Ojciec Brown. Najgorsza zbrodnia na świecie
Tytuł oryginalny | The Father Brown Stories. Volume 2 |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2017 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Nowa porcja kryminalnych opowieści w stylistyce serialu „Ojciec Mateusz”!
Rozwiązywanie intrygujących spraw kryminalnych to dla ojca Browna najbardziej fascynujące zajęcie. Ten sympatyczny, inteligentny i skromny ksiądz potrafi wpaść na trop najbardziej wyrafinowanego kryminalisty. Używając wyobraźni i niebywałego sprytu, stawia się na miejscu przestępcy i próbuje odgadnąć jego kolejny ruch. Czasem wystarczy zaledwie jeden rzut jego uważnego oka na miejsce zbrodni, aby odtworzyć najbardziej nawet nieprawdopodobny scenariusz, aby odkryć motywacje i tożsamość zbrodniarza, aby odsłonić wszystkie tajemnice.
Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.
Numer ISBN | 978-83-7674-603-6 |
Wymiary | 145x205 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 336 |
Język | polski |
Fragment | Fragment opowiadania BŁĘKITNY KRZYŻ Pomiędzy srebrzystą wstęgą poranka i zielonkawo połyskującą wstęgą morza do nadbrzeża Harwich dobiła łódź, z której jak pchły wyroili się ludzie, a pośród nich człowiek, za którym musimy podążyć. Nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń ani nie miał takiego zamiaru. Nie wyróżniał się niczym, poza lekkim kontrastem pomiędzy wakacyjną lekkością odzieży, którą miał na sobie, a oficjalną powagą na twarzy. Miał na sobie lekką, jasnoszarą marynarkę, białą kamizelkę i srebrzysty kapelusz słomkowy ozdobiony szaro-niebieską wstążką. Pociągła twarz przez tę oprawę wyglądała na ciemną, a kończyła się niewielką, czarna brodą, która przypominała hiszpańską i sugerowała elżbietańską kryzę. Z powagą próżniaka palił cygaro. Nic w nim nie pozwalało domyślać się faktu, że pod popielatą marynarką ukrywał się naładowany rewolwer, że biała kamizelka skrywa odznakę policyjną, ani że pod słomkowym kapeluszem mieści się jeden z największych intelektów w Europie. Był to sam Valentin, szef paryskiej policji i najsłynniejszy detektyw świata. Przybywał z Brukseli do Londynu, aby dokonać najważniejszego aresztowania stulecia. Flambeau był w Anglii. Policja trzech krajów śledziła wielkiego przestępcę od Gandawy do Brukseli, od Brukseli do Holandii. Istniało przypuszczenie, że wykorzysta dezorientację i zamieszanie związane z Kongresem Eucharystycznym, który odbywał się właśnie w Londynie. Prawdopodobnie będzie podróżował jako pomniejszy duchowny albo sekretarz mający związek z tym wydarzeniem − tego jednak Valentin nie był pewien. W odniesieniu do Flambeau nic nie było pewne. Minęło wiele lat, odkąd ten kolos zbrodni nagle dał światu odetchnąć od wywoływanego przez siebie zamieszania, a gdy zamilkł, jak powiedziano po śmierci Rolanda, nad ziemią zapadła wielka cisza. Ale w swoich najlepszych czasach (oczywiście mam na myśli najgorsze) Flambeau był postacią równie znaczącą i znaną na świecie, jak sam kajzer. Niemal co dnia dzienniki donosiły, że uniknął konsekwencji nadzwyczajnej zbrodni, popełniając kolejną. Był Gaskończykiem o potężnej budowie i śmiałości. Krążyły najdziksze opowieści o wybuchach jego atletycznego humoru; o tym, jak odwrócił sędziego do góry nogami i postawił go na głowie, żeby „rozjaśnić mu myśli”; o tym, jak biegł w dół Rue de Rivoli, pod każdą pachą trzymając policjanta. Trzeba było powiedzieć, że jego fantastyczna siła fizyczna