Trwa ładowanie...
d1e8q05
31-01-2020 09:06

Peowiacy i harcerze. Powieść z czasów wojny światowej

książka
Oceń jako pierwszy:
d1e8q05
Peowiacy i harcerze. Powieść z czasów wojny światowej
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Nauczycielkami gorzałkonowskiemi były dwie siostry, panny Złotopolskie. Młode, pełne werwy i życia, przejęte ideałami harcerskiemi. Mieszkały sobie po prostu, ale wytwornie.

Właśnie skończyły poprawianie zadań szkolnych.

— Wiesz co ptasiuniu — zagadnęła starsza Marja — pójdziemy do miasteczka...
— Bój się Boga, teraz pod wieczór iść milę piechotą, kiedy w dodatku jestem tak zmęczona dzisiejszą nauką...
— Nie mamy już żadnych zapasów, a ja jestem głodna...
— To trudno, nie umrzemy przecież.
— Więc pójdę sama.
— Nie puszczę cię. Sądzę, że uda nam się zakupić we wsi trochę chleba i mleka.
— Wątpię, ci ludzie są bez sumienia. To jest niesłychane, żeby chłopstwo odnosiło się tak do swoich własnych nauczycielek, które dla ich dobra pracują...
— Jeszcze nas nie znają...
— Źli ludzie.

Ostatecznie poszły.

We wsi panował gwar i ruch. Na widok nauczycielek dzieci przerywały zabawę i przyglądały im się z otwartemi buziami, zaledwie jednak te oddalały się, zaczęły wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki i rzucać za niemi kamykami i patyczkami. Napotkani po drodze wieśniacy, patrzyli na nie z podełba nie kłaniając się zupełnie.

— Siostry uśmiechnęły się smutnie.
— Dzicy ludzie... Pamiętasz Stefciu Idzikowce? Jak tam garnęli się do nas chłopkowie...
— Ej Mary, a gdzież to ta twoja dotychczasowa pogoda?

Weszły do chaty jednego ze swoich uczniów. Brud, nieporządek, nędza, wyzierały tu z każdego kąta. Na tapczanie jęczała chora gospodyni. Marja zabrała się do opatrzenia chorej rany, a potem do robienia porządku, Stefanja zajęła się trojgiem drobnych dzieci, które wyprowadziła na podwórze.

Czteroletnie bobo rozpoczęło zaraz z nauczycielką rozmowę:

— A Jaśka nima.
— A gdzież to poszedł?
— Pognał bydło.
— Kiedy wróci do domu?
— Nie wiem.
— Pewnie na wieczerzę.
— Eh, my nie będziemy wieczerzać.
— Dlaczegóż to mój mały?
— Bo matusia chora.
— No, a tatuś gdzie jest?
— Tatusia nima.
— A gdzie się podział?
— Zakopali go do ziemi.

Tu małemu stanęły łzy w oczach, a zaraz potem rozpłakał się serdecznie. Marja utuliła dziecię, a potem nakarmiła.

Równocześnie Marja prowadziła rozmowę z gospodynią.

— A gdzież to wasz mąż?
— Zabili go.
— Jakto... kto?
— A te psubraty, te zbóje, te żandarmy austryjackie.

Twarz jej posiniała z gniewu, a ręce zacisnęły się kurczowo... więcej w książce

Peowiacy i harcerze. Powieść z czasów wojny światowej
Numer ISBN

978-83-8095-316-1

Wymiary

120x160

Oprawa

twarda

Liczba stron

268

Język

polski

Fragment

III.
Najdroższa Nasza Matuchno.

Korzystając ze sposobności, posyłamy ci ten list przez zaufanego żołnierza.

Z serca i duszy dziękujemy ci za ostatni Twój obszerny list oraz fotografję, która nam niewymowną radość sprawiła.

Droga nasza Mateczko. Czujemy się naprawdę bardzo szczęśliwe, bo nam się zdaje, że jesteś z nami. Mamy się tak doskonale jak zawsze. Wczoraj byłyśmy z córkami doktora po raz pierwszy na ślizgawce. Bawiłyśmy się doskonale. Poznałyśmy tam młodziutkiego podporucznika austryjackiego Romana Krogulskiego. To jest bardzo dobry znajomy państwa Rogowskich, u których bywamy. Miły chłopak, a bardzo prawy Polak.
Przed tygodniem, wracając z kościoła, spotkałyśmy po drodze całe towarzystwo, składające się z państwa Rogowskich, ich córki panny Kazi, doktora Okońskiego, z żoną i córkami i wreszcie p. Krogulskiego. Zaprosili nas do swego grona i odprowadzili aż do samej wsi. Już mieliśmy się rozejść, gdy naraz ze wszystkich chat poczęli wybiegać ludzie i zdążać w jednym kierunku. Poszliśmy za nimi i oto co ujrzeliśmy. Naprzeciw tłumu chłopów, uzbrojonych w pałki i laski, stało kilku żandarmów z karabinami przygotowanymi do strzału. Zatrzymaliśmy się na uboczu, a pan Krogulski przystąpił do żandarmów i zapytał ostrym tonem po polsku.

— Co się tu dzieje?

Wachmistrz, komendant posterunku w O., odpowiedział w języku niemieckim.

— Ta hołota buntuje się.

