Trwa ładowanie...
dz52mlo
31-01-2020 07:29

Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci

książka
Oceń jako pierwszy:
dz52mlo
Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci
Tytuł oryginalny

The Father Brown Stories. Volume 3

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Kolejne opowiadania o sympatycznym, bystrym i skromnym ojcu Brownie!
Ten niepozorny duchowny, w rzeczywistości nadprzeciętnie inteligentny, obdarzony jest niezwykłą spostrzegawczością i dociekliwością, dzięki którym potrafi rozwiązać najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne. Tajemnice, z którymi przychodzi mu się zmierzyć, często wydają się wręcz niemożliwe do wyjaśnienia, jednak upartemu duchownemu zawsze udaje się znaleźć prawidłowe rozwiązanie, choćby i było najbardziej nieprawdopodobne.
Niezwykle intrygujące opowiadania, pełne charakterystycznego dla Chestertona angielskiego humoru.
Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.
Po raz pierwszy w Polsce – trzy tomy kompletujące wszystkie opowiadania G.K. Chestertona o ojcu Brownie!

Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci
Numer ISBN

978-83-7674-652-4

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

336

Język

polski

Fragment

Fragment opowiadania

DZIWACZNE KROKI

Gdybyście natknęli się na członka tego szczególnego klubu, „Dwu­nastu Prawdziwych Rybaków”, wchodzącego do Hotelu Vernon na doroczną kolację klubową, zauważylibyście, że jego okrycie wieczo­rowe jest zielone, nie czarne. Gdybyście (zakładając, że macie tupet, by zwrócić się do takiej osobistości) zapytali go, dlaczego, przypuszczal­nie odpowiedziałby, że to po to, by nie pomylono go z kelnerem. To wam zamknie usta. Jednak odejdziecie, pozostawiając za sobą zagadkę, jak dotąd nierozwiązaną, i historię wartą opowiedzenia.

Gdybyście (biorąc pod uwagę równie nieprawdopodobne za­łożenie) mieli się spotkać z łagodnym, ciężko pracującym małym księdzem, nazywanym ojcem Brownem, i mieli go zapytać, co we­dług niego było największym fartem w jego życiu, odpowiedziałby przypuszczalnie, że taki łut szczęścia przydarzył mu się w Hotelu Vernon, gdzie zapobiegł zbrodni, a być może uratował duszę, tylko dzięki temu, że usłyszał kilka kroków w korytarzu. Przypuszczalnie odczuwa odrobinę dumy z tego swojego wariackiego i wspaniale trafnego założenia, i możliwe, że się do niego odniesie. Ponieważ jednak jest wielce nieprawdopodobne, byście kiedykolwiek uzyska­li dostatecznie wysoką pozycję w świecie towarzyskim, aby natknąć się na któregoś z „Dwunastu Prawdziwych Rybaków”, bądź upadli dostatecznie nisko, by znaleźć się w slumsach i pośród kryminali­stów, żeby znaleźć ojca Browna, obawiam się, że nigdy byście nie usłyszeli tej historii, chyba że ode mnie.