objawiała się generalnie w takich bezkrwawych, ale niegodnych scenach − jego prawdziwe zbrodnie były głównie pomysłowymi i spektakularnymi napadami. Każda z jego kradzieży była niemalże nowym grzechem i sama w sobie stanowiła opowieść. To on właśnie prowadził w Londynie Tyrolską Spółdzielnię Mleczarską, nie mając żadnego nabiału, krów ani mleka, za to tysiące subskrybentów. Tych zaś obsługiwał w bardzo prosty sposób, zabierając butelki z mlekiem spod drzwi Bogu ducha winnych obywateli i stawiając je pod drzwiami własnych klientów. To właśnie on utrzymywał bogatą i zażyłą korespondencję z młodą damą, której wszystkie listy zostały przechwycone dzięki niezwykłej sztuczce fotografowania jego wiadomości na nieskończenie maleńkich kliszach, możliwych do odczytania pod mikroskopem. Mówiło się, że pod osłoną nocy zamalował wszystkie numery domów na ulicy po to tylko, aby zwabić w pułapkę pewnego podróżnika. Jest raczej pewne, że to on właśnie wynalazł przenośną skrzynkę pocztową w kształcie słupka, którą stawiał na rogach ulic spokojnych przedmieść w nadziei, że ludzie będą do niej wrzucać przekazy pieniężne. Wreszcie znany był z zapierających dech umiejętności akrobatycznych − pomimo potężnej postury potrafił skakać jak pasikonik i znikać w koronach drzew jak małpa. Stąd wielki Valentin, gdy został wyznaczony, by schwytać Flambeau, był doskonale świadom, iż jego przygoda bynajmniej nie zakończy się w chwili odnalezienia tego łotra. Ale jak miał go znaleźć? W tej kwestii wielki Valentin nie miał jeszcze określonego planu. Była jedna rzecz we Flambeau, której przy całej swojej zręczności w kamuflażu nie był w stanie zamaskować, a był nią jego szczególny wzrost. Gdyby Valentin zauważył wysoką straganiarkę, wysokiego grenadiera czy nawet w miarę wysoką księżnę, mógł ich z miejsca aresztować. Jednak podczas podróży nie spotkał nikogo, kto mógłby być przebranym Flambeau. Co do ludzi na łodzi już wyrobił sobie zdanie, zaś ludzie podjęci w Harwich albo ruszający w dalszą podróż ograniczyli się do sześciu osób. Pośród nich był niski urzędnik kolejowy płynący aż do końca trasy, trzech raczej niewysokich ogrodników, którzy wsiedli dwie stacje dalej, jedna bardzo niska wdowa, która wyruszyła z małej mieściny w Essex i równie niski ksiądz katolicki, również pochodzący z wioseczki w Essex. Jeśli chodzi o ten ostatni przypadek, Valentin omal nie parsknął śmiechem. Ten mały księżulo był niemal czystą esencją wschodnich równin; twarz miał równie okrągłą i nijaką jak knedel z Norfolk, oczy puste jak Morze Północne, dźwigał kilka pakunków zawiniętych w brązowy papier, które bez przerwy mu wypadały. Kongres Eucharystyczny z pewnością wielu takich osobników wyrwał z ich stagnacji i miotali się teraz, oślepieni i bezradni jak wyciągnięte spod ziemi krety. Valentin sceptycznie podchodził do surowego stylu Francji i nie kochał księży. Było mu ich jednak żal, a ten konkretny ksiądz wywołałby litość w każdym. Miał wielki, obszarpany parasol, który wciąż upadał na podłogę. Nie wiedział chyba, który koniec jego biletu powrotnego jest właściwy. Z prostotą idioty tłumaczył wszystkim w powozie, że musi być ostrożny, bo w jednej ze swoich opakowanych w brązowy papier paczek wiezie coś zrobionego z prawdziwego srebra „z niebieskimi kamieniami”. Jego osobliwe pomieszanie płaskości Essex ze świętą prostotą cały czas wprawiały Francuza w rozbawienie, póki ksiądz razem ze swoimi pakunkami jakimś cudem