Tłum poruszył się, a nasz pan podporucznik zawołał z oburzeniem:

— Przedewszystkiem niech pan nie zapomina z kim pan mówi. Stać na „baczność“ i zameldować mi co się tu dzieje tak, jak to pana uczono. Powtóre zabraniam panu w ten sposób wyrażać się o ludności tego kraju, do której i ja należę. W końcu gdy ja do pana mówię po polsku, ma mi pan w tym samym języku odpowiadać.
— Panie podporuczniku melduję posłusznie — mówił ciągle po niemiecku — że językiem urzędowym jest język niemiecki, to zaś co się tutaj dzieje, należy tylko do mnie, spełniam swój obowiązek — to powiedziawszy zwrócił się do ludzi i powiedział:
— Wzywam was po raz ostatni do rozejścia się, bo w przeciwnym razie każę strzelać.
— A strzelajcie zbóje — zawołał ktoś z tłumu — zabijecie nas kilku, a my was potem w proch rozniesiemy. Zboża nie damy, bo go sami mamy mało.
Wachmistrz zbliżył się do jednego ze swoich żołnierzy, a ten oddalił się zaraz szybkim krokiem. Za parę minut wrócił z powrotem i już z daleka zawołał:
— Idą.
Tymczasem Krogulski zwrócił się do chłopów ze słowami:
— Uspokójcie się gospodarze i nie sprowadzajcie na siebie nieszczęścia. Przeciw przemocy nic nie zrobicie, a tylko pogorszycie sprawę.
— Nie damy zboża — padła twarda odpowiedź.

Nastała cisza. Z poza zakrętu drogi wyłonił się oddział piechoty, prowadzony przez młodego chorążego, który szedł na czele z dobytą szablą. Wachmistrz skoczył w tę stronę i zaczął coś mówić do komendanta oddziału. Przybyły oficer wydał jakiś rozkaz w języku niemieckim, żołnierze rozwinęli się w dwurząd, uchwycili karabiny na których były nasadzone bagnety do rąk i ruszyli ku chłopom.

— Halt — zawołał naraz Krogulski z taką siłą, że żołnierze stanęli w miejscu.

— Ich befehle marsch — krzyknął natychmiast chorąży i żołnierze poczęli iść znowu naprzód.

Krogulski wydobył szablę, skoczył przed postępujący ku tłumowi oddział i zawołał tak głośno, że zdawało się, iż mu piersi pękną:

— Auf mein Kommando halt. Bajonett ab. Schultert. Doppelreichen rechts — um, mir nach — marsch.

Żołnierze zrobili posłusznie to co im rozkazał, bo to byli jego właśni żołnierze — jak nam potem powiedział — wyprowadził ich na drogę, tam zatrzymał, sam zaś wrócił na swoje miejsce i powiedział do chorążego po niemiecku:

— Na moją odpowiedzialność rozkazuję panu odprowadzić żołnierzy z powrotem do miasteczka.
Potem zwrócił się do wachmistrza i rozkazał:

— Na moją odpowiedzialność, rozkazuję panu odejść zaraz ze swoimi ludźmi na posterunek.

Chorąży i wachmistrz, gryząc wargi ze wściekłości, odeszli. Krogulski powiedział jeszcze chłopom, żeby wysłali na drugi dzień delegację do komendanta obwodu i przedstawili mu przez nią swe życzenia, obiecał im poprzeć ich, wezwał, by spokojnie rozeszli się, poczem przystąpił do nas.

Wyraziliśmy mu nasze uznanie, a gdy dr. Okoński zwrócił mu uwagę na to, że mogą go pociągnąć do odpowiedzialności za to co uczynił, odrzekł, że nie boi się niczego, bo ma w Radomiu wuja pułkownika, który jest tak zwanym: „Gouvernement-Inspicierender“ i ma pod swojemi rozkazami cały okręg radomski.
Dzięki temu z grubej awantury jaką miał z majorem, wyszedł zwycięzko i nawet naznaczony został na komendanta placu w naszem miasteczku. Po opisanej awanturze, jednak (zaraz na drugi dzień) aresztowano go, osadzono w więzieniu i oddano pod sąd doraźny. Jesteśmy wszyscy bardzo o niego zaniepokojeni. Mówią nawet, że ma być rozstrzelany. Komendant tutejszego P. O. W. mówił mi, że gdyby na to się zanosiło, to peowiacy wykradną go z więzienia.

Gdybyśmy mieli w Królestwie więcej takich jak on oficerów-Polaków, inaczej by tu się działo. Wyobraź sobie, wczoraj w nocy wpadli żandarmi w poszukiwaniu za przemytnikami do mieszkania pewnej biednej rodziny i pobili do krwi w oczach sześciorga dzieci ich ojca i matkę. Podobne wypadki są tu na porządku dziennym. Austryjacy rządzą tu w Królestwie tak nikczemnie, że dziwię się iż nasi politycy w Galicji mogą dążyć do jakiegoś rozwiązania austro-polskiego.

Nie masz pojęcia Droga Matuchno, jak bardzo cieszymy się z tego powodu, że ludzie zaczynają odnosić się do nas coraz przychylniej. Przed paru tygodniami to nam za grosz nic nie chcieli sprzedać, tak, że czasem nawet głodowałyśmy. Nie gniewaj się Droga Nasza, że nic ci o tem nie donosiłyśmy, ale nie chciałyśmy cię martwić. Teraz już jest wszystko dobrze do tego stopnia, że gdy zaproponowałyśmy naszym wieśniakom utworzenie mleczarni współdzielczej, zgodzili się na to natychmiast i oddają nam po niskich cenach duże ilości mleka.
Zasyłamy ci tysiące najserdeczniejszych pozdrowień i ucałowań kochające cię:
Marja, Stefanja.

Podziel się opinią

1

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1e8q05
d1e8q05
d1e8q05