Hotel Vernon, w którym „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” spotykało się na swojej dorocznej kolacji, był instytucją, która ist­nieć mogła wyłącznie w społeczeństwie oligarchicznym, dla któ­rego dobre maniery były niemalże wszystkim. Był to jeden z tych projektów postawionych na głowie – „ekskluzywne” przedsięwzię­cie handlowe. Nie oznaczało to przyciągania ludzi, ale raczej ich zniechęcanie. W sercu plutokracji kupcy stają się tak przebiegli, że wybrednością nie ustępują swoim klientom. Z powodzeniem mnożą trudności, aby ich majętni i zblazowani klienci mogli wykorzysty­wać pieniądze i środki dyplomatyczne w celu ich przezwyciężenia. Gdyby w Londynie istniał modny hotel, do którego nie wpuszczano by osób o wzroście poniżej sześciu stóp, społeczeństwo potulnie powoływałoby grupy ludzi o takim wzroście, którzy by się w nim spotykali. Gdyby istniała droga restauracja, która zwykłym kapry­sem swojego właściciela działałaby wyłącznie w czwartkowe po­południa, w każde czwartkowe popołudnie byłby tam tłum. Hotel Vernon jakby przez przypadek stał na narożniku placu w Belgravii*. Był to mały hotel − i zdecydowanie niewygodny. Jednak jego wady uznawane były za mury chroniące konkretną klasę. Jedna z nich, dość osobliwa, była szczególnie ważna: w miejscu tym posiłek mo­gły spożywać jednocześnie tylko dwadzieścia cztery osoby. Jedy­nym dużym stołem jadalnym był słynny stół ogrodowy, stojący na powietrzu na swego rodzaju werandzie wychodzącej na jeden z naj­piękniejszych starych ogrodów w Londynie. Jako że mimo wszystko z tych dwudziestu czterech miejsc można było korzystać wyłącznie przy ciepłej pogodzie, to przyjemność z tego płynąca była jeszcze trudniejsza do osiągnięcia, a tym samym bardziej pożądana. Obec­nym właścicielem tego przybytku był Żyd o nazwisku Lever. Zaro­bił na nim blisko milion, jedynie utrudniając dostęp do niego. Oczy­wiście to ograniczenie w zakresie swojego przedsięwzięcia połączył z najstaranniejszym wyrafinowaniem jego prowadzenia. Wina i je­dzenie były doprawdy równie dobre, jak gdziekolwiek w Europie, a sposób bycia obsługi dokładnie odzwierciedlał stały nastrój angielskiej klasy wyższej. Właściciel znał wszystkich swoich kelnerów jak własną kieszeń; było ich tylko piętnastu. Znacznie

łatwiej było zostać członkiem Parlamentu niż kelnerem w tym ho­telu. Każdy kelner ćwiczył się w ciszy i płynności, jakby był służą­cym dżentelmena. I w istocie na każdego dżentelmena spożywają­cego tam posiłek przypadał jeden kelner.

Klub „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” mógłby spotykać się wyłącznie w takim miejscu, a to ze względu na luksusową prywat­ność. Jego członkowie byli bardzo niezadowoleni na samą myśl, że w tym samym budynku miałby choćby spożywać kolację jakikol­wiek inny klub. Przy okazji owej dorocznej kolacji Rybacy mie­li zwyczaj obnoszenia się ze wszystkimi swoimi skarbami, jakby znajdowali się w prywatnym domu, zwłaszcza ze słynnymi zesta­wami noży i widelców do ryb, które były insygniami stowarzysze­nia, pięknie kutymi w srebrze i z rękojeścią zdobną w pojedynczą, dużą perłę. Zawsze były wyciągane do dania rybnego, a danie rybne zawsze było najwspanialsze w tym wspaniałym posiłku. Stowarzy­szenie miało wiele ceremonii i rytuałów, nie miało jednak historii ani celu; tak bardzo było arystokratyczne. Nie trzeba było być kim­kolwiek konkretnym, żeby stać się jednym z Dwunastu Rybaków, lecz o ile nie było się osobą szczególnego rodzaju, nigdy nawet się o nich nie słyszało. Istniało od dwunastu lat. Jego przewodniczącym był pan Audley. Wiceprzewodniczącym był książę Chester.

Jeżeli w jakimś stopniu udało mi się przekazać atmosferę tego okropnego hotelu, czytelnik może odczuwać naturalne zdziwienie, skąd wiem o tym wszystkim, i może nawet spekulować, jak do­szło do tego, że osoba równie przeciętna jak mój przyjaciel, ojciec Brown, znalazła się na tej złotej galerze. W tym aspekcie moja opo­wieść jest prosta, a nawet pospolita. Jest na tym świecie pewien wielce wiekowy buntownik i demagog, który głosi najbardziej wy­rafinowane teorie zawierające tak przerażające informacje jak to, że wszyscy ludzie są braćmi, a gdziekolwiek ów wichrzyciel jechał na swoim bladym koniu, zadaniem ojca Browna było za nim podążać. Jednego z kelnerów, Włocha, tego popołudnia powalił udar parali­tyczny, a jego żydowski pracodawca, dziwiąc się nieco takim prze­sądom, zgodził się posłać po najbliższego księdza katolickiego. To, co ów kelner wyznał ojcu Brownowi podczas spowiedzi, nie jest na­szą sprawą, a to z tego wspaniałego powodu, że kapłan zachował to dla siebie − jednak najwyraźniej skłoniło go to do napisania notatki