nie dotarł do Tottenham i nie zawrócił po swój parasol. Kiedy do tego doszło, Valentin ostrzegł go nawet dobrodusznie, by nie rozpowiadał wszystkim o wiezionym srebrze. Jednak rozmawiając z ludźmi, Valentin nie tracił czujności − wciąż rozglądał się za kimkolwiek, bogatym czy biednym, mężczyzną czy kobietą, kto miał dobrze powyżej sześciu stóp wzrostu. Flambeau liczył sobie sześć stóp i cztery cale. Jednakże na Liverpool Street wysiadł raczej przekonany, że jak dotąd nie przeoczył tego kryminalisty. Od razu skierował się do Scotland Yardu, żeby ustalić swój status i zapewnić sobie pomoc w razie potrzeby, następnie zapalił kolejne cygaro i udał się na długą przechadzkę ulicami Londynu. Gdy spacerował po uliczkach i skwerach, za stacją Victorii zatrzymał się raptownie. Znalazł się na urokliwym, cichym placyku, bardzo typowym dla Londynu, przypadkowo zupełnie spokojnym. Okalające go wysokie domy o płaskich dachach wyglądały jednocześnie na zadbane i niezamieszkałe. Kwadratowa kępa krzewów na środku była jak bezludna, zielona wysepka na Pacyfiku. Jeden z czterech jej boków był znacznie wyższy od pozostałych, jak podest, a linia tego boku była przełamana przez charakterystyczną dla zabudowy Londynu restaurację, jakby żywcem wyrwaną z Soho. Był to zaskakująco ładny obiekt, z karłowatymi roślinami w donicach i długimi markizami w cytrynowożółte i białe pasy. Restauracja wznosiła się wysoko ponad ulicą, a schodki wiodące do drzwi frontowych, co było typowe dla Londynu, sięgały niemal na wysokość drogi pożarowej prowadzącej do okna na pierwszym piętrze. Valentin stał przed żółto-białą markizą, palił i długo rozmyślał. Rzeczą najbardziej niewiarygodną w cudach jest to, że się zdarzają. Kilka chmur na niebie schodzi się w kształt rozwartego, ludzkiego oka. Drzewo rosnące samotnie przybiera zarys znaku zapytania. W ciągu ostatnich kilku dni sam to widziałem. Nelson umiera w chwili zwycięstwa, a człowiek o nazwisku Williams dość przypadkowo zabija człowieka o nazwisku Williamson[1], co zakrawa na swego rodzaju dzieciobójstwo. W skrócie, w życiu występuje element baśniowych zbiegów okoliczności, który ludziom skoncentrowanym na jego prozie ustawicznie umyka. Jak to doskonale wyraził Poe w swoim paradoksie, mądrość powinna spodziewać się niespodziewanego. Aristide Valentin był na wskroś Francuzem, a francuska inteligencja jest inteligencją wyjątkową. Nie był „myślącą maszyną” − to jedynie bezmózgie określenie wykreowane przez współczesny fatalizm i materializm. Maszyna z tego właśnie względu jest maszyną, że nie potrafi myśleć. On jednakże był jednocześnie człowiekiem myślącym i prostym. Wszystkie jego wspaniałe sukcesy, które wyglądały jak czary, zostały osiągnięte dzięki niezłomnej logice, dzięki jasnemu i banalnemu francuskiemu myśleniu. Francuzi zelektryfikowali świat nie dzięki wykorzystaniu jakiegoś paradoksu, zelektryfikowali go dzięki urzeczywistnieniu truizmu. Byli bardzo przywiązani do truizmu – jak podczas rewolucji francuskiej. Ale właśnie dlatego, że Valentin rozumiał rozsądek, rozumiał też jego ograniczenia. Jedynie ten człowiek, który nie wie niczego o silnikach, mówi o zasilaniu bez paliwa; jedynie ten człowiek, który nie wie nic o rozumowaniu, wypowiada się bez poszanowania dla niepodlegających dyskusji, podstawowych zasad. On sam nie miał jakichś zakorzenionych przekonań. Ślad Flambeau zniknął w Harwich − o ile w ogóle przebywał w Londynie, to mógł być