapiona w okno, warszawscy kochankowie błądzili w labiryncie moich myśli. Zadzwonił telefon. - Wstawaj rano, pracuj pilnie, oszczędzaj pieniądze - usłyszałam głos Hansa. - Och, przestań - jęknęłam. - Dzisiaj nic z tych rzeczy. Zapraszam cię na obiad. Pogadamy. W dwie godziny później opowiedziałam mu wszystko o mojej bezsennej nocy. - Ah, so, tak spędzasz noce. To niezdrowe jest. Po chwili zaczął mnie wypytywać o moich powieściowych bohaterów i ich losy. Jak zwykle miał dużo własnych pomysłów. Słuchałam ich chętnie, choć nigdy z nich nie korzystałam. - A może była kochanka wyśle na niego ruska mafia? - Jaka znów kochanka? Mój bohater nie miał kochanki, która by mogła zrobić coś takiego. - W Warszawie dużo ruska mafia - upierał się Hans. Siedzieliśmy, popijając piwo z wąskich kufli i nagle Hans powiedział: - Historia z Berlina. Chcesz posłuchać? Oczywiście chciałam, tym bardziej że rzecz działa się w XVIII wieku, a jej bohaterami byli berlińscy Żydzi. Mawiano, że kiedy ma się urodzić chłopiec, w niebie wybierają dla niego przyszłą żonę, opowiadał Hans. Moses Hertz pamiętał, jak i jemu pokazano jego wybrankę. Okazało się, że jest garbata. Jak to? Brzydka kobieta będzie nieszczęśliwa i zgorzkniała. Boże, proszę cię, spraw, żebym to ja miał garb, a moja żona niech pozostanie piękna i smukła, prosił Moses. I tak się stało. Hertz był małym, garbatym, brzydkim mężczyzną, którego pokochała berlińska piękność. Henrietta Hertz była brunetką o wesołych czarnych oczach i rumieńcach na porcelanowo gładkiej twarzyczce. Prowadziła słynny berliński salon. Hans zamilkł. Oboje pomyśleliśmy o tym samym. Kiedy kilka dni później opuszczałam nasz pensjonat, była piękna pogoda. Po jeziorze płynęły wolno statki z wycieczkami. Żaglówki chybotały się lekko przy brzegu. Nie było ani śladu wiatru. Moi sąsiedzi wychylali się ze swoich pokojów, kiedy z walizką schodziłam po schodach, i pozdrawiali mnie, każdy w swoim własnym języku. Niedokończona powieść spoczywała w pamięci mojego podręcznego komputera. Stojąc w bramie, obejrzałam się jeszcze raz. Białe ściany domu jaśniały między liśćmi ogromnego buka o drobnych fioletowo-zielonych liściach. Wagony S-Bahnu toczyły się hałaśliwie po torach.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28izoo
d28izoo
d28izoo
d28izoo