czy oświadczenia dotyczącego przekazania pewnej wiadomości czy naprawy pewnych błędów. Dlatego też ojciec Brown z łagodną zu­chwałością, którą tak samo okazałby w pałacu Buckingham, popro­sił o pokój i materiały piśmiennicze. Pan Lever był w rozterce. Był uprzejmym człowiekiem i przejawiał również tę kiepską imitację uprzejmości, tę niechęć do wszelkich trudności czy scen. Jednocze­śnie obecność tego wieczoru w jego hotelu jednego, niezwykłego obcego była jak plama brudu na czymś świeżo wyczyszczonym. W Hotelu Vernon nigdy nie było żadnego przedpokoju ani pocze­kalni, żadnych ludzi czekających w holu, żadnych przypadkowych klientów. Było piętnastu kelnerów. Było dwunastu gości. Tego wie­czoru nowy gość hotelowy byłby równym zaskoczeniem, co nowy brat jedzący śniadanie czy pijący herbatę ze swoją własną rodziną. Co więcej, wygląd księdza był raczej marny, a ubranie zabłocone; jeden rzut oka na niego mógł wywołać kryzys w klubie. Wreszcie pan Lever wpadł na pomysł, w jaki sposób ukryć tę hańbę, skoro nie mógł jej uniknąć. Gdybyście weszli (co nigdy wam się nie zdarzy) do Hotelu Vernon, przejdziecie krótkim korytarzem ozdobionym kilkoma wyblakłymi, jednak ważnymi obrazami, i dojdziecie do głównego westybulu i baru, który po prawej stronie otwiera się na korytarze prowadzące do prywatnych pokoi, a po lewej na korytarz prowadzący do kuchni i biur hotelu. Tuż po waszej lewej ręce jest narożnik oszklonego biura, które przylega do baru – można powie­dzieć, że budynek w budynku, jak mały bar hotelowy, który zapew­ne kiedyś był w tym miejscu. W biurze tym zasiadł przedstawiciel właściciela (w tym miejscu nikt nigdy nie pojawiał się osobiście, jeżeli mógł tego uniknąć), a tuż za biurem, po drodze do kwater służby, znajdowała się szatnia dla dżentelmenów, ostatnia granica przed ich królestwem. Ale pomiędzy biurem a szatnią było maleń­kie pomieszczenie prywatne bez drugiego wyjścia, czasami wyko­rzystywane przez właściciela do delikatnych i ważnych spraw, ta­kich jak udzielenie księciu pożyczki na tysiąc funtów albo odmowa pożyczenia mu sześciu pensów. Zgoda, by to święte miejsce przez ponad pół godziny było profanowane przez zwykłego księdza skro­biącego piórem na papierze, była znakiem ogromnej tolerancji pana Levera. Historia, którą spisywał ojciec Brown, najprawdopodobniej była znacznie lepsza od tej, tylko nikt się tego nigdy nie dowie. Ja

mogę jedynie stwierdzić, że była niemal tak samo długa, i że dwa czy trzy ostatnie akapity były najmniej ekscytujące i absorbujące.

Do tego bowiem czasu ksiądz pozwolił, by jego myśli zaczęły nieco błądzić, a zwierzęce zmysły, nadzwyczaj czułe, budzić się. Czas ciemności i kolacji się zbliżał; jego własny, zapomniany poko­ik był pozbawiony światła, i być może gęstniejący mrok, jak to się czasem zdarza, wyostrzył zmysł słuchu. Gdy ojciec Brown zapisał ostatnią i najmniej ważną część swojego dokumentu, złapał się na tym, że pisze w rytmie powtarzającego się dźwięku z zewnątrz, tak jak niektórym zdarza się myśleć w rytm pociągu na torach. Gdy to sobie uświadomił, zrozumiał, co to takiego: po prostu regularny dźwięk kroków mijających drzwi, co w przypadku hotelu nie było niczym niezwykłym. Tym niemniej zapatrzył się w ciemniejący su­fit i nasłuchiwał tego dźwięku. Po tym, jak przez kilka sekund słu­chał sennie, poderwał się i zaczął słuchać uważnie, z głową lekko przychyloną na bok. Potem znowu usiadł i oparł czoło na dłoniach, teraz nie tylko słuchając, ale słuchając i zastanawiając się.