każdym, od wysokiego włóczęgi w Wimbledon Common do wodzireja w hotelu Metropole. Przy tak ewidentnej niewiedzy Valentin miał własne poglądy i metody. W takich przypadkach spodziewał się niespodziewanego. W takich przypadkach, gdy nie mógł posługiwać się zdrowym rozsądkiem, na chłodno i ze spokojem podążał za tym, co nierozsądne. Zamiast chodzić tam, gdzie powinien – do banków, na posterunki policji, odpowiednie spotkania – regularnie bywał tam, gdzie nie powinien. Pukał do każdego pustego domu, skręcał w każdy zaułek, przeciskał się przez każdą pełną śmieci alejkę, skręcał za każdy róg, który prowadził go w bezsensowną stronę. Bronił takiego sposobu postępowania w całkiem logiczny sposób. Powiadał, że gdyby miał jakieś poszlaki, byłby to najgorszy możliwy sposób, ale skoro ich nie miał, to był to sposób najlepszy, ponieważ przynajmniej istniała szansa, że to dziwaczne zachowanie, które przyciągnęłoby uwagę ścigającego, może przyciągnąć uwagę ściganego. Skądś trzeba zacząć i dobrze, żeby było to miejsce, w którym ktoś inny może skończyć. Coś w tym ciągu schodków prowadzących do budynku, coś w spokoju i uroku tej restauracji pobudziło rzadkie u detektywa romantyczne uczucia i skłoniło do podjęcia decyzji o przypadkowym działaniu. Wszedł po schodach, usiadł przy stoliku pod oknem i poprosił o filiżankę czarnej kawy. Był późny ranek, a on nie jadł jeszcze śniadania. Na stoliku obok stały pozostałości po innym śniadaniu, przypominając mu o jego własnym głodzie. Do zamówienia dodał jajko na miękko i w zadumie dodał nieco cukru do kawy, cały czas rozmyślając o Flambeau. Pamiętał, w jaki sposób Flambeau uciekł, raz przy pomocy nożyczek do paznokci, a raz podpalając budynek, raz musząc zapłacić za list bez znaczka i raz skłaniając ludzi, by przez teleskop wypatrywali komety, która mogła zniszczyć świat. Uważał, że jego mózg detektywa jest równie sprawny, co mózg tego rzezimieszka, co było prawdą. W pełni jednak uświadamiał sobie swą niekorzystną sytuację. – Przestępca to twórczy artysta, detektyw jest tylko krytykiem – powiedział z kwaśnym uśmiechem i powoli uniósł filiżankę z kawą do ust. Odstawił ją bardzo szybko. Dodał do niej soli. Spojrzał na pojemnik, z którego pochodził srebrzysty proszek − to z całą pewnością była cukiernica, z równą pewnością przeznaczona na cukier, jak butelka od szampana na szampana. Zastanawiał się, dlaczego ktoś wsypał do niego sól. Rozejrzał się w poszukiwaniu bardziej ortodoksyjnych naczyń. Wypatrzył dwie pełne solniczki. Być może były w nich jakiejś szczególne przyprawy. Skosztował ich zawartości − był to cukier. Potem ze świeżym zainteresowaniem rozejrzał się po restauracji, by sprawdzić, czy znajdzie w niej inne przejawy tego szczególnego gustu artystycznego, który umieścił sól w cukiernicy, a cukier w solniczkach. Poza dziwnym rozbryzgiem jakiegoś ciemnego płynu na jednej ze ścian pokrytych białą tapetą, całe to miejsce wyglądało schludnie, pogodnie i zwyczajnie. Zadzwonił na kelnera. Gdy ten się pojawił, rozczochrany i o tej wczesnej godzinie o nieco zaspanych oczach detektyw (który potrafił docenić prostsze formy humoru) poprosił go, by spróbował cukru i powiedział, czy to pasuje do reputacji lokalu. Rezultat był taki, że kelner ziewnął nagle i rozbudził się. – Czy co rano robicie swoim klientom ten żarcik? – dopytywał Valentin. – Czy zamiana soli z cukrem nie przykrzy się wam jako dowcip? Kelner, gdy uświadomił sobie ironię, jąkając