W ciągu ostatnich kilkunastu lat ukazało się tyle autobiografii i wspomnień, że czytelnikowi może się wytworzyć automatyczne skojarzenie: jeśli na okładce widnieje nazwisko osoby znanej z innych obszarów działalności publicznej, niż literatura, najprawdopodobniej mamy do czynienia z pozycją zaliczaną do powyższego gatunku.* Również i u mnie zadziałał ten mechanizm i zasiadając do lektury przypuszczałam, że za chwilę zapoznam się ze wspomnieniami znanego reżysera.* A tu niespodzianka, bo Mała matura okazała się powieścią, prawda, że niezmiernie realistyczną i pełną prawdziwych szczegółów z epoki, ale jednak powieścią. Jej bohater Ludwik Taschke jest kimś innym niż Janusz Majewski, choć łączy ich nie tylko data urodzenia i dzieciństwo spędzone w tej samej kamienicy we Lwowie; mały Ludwik patrzy na świat oczami małego Januszka, spotyka tych samych ludzi, przydarzają mu się takie same przygody - czego potwierdzenie można znaleźć choćby w wywiadzie udzielonym przez autora dziennikarce opolskiego wydania
„Gazety Wyborczej" - a jego nazwisko wymownie świadczy o pochodzeniu z „wielonarodowego tygla", jakim była niegdysiejsza Galicja (wśród jego przodków można znaleźć Niemca, Czecha i Węgierkę).
Mam wrażenie, że wszyscy kresowiacy - czy może w ogóle wszyscy, którym kaprys historii odebrał na zawsze krainę dzieciństwa - odczuwają większą potrzebę unieśmiertelnienia jej, niż ci, którzy w każdej chwili mogą do niej powrócić bez konieczności zmiany obywatelstwa. Toteż niemal każdy lwowiak dobrze władający piórem tworzy swoją własną legendę rodzinnego miasta, by wymienić tylko Stanisława Lema (* Wysoki Zamek), Jana Gerharda (Autopamflet**), Jerzego Janickiego (**Cały Lwów na mój głów**) czy Jerzego Michotka (**Tylko we Lwowie). Janusz Majewski należy już - jak sam mówi we wspomnianym wywiadzie - do ostatniej generacji obywateli RP urodzonych we Lwowie i jeszcze co nieco z niego pamiętających. A właściwie nie co nieco, lecz całkiem sporo...bo Lwów odtworzony przez niego w „Małej
maturze" jest tak wyrazisty i przekonujący, że czytelnikowi wydaje się, jakby sam wraz z Ludwikiem jechał „tramwajem, jedynką (...) ulicą Kopernika w dół do Sykstuskiej (...), Kilińskiego, Ruską i Podwalem"[162], zasiadał w ławce Szkoły Powszechnej im.św. Marii Magdaleny, oglądał „Królewnę Śnieżkę" w kinie „Marysieńka"... I choć pod koniec wojny losy rzucają rodzinę bohatera kilkaset kilometrów dalej, specyficzna aura utraconego miasta i tu daje o sobie znać, personifikując się w postaci starego „batiara", napotkanego przez chłopca w celi krakowskiego aresztu. *Droga Ludwika to jedna z tych charakterystycznych polskich dróg, wspólnych dla wszystkich, którzy w ciągu kilku lat przeżyli wojnę, zmianę granic i zmianę ustroju - ale równocześnie i zwykła droga dziecka do dorosłości - od płaczu za zniszczonym gumowym pajacykiem i przedszkolnej „zabawy w lekarza", po kształtowanie się świadomości politycznej i pierwsze prawdziwe fascynacje erotyczne. Majewski opisuje ją z ogromnym ciepłem i sentymentem, starając
się - przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie - przekonać czytelnika, że utrata znacznej części tego, co nas ukształtowało, nie musi być tożsama z utratą swojego miejsca na ziemi.
To bardzo sympatyczna i napisana ładnym, prostym językiem książka, która spokojnie mogłaby być zaliczona do tego samego podgatunku literatury dla starszych dzieci i „młodszej młodzieży", co * Bezgrzeszne lata* Makuszyńskiego czy * Syzyfowe prace* Żeromskiego , gdyby nie pojedyncze śmielsze sceny (a zresztą nie wiem, może dzisiejszego gimnazjalisty już nie zaskoczy ani nie zgorszy opis przeżyć Ludwika, podglądającego kąpiącą się Kazię, ani dyskusje szesnastolatków planujących wyprawę do domu publicznego...). A na pewno można ją polecić wszystkim czytelnikom, których rodzinne sentymenty wiążą ze Lwowem, i wszystkim, którym nigdy nie dość czytania „jak to kiedyś bywało" (do których i ja się
zaliczam).