Kroki te brzmiały tak, jak mogłyby brzmieć w każdej chwili w jakimkolwiek hotelu; a jednak, gdy potraktować je całościowo, było w nich coś wielce dziwnego. Nie słychać było żadnych innych. To zawsze był bardzo cichy budynek, z kilkoma znajomymi gość­mi w ich apartamentach i dobrze wyszkolonymi kelnerami, którym mówiono, że mają być niemal niewidzialni do chwili, gdy będą po­trzebni. Trudno było wyobrazić sobie inne miejsce, gdzie byłoby mniej powodów, by spodziewać się czegoś nieregularnego. Jednak te kroki były tak dziwne, że nie można ich było nazwać ani regular­nymi, ani nieregularnymi. Ojciec Brown śledził je palcem po blacie stołu, jak człowiek próbujący nauczyć się grać na fortepianie.

Początkowo słychać było długi ciąg pospiesznych, drobnych kroczków, takich, jakie lekki człowiek mógłby stawiać, aby wy­grać wyścig w chodzie. W pewnej chwili zatrzymały się i zmieniły w swego rodzaju powolne, posuwiste stąpnięcia, których było mniej niż jedna czwarta wcześniejszych kroków, ale trwały mniej więcej tyle samo. W chwili gdy wybrzmiało ostatnie stąpnięcie, znowu rozległ się tupot lekkich, spiesznych stóp, a potem znów łupnię­cie cięższych kroków. Z pewnością były to te same buty, po części dlatego (jak powiedziano), że w okolicy nie było żadnych innych,

a po części dlatego, że wydawały delikatne, ale wyraźne skrzypnię­cie. Ojciec Brown miał umysł tego rodzaju, który nie potrafi się po­wstrzymać od zadawania pytań, a przez to pozornie trywialne pyta­nie głowa niemal mu pękła. Widywał ludzi biorących rozbieg przed skokiem. Widywał ludzi biorących rozbieg przed ślizgiem. Ale po co ktoś miałby brać rozbieg przed chodzeniem? Albo odwrotnie, po co ktoś miałby iść, żeby biec? Jednak żaden inny opis nie pasował do figli tej niewidzialnej pary nóg. Człowiek ten albo szedł bardzo szybko przez połowę korytarza, żeby drugą połowę pokonać bar-dzo wolno; albo bardzo wolno szedł po jednej stronie, żeby gwał­townie przyspieszyć po drugiej. Nic innego nie miało sensu. Myśli ojca Browna robiły się coraz ciemniejsze, podobnie jak jego pokój.

Jednakże, gdy zaczął myśleć na spokojnie, ta sama ciemność jego celi wydawała się nadawać jego myślom żywości; zaczął dostrzegać, niczym w jakiejś wizji, te fantastyczne stopy hasające po korytarzu w nienaturalnym bądź symbolicznym rytmie. Czy był to gorący ta­niec religijny? Czy może jakieś zupełnie nowe, naukowe ćwiczenie? Ojciec Brown zaczął sobie zadawać bardziej konkretne pytania o na­turę tych kroków. Począwszy od tego wolnego: z pewnością nie był to krok właściciela. Ludzie jego typu chodzą, człapiąc pospiesznie, albo siedzą spokojnie. Nie mógł to być żaden służący ani posłaniec czekający na polecenia. Nie tak to brzmiało. Przedstawiciele oligar­chii czasami wydają różne rozkazy, gdy są nieco pijani, ale ogólnie, a zwłaszcza w tak olśniewających scenach, stoją bądź siedzą w wy­studiowanych pozach. Nie − ten ciężki, ale sprężysty krok, ze swego rodzaju beztroską emfazą, nieszczególnie głośny, nieprzejmujący się jednak czynionym hałasem, mogło mieć tylko jedno ze stworzeń tego świata. Był to dżentelmen z zachodu Europy, i to przypuszczalnie taki, który nigdy nie musiał pracować na życie.