się, zapewnił, że wydarzenie to z całą pewnością nie miało takich intencji, to musiała być niezwykła pomyłka. Podniósł cukiernicę i zajrzał do niej. Potem podniósł solniczkę i również do niej zajrzał, a na jego twarzy wykwitało coraz większe zdumienie. Wreszcie gwałtownie przeprosił i odszedł pospiesznie, po kilku sekundach wracając z właścicielem. Właściciel również zbadał cukiernicę i solniczkę i wydawał się równie zaskoczony. Nagle kelner z nadmiaru słów aż zaczął seplenić. – Wydaje mi się – jąkał się żarliwie – że to ci dwaj księża. – Jacy dwaj księża? – No, ci dwaj księża – powiedział kelner – którzy rzucili zupą o ścianę. – Rzucili zupą o ścianę? – powtórzył Valentin, sądząc, że to jakaś niezwykła włoska metafora. – Tak, tak – z podnieceniem powiedział kelner i wskazał na ciemną plamę na białej tapecie. – Rzucili nią tam o ścianę. Valentin spojrzał pytająco na właściciela, który zaczął się sumitować. – Zgadza się, sir – przyznał. – To w istocie prawda, choć nie wydaje mi się, żeby miało to coś wspólnego z cukrem i solą. Wcześnie rano, gdy tylko otworzyliśmy, przyszło tu dwóch księży i bardzo szybko wypiło zupę. Obaj byli bardzo cichymi, szacownymi ludźmi. Jeden uiścił rachunek i wyszedł, drugi, który wyglądał na guzdrałę, potrzebował kilku chwil, żeby pozbierać swoje rzeczy. Ale w końcu poszedł. Tylko na chwilę przed tym, jak wyszedł na ulicę, z rozmysłem podniósł swój kubek, który opróżnił tylko częściowo, i wychlusnął zupę na ścianę. Sam byłem na zapleczu, tak samo kelner. Wyszedłem i zobaczyłem tylko zalaną ścianę i pustą salę. To niewielka strata, ale nieprzyjemny policzek, dlatego próbowałem dogonić tych mężczyzn na ulicy. Jednak byli już za daleko, zauważyłem tylko, że zniknęli za rogiem na Carstairs Street. Detektyw się poderwał, nałożył kapelusz i ujął w dłoń laskę. Zdecydował już, że w tej uniwersalnej ciemności swego umysłu może jedynie podążać w kierunku, który wskazał palec dziwności − a to było wystarczająco dziwne. Zapłacił rachunek, zatrzasnął za sobą przeszklone drzwi i szybko dotarł do rogu ulicy. Całe szczęście, że nawet w tak gorączkowych chwilach oko miał chłodne i uważne. Jego wzrok przyciągnęło coś w witrynie sklepowej. Cofnął się, żeby się temu przyjrzeć. Sklep należał do popularnego sprzedawcy warzyw i owoców, całe mnóstwo towarów wystawiono powietrze i starannie oznaczono tabliczkami z nazwami i cenami. Najwięcej miejsca zajmowały skrzynki mandarynek i orzechów. Na stercie orzechów leżał kawałek kartonu, na którym niebieską kredą napisano „Najlepsze mandarynki, dwie za pensa”. Na mandarynkach spoczywał równie staranny i czytelny napis „Najlepsze orzechy brazylijskie, 4 pensy za funta”. Valentin spojrzał na te dwie etykiety i uznał, że już spotkał się z tą subtelną formą humoru, i to całkiem niedawno. Zwrócił na tę niespójność uwagę sprzedawcy o zaczerwienionej twarzy, który dość ponuro rozglądał się po ulicy. Sprzedawca nic na to nie odpowiedział, ale gwałtownymi ruchami przełożył tabliczki na swoje miejsca. Detektyw, opierając się elegancko na swojej laseczce do chodzenia, kontynuował przegląd sklepu. – Mój dobry człowieku, proszę wybaczyć moje pozornie niezasadne nagabywanie – powiedział wreszcie – ale chciałbym wam zadać pytanie dotyczące psychologii eksperymentalnej i łączenia faktów. Czerwony sklepikarz spojrzał na niego groźnie, ale Valentin kontynuował pogodnie, wymachując swoją laseczką: – Dlaczego te dwie tabliczki są umieszczone