Właśnie gdy nabrał całkowitej pewności co do tego wniosku, kroki zmieniły się na szybsze i przebiegły pod drzwiami pospiesz­nie jak szczur. Ojciec Brown zarejestrował to, pomimo że te kroki były znacznie szybsze i znacznie mniej hałaśliwe, prawie tak, jakby ten człowiek szedł na palcach. Jednak w jego umyśle nie łączyło się to z tajemniczością, ale z czymś innym – czymś, czego nie mógł sobie przypomnieć. Dręczyło go jedno z tych półwspomnień, które potrafią doprowadzić człowieka niemal do obłędu. Z pewnością już

gdzieś słyszał ten dziwny, szybki krok. Nagle z nową myślą pode­rwał się na nogi i podszedł do drzwi. Z jego pokoju nie było bez­pośredniego wyjścia na korytarz, ale z jednej strony przylegał do szklanego biura, a z drugiej do szatni. Próbował otworzyć drzwi do biura, ale były zamknięte na klucz. Potem spojrzał w stronę okna, teraz prostokątnej połaci pełnej purpurowych chmur podświetlo­nych przez wspaniały zachód słońca, i przez chwilę wyczuwał zło, tak jak pies wyczuwa szczury.

Jego racjonalna część (być może mądrzejsza, a może nie) od­zyskała kontrolę. Przypomniał sobie, że właściciel powiedział mu, że musi zamknąć drzwi, i że przyjdzie później, żeby go wypuścić. Powiedział sobie, że te ekscentryczne dźwięki na zewnątrz mogło wywołać dwadzieścia rzeczy, o których nie pomyślał; przypomniał sobie, że miał tu akurat tyle światła, żeby skończyć własną pracę. Przeniósł swoje zapiski do okna, gdzie mógł złapać ostatnie światło burzowego wieczoru, i stanowczo raz jeszcze zatopił się w niemal kompletnym opisie. Pisał przez jakichś dwadzieścia minut, pochyla­jąc się coraz niżej nad papierem, w miarę jak ubywało światła. Na­gle gwałtownie się wyprostował. Znowu usłyszał te dziwne kroki.

Tym razem miały trzecią osobliwą cechę. Wcześniej ów niezna­ny człowiek szedł − lekko i szybko, istotnie − ale szedł. Tym razem biegł. Słychać było szybkie, miękkie, dudniące kroki zbliżające się korytarzem, jak stąpanie uciekającej i skaczącej pantery. Ktokol­wiek się zbliżał, był to bardzo silny, aktywny człowiek, nadal w sta­nie podniecenia. Jednakże gdy dźwięk, jakby szepczący powiew, dotarł do biura, nagle znowu zmienił się w to stare, wolne, chwiejne człapanie.

Ojciec Brown cisnął swoje papiery i wiedząc, że drzwi do biura są zamknięte, od razu poszedł do przebieralni po drugiej stronie. Szatniarza chwilowo nie było, przypuszczalnie dlatego, że wszyscy goście byli na kolacji, a jego stanowisko było synekurą. Ksiądz po omacku pokonał las szarych płaszczy i odkrył, że mroczna szatnia otwiera się na oświetlony korytarz czymś w rodzaju lady czy po­łówki drzwi, jak większość kontuarów, nad którymi wszyscy poda­jemy parasole i odbieramy numerki. Tuż nad łukowatym wejściem znajdowało się światło. Niewiele go padało na ojca Browna, który na tle zachodzącego słońca w oknie za nim wydawał się być tyl­

ko ciemnym zarysem sylwetki. Jednak niemal teatralnie oświetlało człowieka, który stał w korytarzu obok szatni.

Był to elegancki mężczyzna w bardzo prostym stroju wieczoro­wym. Wysoki, jednak sprawiający wrażenie, że nie zajmuje zbyt wiele przestrzeni. Czuło się, że jak cień potrafi wślizgnąć się tam, gdzie wielu mniejszych ludzi byłoby wyraźną zawadą. Jego twarz, teraz oświetlona blaskiem lampy, była smagła i żywa, była to twarz obcokrajowca. Po­stawę miał dobrą, zachowanie pogodne i pewne. Jakiś krytyk mógłby powiedzieć tylko, że jego czarny płaszcz był odrobinę niedopasowany do figury i zachowania właściciela, nawet dziwnie wypchany i obwisły. W chwili, gdy dostrzegł czarną sylwetkę ojca Browna na tle zachodu słońca, cisnął skrawkiem papieru z numerkiem.

– Proszę o mój kapelusz i płaszcz! Okazało się, że muszę na­tychmiast wyjść – zawołał z życzliwą stanowczością.