w złych miejscach, jak ksiądz, który przyjechał do Londynu na wakacje? Na wypadek, gdybym nie wyrażał się jasno, jaki jest mistyczny związek, który łączy ideę orzechów oznaczonych jako mandarynki z dwoma księżmi, jednym wysokim, a drugim niskim? Handlarz wytrzeszczył oczy. Przez chwilę naprawdę sprawiał wrażenie, jakby miał się rzucić na tego obcego. – Nie wiem, co waść masz z tym wspólnego – wyjąkał wreszcie z gniewem – ale jeśli jesteś pan jakimś ich przyjacielem, to możesz im pan ode mnie przekazać, że porozwalam im te durne łby, księża czy nie, jeśli jeszcze raz dotkną moich jabłek. – Doprawdy? – z wielkim współczuciem odparł detektyw. – Zniszczyli pańskie jabłka? – Jeden z nich – potwierdził rozeźlony sklepikarz – zwalił wszystkie na ulicę. Złapałbym tego durnia, ale musiałem je pozbierać. – W którą stronę poszli ci duchowni? – zapytał Valentin. – W drugą ulicę po lewej, a potem przez plac – padła szybka odpowiedź. – Dzięki – odparł Valentin i zniknął jak sen. Po drugiej stronie placu natknął się na policjanta. – Konstablu, to pilne – powiedział. – Czy widział pan dwóch duchownych w kapeluszach z podwiniętym rondem? Policjant zaśmiał się ciężko. – Owszem, sir, widziałem. A gdyby mnie ktoś pytał, jeden z nich był pijany. Stanął na środku drogi zdziwiony jakby… – W którą stronę poszli? – przerwał mu Valentin. – Wsiedli do jednego z tamtych żółtych autobusów – odpowiedział mundurowy. – Jadą w stronę Hampstead. Valentin wyciągnął oficjalną legitymację. – Wezwij dwóch swoich ludzi, żeby towarzyszyli mi w pościgu – powiedział szybko i przeciął jezdnię z tak zaraźliwą energią, że ociężały policjant ruszył z niemal skwapliwą żwawością. Po półtorej minuty na przeciwległym chodniku znalazł się francuski detektyw, a wraz z nim inspektor i mężczyzna w prostym ubraniu. – Cóż, sir – odezwał się z ważnym uśmiechem – i co niby…? Valentin niespodziewanie wyciągnął swoją laskę. – Powiem panom na szczycie tego omnibusu – oświadczył i pognał, klucząc pomiędzy pojazdami. Gdy wszyscy znaleźli się, dysząc, na górnych siedzeniach tego żółtego wehikułu, inspektor powiedział: – Pojedziemy cztery razy szybciej niż taksówką. – W sumie racja – spokojnie odpowiedział ich dowódca – gdybyśmy tylko wiedzieli, dokąd właściwie jedziemy. – No właśnie, dokąd jedziemy? – zapytał drugi, wytrzeszczając oczy. Valentin przez kilka minut palił, marszcząc brwi. W końcu odłożył cygaro i powiedział: – Jeśli wiesz, co ktoś robi, wyprzedź go, ale jeśli nie wiesz, trzymaj się za nim. Skręcaj, gdy on skręca, zatrzymuj się, gdy on się zatrzymuje, przemieszczaj się równie wolno jak on. Wówczas możesz dostrzec to, co on widział i co zrobił. Możemy jedynie wypatrywać dziwnych rzeczy. – Jakiego rodzaju dziwnych rzeczy? – spytał inspektor. – Wszelkiego – odparł Valentin i zapadł w uparte milczenie. Żółty omnibus wlókł się na północ tak, że wydawało się, jakby do końca trasy były całe godziny. Wielki detektyw nie udzielił dalszych wyjaśnień, a jego asystenci być może wyczuli jego ciche i narastające wątpliwości co do takiego postępowania. Być może czuli również ciche i narastające pragnienie spożycia lunchu, jako że godzina była już późna w stosunku do normalnej pory obiadowej, a długie drogi północnego Londynu wydawały się rozciągać bez końca, jak w jakimś piekielnym teleskopie. Była to jedna z tych podróży, podczas których człowiek cały czas czuje, że teraz już musiał wreszcie dotrzeć do końca wszechświata, tymczasem okazuje się, że to dopiero początek Tufnell Park. Londyn znikał w obskurnych tawernach i wyłysiałych krzakach, po czym rodził się na nowo na głównych ulicach i jaskrawych hotelach. To było jak przejazd przez trzynaście stykających się ze sobą, choć oddzielnych, pospolitych miast. Jednakże, choć drogę przed nimi zaczynał już okrywać zimowy zmierzch, paryski detektyw wciąż siedział milczący i czujny, wzrok kierując prosto przed siebie, na drogę, która przesuwała się po bokach. Do czasu, gdy zostawili za sobą Camden Town, policjant prawie spał, wszyscy jednak podskoczyli lekko, gdy Valentin wyprostował się gwałtownie, uderzył obu mężczyzn w ramiona i krzyknął na kierowcę, by ten się zatrzymał. Zbiegli po schodkach na ziemię, nie uświadamiając sobie nawet, dlaczego wysiadają. gdy rozejrzeli się w nadziei na oświecenie, zastali Valentina, który triumfalnie wskazywał palcem w stronę okna po lewej stronie drogi. To było duże okno, pomyślane jako część długiej fasady pełnego złoceń, iście pałacowego zajazdu − była to część zarezerwowana na eleganckie posiłki i oznaczona tabliczką „Restauracja”. To okno, podobnie jak pozostałe na froncie hotelu, było ze szronionego i zdobionego szkła, ale na samym jego środku znajdował się wielki, czarny zaciek, jak gwiazda w lodzie. – Nareszcie nasza wskazówka! – wykrzyknął Valentin, wymachując laską. – Miejsce ze stłuczonym oknem. – Jakim oknem? Jaka wskazówka? – zapytał jego wyższy funkcją towarzysz. – Gdzie tu dowód, że ma to jakiś związek z nimi? Valentin z wściekłości niemal połamał swoją bambusową laseczkę. – Dowód! – wrzasnął. – Dobry Boże! Ten człowiek szuka dowodu! No oczywiście, szansa, że to nie ma z nimi nic wspólnego, jest jak jeden do dwudziestu. Ale co innego możemy zrobić? Czy wy nie rozumiecie, że albo podążymy za jakąś wariacką możliwością, albo możemy wracać do domu, do łóżka? Pomaszerował w stronę restauracji, ciągnąc za sobą swoich towarzyszy, i wkrótce zasiedli przy niewielkim stoliku do późnego lunchu, od środka patrząc na gwiazdę z pękniętego szkła. Nawet wówczas niewiele im to mówiło. – Widzę, że macie pęknięte okno – zwrócił się Valentin do kelnera, uiszczając rachunek. – Zgadza się, sir – przyznał tamten, kłaniając się nisko na resztą, do której Valentin dyskretnie dołożył sowity napiwek. Kelner wyprostował się z lekkim, ale wyraźnym ożywieniem. – Owszem, tak, sir – powiedział. – To było bardzo dziwne. – Doprawdy? Proszę nam o tym opowiedzieć – zachęcił go detektyw z beztroską ciekawością. – Cóż, do środka weszło dwóch dżentelmenów w czerni – zaczął kelner. – Dwóch cudzoziemskich księży, którzy się tu teraz kręcą. Zamówili tani, niewielki lunch, potem jeden z nich za niego zapłacił i wyszedł. Ten drugi właśnie wychodził, żeby do niego dołączyć, gdy spojrzałem raz jeszcze na pieniądze i odkryłem, że zapłacił mi ponad trzy razy za dużo. „Przepraszam”, powiedziałem do tego jegomościa, który był już prawie za drzwiami, „za dużo panowie zapłacili”. „Och”, powiedział bardzo spokojnie, „naprawdę?” „Tak”, potwierdziłem i wziąłem rachunek, żeby mu pokazać. No i to był istny nokaut. – Co pan ma na myśli? – spytał detektyw. – Cóż, przysiągłbym na Biblię, że na tym rachunku zapisałem cztery szylingi. Ale wtedy zobaczyłem, że napisałem 14, dużymi literami. – No i? – wykrzyknął Valentin, poruszając się wolno, ale z płonącymi oczami. – I co dalej? [1] Williamson – ang. syn Williama. |
Podziel się opinią
Komentarze