Ojciec Brown bez słowa wziął papierek i posłusznie poszedł szu­kać płaszcza. Nie była to pierwsza służebna praca, jaką przyszło mu wykonywać w życiu. Przyniósł go i złożył na kontuarze. W tym czasie obcy dżentelmen, który grzebał w kieszeni kamizelki, powie­dział ze śmiechem:

– Nie mam srebra, proszę przyjąć to.

Rzucił pół suwerena i zabrał płaszcz.

Postać ojca Browna nadal była ciemna i spokojna, w tej jednak chwili stracił głowę. Jego głowa zawsze była najcenniejsza w chwi­lach, gdy ją tracił. W takich momentach składał dwa do dwóch i uzy­skiwał cztery miliony. Kościół katolicki (który jest przywiązany do zdrowego rozsądku) nie pochwalał tego. Często on sam siebie nie pochwalał. Była to jednak prawdziwa inspiracja – ważna w rzad­kich chwilach kryzysu – że utrata głowy jednocześnie ją ratuje.

– Sądzę, sir – powiedział uprzejmie – że ma pan jakieś srebro w kieszeni.

Wysoki dżentelmen popatrzył na niego zaskoczony.

– Zaraz! – wykrzyknął. – Skoro daję panu złoto, to dlaczego miałby pan narzekać?

– Ponieważ srebro bywa czasem cenniejsze od złota – łagodnie odparł ksiądz. – To znaczy, w dużych ilościach.

Obcy popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem z jeszcze więk­szym zaciekawieniem spojrzał w górę korytarza, w stronę głównego

wejścia. Potem znowu popatrzył na ojca Browna, a następnie, bardzo ostrożnie, w okno za głową księdza, wciąż zabarwione burzowym światłem. Wtedy chyba się zdecydował. Jedną dłoń położył na ladzie, przesadził ją łatwo jak akrobata i stanął, górując na księdzem, wielką ręką chwytając go za koloratkę.

– Stój spokojnie – powiedział suchym szeptem. – Nie chcę cię straszyć, ale…

– Ale ja chcę straszyć pana – odparł ojciec Brown głosem jak dudniący kocioł. – Chcę przestraszyć pana robakiem, który nigdy nie umiera, i ogniem, co nie gaśnie*.

– Dziwaczny z ciebie szatniarz – powiedział tamten.

– Jestem księdzem, panie Flambeau – odparł Brown – i jestem gotów wysłuchać pańskiej spowiedzi.

Mężczyzna przez chwilę łapał powietrze, a potem opadł na krzesło.

Pierwsze dwa dania kolacji „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” były prawdziwym sukcesem. Nie posiadam kopii menu, a gdybym posiadał, nie miałoby to dla nikogo znaczenia. Spisano je rodzajem super-francuszczyzny używanej przez kucharzy, ale zupełnie nie­zrozumiałej dla Francuzów. Tradycją klubu była rozmaitość hors d’oeuvres** podawanych w ogromnych ilościach. Traktowano je po­ważnie, ponieważ były to bezużyteczne dodatki, podobnie jak cała kolacja i cały ten klub. Istniała również tradycja, że zupa powinna być lekka i bezpretensjonalna – w rodzaju zwykłej i surowej wigilii nadchodzącego święta ryb. Rozmowa była równie dziwna − lekka dyskusja, która rządzi Imperium Brytyjskim, i rządzi nim w se­krecie, a jednak niezbyt oświeciłaby przeciętnego Anglika, nawet gdyby zdarzyło mu się ją podsłuchać. Ministrowie obydwu stron ze swego rodzaju znudzoną łagodnością nawiązywali w niej do swoich chrześcijańskich imion. Radykalny kanclerz skarbu, którego cała partia torysów miała jakoby przeklinać za jego wymuszenia, wy­chwalany był za swoje drobne poezje albo za to, jak podczas polo­wania trzyma się w siodle. Przywódca torysów, którego wszyscy liberałowie powinni nienawidzić jako tyrana, był omawiany i ogól­nie chwalony – jako liberał. Wydawało się, że z jakiegoś powodu ci politycy byli niezwykle ważni. A jednak wszystko w nich wyda­

wało się ważne, poza ich polityką. Pan Audley, przewodniczący, był uroczym, starszym człowiekiem, który wciąż nosił krawaty w stylu Gladstone’a. Był swego rodzaju symbolem całej tej widmowej, a jed­nak konkretnej społeczności. Nigdy niczego nie zrobił – nawet nicze­go niewłaściwego. Nie był bystry, nie był nawet szczególnie bogaty. Po prostu był − i to wszystko. Żadna partia nie mogła go ignorować, a gdyby zapragnął znaleźć się w rządzie, z pewnością by się w nim znalazł. Książę Chester, wiceprzewodniczący, był młodym i obiecu­jącym politykiem. Można powiedzieć, że był przyjemnym młodzień­cem z płaskimi, jasnymi włosami i piegowatą twarzą, o umiarkowa­nej inteligencji i wielkim majątku. Jego występy publiczne zawsze były udane, a zasady dostatecznie proste. Gdy wpadł na pomysł jakie­goś żartu, opowiadał go, i był nazywany błyskotliwym. Gdy nie mógł wymyślić żartu, mówił, że nie pora na dowcipkowanie, i nazywano go inteligentnym. Prywatnie, w klubie, dla własnej klasy, był po prostu przyjemnie szczery i niemądry, jak uczniak. Pan Audley, nigdy nie zajmując się polityką, traktował go nieco bardziej poważnie. Czasami nawet wprawiał towarzystwo w zakłopotanie zdaniami sugerującymi, że istnieją niejakie różnice pomiędzy liberałami i konserwatystami. Sam był konserwatystą, nawet w życiu prywatnym. Nad kołnierzy­kiem miał pukiel szarych włosów, jak pewien staroświecki mąż sta­nu, a widziany od tyłu wyglądał dokładnie tak, jak człowiek, którego chce imperium. Widziany od przodu wyglądał jak łagodny, pobłaża­jący sobie kawaler z pokojami w Albany – którym był.

Jak już zauważono, przy stole na tarasie były dwadzieścia cztery miejsca, a członków klubu jedynie dwunastu. Z tego względu mogli stylowo zająć taras, siadając wzdłuż wewnętrznej krawędzi stołu, ciesząc się niezakłóconym widokiem na ogród, którego barwy wciąż były żywe, choć wieczór o tej porze roku kończył się dość gwał­townie. Na środku siedział przewodniczący, a wiceprzewodniczący po jego prawej ręce. Był taki zwyczaj (choć nie wiadomo, skąd się wziął), że gdy dwunastu gości zajmowało miejsca, wszystkich pięt­nastu kelnerów stało w szeregu pod ścianą, jak żołnierze prezen­tujący broń przed królem, podczas gdy gruby właściciel stał i kła­niał się klubowi z promiennym zaskoczeniem, jakby nigdy dotąd o nich nie słyszał. Jednakże jeszcze przed pierwszym stuknięciem noża i widelca ta armia służących znikała, zostawał tylko jeden lub

dwóch, by w martwej ciszy zbierać i podawać talerze. Pan Lever, właściciel, oczywiście na długo przed tym znikał w konwulsjach uprzejmości. Byłoby przesadą, a nawet bezwstydem powiedzieć, że kiedykolwiek pojawił się ponownie. Ale gdy podano ważne danie, danie rybne, czuło się – jak by to ująć? – wyraźny cień, projekcję jego osobowości, która mówiła, że wyczekiwał w pobliżu. Uświę­cone danie rybne stanowiło (dla oczu pospólstwa) swego rodzaju ogromny pudding, rozmiaru i kształtu tortu weselnego, w którym poważna ilość rozmaitych ryb wreszcie straciła kształty dane im przez Boga. Dwunastu Prawdziwych Rybaków uniosło swoje słynne noże i widelce do ryb i opuściło je tak ponuro, jakby każdy cal tego puddingu kosztował tyle, co srebrny widelec, którym był spożywa­ny. Zresztą, z tego co wiem, tak właśnie było. Z daniem tym rozpra­wiano się w chętnej i łapczywej ciszy, a gdy tylko talerz młodego księcia był niemal pusty, wygłosił on rytualną uwagę: „Nigdzie nie przyrządzają tego tak, jak tutaj”.

– Nigdzie – głębokim, basowym głosem przyznał pan Audley, zwracając się ku mówiącemu i kilkakrotnie kiwając swą czcigod­ną głową. – Z pewnością nigdzie, tylko tutaj. Powiedziano mi, że w Cafe Anglais…

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dz52mlo
dz52mlo
dz52mlo
dz52mlo
dz52mlo

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj