Trwa ładowanie...
d28vbtj
03-02-2020 08:33

Nawiedzony Dom na Wzgórzu

książka
Oceń jako pierwszy:
d28vbtj
Nawiedzony Dom na Wzgórzu
Tytuł oryginalny

The Haunting of Hill House

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Najsłynniejsza powieść o nawiedzonym domu teraz inspiracją dla serialu oryginalnego Netflix.

Do starego, mrocznego i owianego złą sławą domu na wzgórzu przybywają cztery osoby: doktor Montague - znawca okultyzmu, szukający żelaznych dowodów na istnienie zjawisk paranormalnych, jego śliczna asystentka, Eleanor – młoda kobieta posiadająca sporą wiedzę na temat duchów, a także Luke - przyszły spadkobierca rezydencji. Z początku wydaje się, że będą mieć do czynienia jedynie z niewytłumaczalnymi odgłosami i zamykającymi się samoistnie drzwiami. Jednak tak naprawdę mroczny i tajemniczy dom cały czas gromadzi siły, by wybrać spośród śmiałków swoją ofiarę.

Nawiedzony Dom na Wzgórzu
Numer ISBN

978-83-7674-744-6

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

ROZDZIAŁ I

1

Żaden żywy organizm nie może na dłuższą metę normalnie funkcjonować w warunkach absolutnego realizmu. Niektórzy utrzymują, że nawet skowronki i koniki polne miewają sny. Dom na Wzgórzu, choć nienormalny, opierał się samotnie o swoje pagórki i tulił ciemność w swym wnętrzu. Stał tak już osiemdziesiąt lat i zapewne stać tak będzie przez następne osiem dziesięcioleci. W środku ściany wznosiły się pionowo do góry, cegły przylegały równo jedna do drugiej, podłogi były w całkiem niezłym stanie, a drzwi – dobrze zamknięte. Pomiędzy drewnem a kamieniami Domu na Wzgórzu zalegała głucha cisza, a to, co po nim chodziło, chodziło samotnie.

Doktor John Montague był doktorem filozofii. Stopień naukowy uzyskał w dziedzinie antropologii, czując niejasno, że pomoże mu to zbliżyć się do właściwego powołania, którym miała być analiza zjawisk nadprzyrodzonych. Bardzo skrupulatnie posługiwał się swoim tytułem, ponieważ badania, które prowadził, były tak całkowicie nienaukowe. Miał nadzieję, że ów tytuł naukowy doda im powagi i powszechnego szacunku, a nawet pewnego naukowego autorytetu.

Wiele kosztowało go wynajęcie na trzy miesiące Domu na Wzgórzu, zarówno biorąc pod uwagę finanse, jak i ze względu na dumę własną, jako że nie należał do osób lubiących żebrać. Liczył jednak na to, że wszystkie jego cierpienia zostaną całkowicie zrekompensowane przez satysfakcję, jaką przyniesie mu publikacja jego ostatecznej pracy dotyczącej przyczyn i skutków metapsychicznych zakłóceń w domu, który powszechnie znany był z tego, że w nim straszyło. Całe życie szukał domu, w którym naprawdę straszyło. Początkowo, kiedy usłyszał o istnieniu Domu na Wzgórzu, miał pewne wątpliwości, potem przerodziły się one w nieśmiałą nadzieję, a wreszcie zaczął niezmordowanie dążyć do jego wynajęcia, gdyż nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnowali z takiej szansy.

Zamiary doktora Montague względem Domu na Wzgórzu bezpośrednio były związane z metodami nieustraszonych dziewiętnastowiecznych łowców duchów, postanowił on bowiem zamieszkać w Domu na Wzgórzu i przekonać się na własnej skórze, co się tam działo. Z początku myślał, żeby naśladować pewną anonimową damę, która zamieszkała w posiadłości Ballechin i urządzała tam latem zabawy dla wierzących i sceptyków, włącznie z krokietem i obserwacją duchów jako czołową atrakcją sezonu. Jednakże dzisiaj zarówno wierzący, jak i sceptycy, a także zwolennicy gry w krokieta, należą już do rzadkości. Doktor Montague był zatem zmuszony zatrudnić asystentów. Być może powolny tryb życia w epoce wiktoriańskiej bardziej sprzyjał metodom stosowanym podówczas do badań nad zjawiskami metapsychicznymi albo też drobiazgowa dokumentacja tych zjawisk przestała być głównym dowodem stosowanym do orzekania autentyczności tychże zjawisk, w każdym razie doktor Montague nie tylko został zmuszony do zatrudnienia pomocników, ale na dodatek musiał ich najpierw znaleźć.

W związku z tym, że uważał się za człowieka wyjątkowo skrupulatnego, poszukiwanie asystentów zajęło mu sporo czasu. Starannie przeczesał rejestry towarzystw metapsychicznych, ostatnie szpalty wszystkich sensacyjnych czasopism oraz sprawozdania parapsychologów i zebrał pokaźną listę ludzi, którzy w taki czy inny sposób – nieważne kiedy, jak długo czy nawet jak podejrzanie – związani byli z jakimiś anormalnymi wydarzeniami. Z listy tej wyeliminował najpierw nazwiska osób zmarłych. Kiedy poskreślał również nazwiska tych, którzy wydawali mu się żądni rozgłosu, cofnięci w rozwoju umysłowym czy też niepożądani z powodu wyraźnej tendencji do zajmowania centralnej pozycji na scenie, pozostało mu około tuzina kandydatów. Każda z tych osób dostała od doktora Montague list z zaproszeniem do spędzenia całego lub też części lata w wygodnej wiejskiej rezydencji, nieco starej, lecz doskonale wyposażonej w kanalizację, elektryczność i centralne ogrzewanie oraz czyste materace. W liście wyraźnie określony był cel pobytu – obserwacja i sprawdzanie prawdziwości różnych nieprzyjemnych opowieści, jakie krążyły na temat tego domu przez większą część jego osiemdziesięcioletniej egzystencji. Doktor Montague nie stwierdzał otwarcie, że w Domu na Wzgórzu straszyło, gdyż będąc człowiekiem nauki, nie chciał za bardzo zawierzać swemu szczęściu, dopóki sam na własnej skórze nie doświadczy w nim jakichś metapsychicznych manifestacji. W związku z tym jego listy cechowało pewne dwuznaczne dostojeństwo obliczone na rozbudzenie wyobraźni specjalnego rodzaju czytelnika. Na tuzin wysłanych listów doktor Montague uzyskał jedynie cztery odpowiedzi. Pozostałych ośmiu kandydatów przypuszczalnie wyprowadziło się, nie pozostawiając nowego adresu, albo też utraciło wszelkie zainteresowanie paranormalną rzeczywistością, a może po prostu nigdy nie istniało. Do owej czwórki, która mu odpisała, doktor Montague napisał ponownie, wyznaczając dzień, w którym dom będzie oficjalnie gotowy do zamieszkania, i załączając dokładne wskazówki dotyczące dotarcia do niego, gdyż – jak był zmuszony wyjaśnić – trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat położenia domu, zwłaszcza od otaczającej go wiejskiej ludności. W dniu wyjazdu do Domu na Wzgórzu doktor Montague dał się przekonać, aby włączyć do grona swego wysoce wyselekcjonowanego towarzystwa przedstawiciela rodziny, która była właścicielem domu. Otrzymał również telegram od jednego z kandydatów, który nagle się wycofał pod najwyraźniej wymyślonym naprędce pretekstem. Inny znów ani nie przyjechał, ani nie napisał – być może z jakichś ważnych osobistych powodów. Pozostałych dwóch stawiło się.

2

Eleanor Vance miała trzydzieści dwa lata, kiedy przyjechała do Domu na Wzgórzu. Po śmierci matki jedyną osobą, której rzeczywiście nienawidziła, była jej własna siostra. Nie lubiła też ani swego szwagra, ani pięcioletniej siostrzenicy, i w ogóle nie miała żadnych przyjaciół. W dużej mierze winne temu było jedenaście lat, które spędziła, opiekując się niedołężną matką. Pozostały jej po tym pewne pielęgniarskie umiejętności oraz niezdolność do przebywania w ostrym słońcu bez konieczności mrużenia oczu. Nie pamiętała, aby w swym dorosłym życiu była kiedykolwiek naprawdę szczęśliwa. Lata spędzone przy matce składały się z drobnych przewinień i wyrzutów, wiecznego zmęczenia i niekończącej się rozpaczy. Choć nigdy nie zamierzała być wstydliwa ani powściągliwa, to przeżyła tyle lat w samotności, nie mając nikogo, kogo mogłaby kochać, że trudno było jej rozmawiać z drugą osobą, nawet na zupełnie banalne tematy, bez niezręcznego zażenowania i nieudolnego poszukiwania odpowiednich słów. Jej nazwisko pojawiło się na liście doktora Montague, ponieważ pewnego dnia, zaledwie miesiąc po śmierci jej ojca, na ich dom – bez żadnego uprzedzenia, powodu czy celu – posypał się deszcz kamieni. Eleanor liczyła sobie wówczas zaledwie dwanaście lat, a siostra miała wtedy lat osiemnaście. Kamienie z szaleńczym łoskotem sypały się z sufitu i staczały z hukiem po ścianach, wybijając w oknach szyby. Trwało to około trzech dni. W tym czasie Eleanor i jej siostra bardziej niż kamieniami przerażone były reakcją sąsiadów i gapiów, zbierających się codziennie pod drzwiami ich domu, oraz ślepym, histerycznym upieraniem się matki, twierdzącej, iż wszystko to było winą złośliwych i oszczerczych sąsiadów, którzy od samego początku mieli coś przeciwko niej. Po trzech dniach Eleanor i jej siostra zostały przeniesione do domu przyjaciół, a kamienie przestały się sypać i zjawisko nigdy więcej się nie powtórzyło, mimo że Eleanor wraz z siostrą i matką wróciły do domu, a spór z sąsiadami nigdy właściwie nie został zakończony. Wszyscy zapomnieli o tej historii, z wyjątkiem ludzi, z którymi skontaktował się doktor Montague. Z całą pewnością zapomniały o niej Eleanor i jej siostra, które w owym czasie obwiniały się nawzajem o spowodowanie tego zdarzenia.

W czasie całego swego życia, jak tylko sięgała pamięcią, Eleanor miała wrażenie, iż czekała na coś w rodzaju Domu na Wzgórzu. Opiekując się matką, przenosząc wiecznie niezadowoloną starszą panią z krzesła na łóżko, przygotowując jej niezliczone tace z zupą i owsianką czy też wymykając się po cichu do brudnej pralni, Eleanor kurczowo trzymała się przekonania, że kiedyś coś się stanie. Przyjęła zaproszenie do Domu na Wzgórzu pocztą zwrotną, mimo że szwagier upierał się, aby zadzwonić najpierw do paru osób i upewnić się, czy ten doktor Montague nie zamierzał przypadkiem użyć Eleanor do jakichś dzikich rytuałów związanych ze sprawami, o których – zdaniem siostry Eleanor – młoda, niezamężna kobieta wiedzieć nie powinna.

– Być może – szeptała siostra Eleanor w zaciszu małżeńskiej sypialni – ten doktor Montague, jeśli to rzeczywiście jego prawdziwe nazwisko, być może ten doktor używa tych kobiet do jakichś… jak by to powiedzieć?… eksperymentów. No wiesz, jakie to eksperymenty oni robią.

Siostra Eleanor rozwodziła się szeroko na temat eksperymentów tychże doktorów. Eleanor nic takiego nie przyszło do głowy, a gdyby nawet, to wcale się tego nie obawiała. Krótko mówiąc, była gotowa wyjechać za wszelką cenę.

Używała tylko imienia Theodora. Jej rysunki podpisane były krótko „Theo”, a na drzwiach mieszkania i witryny sklepu, a także w spisie telefonów, w nagłówku jasnego papieru listowego oraz na dole jej ślicznej fotografii stojącej na kominku, słowem, wszędzie – widniał jedynie podpis: Theodora. Theodora w ogóle w niczym nie przypominała Eleanor. Zdaniem Theodory obowiązki i sumienie należały wyłącznie do atrybutów harcerek. Świat Theodory składał się z samych przyjemności i ciepłych kolorów. Dostała się na listę doktora Montague, ponieważ wchodząc do laboratorium i wnosząc tam ze sobą powiew kwiatowych perfum, była w stanie – rozbawiona i podniecona tą swoją niewiarygodną umiejętnością – zidentyfikować poprawnie osiemnaście na dwadzieścia, piętnaście na dwadzieścia i dziewiętnaście na dwadzieścia kart trzymanych przez asystenta pozostającego poza zasięgiem głosu lub wzroku. Imię Theodory jaśniało w zapisach laboratoryjnych i wobec tego nieuchronnie zwróciło uwagę doktora Montague. Pierwszy list doktora Montague rozbawił Theodorę i odpowiedziała nań z czystej ciekawości. (Być może rozbudziło się w niej to samo przeczucie, które dyktowało jej symbole kart trzymanych poza zasięgiem jej wzroku i teraz popychało ją w stronę Domu na Wzgórzu, mimo że z całą pewnością nie zamierzała korzystać z zaproszenia). A jednak, być może znowu z powodu owego ponaglającego ją instynktu, kiedy otrzymała kolejny list od doktora Montague, Theodora dała się sprowokować i ślepo, bez opamiętania, rzuciła się w wir gwałtownej kłótni z przyjacielem, z którym wynajmowała mieszkanie. Po obu stronach padły słowa, które tylko czas mógł wymazać. Theodora celowo i z wyrachowanym okrucieństwem roztrzaskała śliczną małą figurkę przedstawiającą ją samą, którą wyrzeźbił dla niej jej przyjaciel, a on z kolei podarł na drobne kawałki tom poezji Alfreda de Musseta, który otrzymał od Theodory w prezencie urodzinowym, ze szczególną pasją koncentrując się na pierwszej stronie z żartobliwą, lecz czułą dedykacją Theodory. Oba te czyny były naturalnie niewybaczalne i musiało upłynąć trochę czasu, aby mogli się z tego razem pośmiać. Theodora odpisała jednak tej samej nocy, przyjmując zaproszenie doktora Montague, i następnego dnia w lodowatej ciszy wyjechała.

Luke Sanderson był kłamcą. A także złodziejem. Jego ciotka, która była zarazem właścicielką Domu na Wzgórzu, lubiła zaznaczać, że jej bratanek posiadał najlepsze wykształcenie, najlepsze ubranie i najlepszy smak oraz najgorszych przyjaciół spośród wszystkich znanych jej osób. Nigdy nie traciła żadnej okazji, aby się go bezpiecznie na kilka tygodni pozbyć. Adwokat rodziny został zmuszony do przekonania doktora Montague, że wynajęcie domu do wspomnianych przez niego celów absolutnie nie wchodziło w rachubę bez zapewnienia obecności członka rodziny w czasie jego tam pobytu. Być może podczas ich pierwszego spotkania doktor Montague wyczuł pewien rodzaj siły, czy też swojego rodzaju koci instynkt samozachowawczy, co sprawiło, że zależało mu na obecności Luke’a w domu podobnie jak pani Sanderson. W każdym razie Luke był zadowolony, ciotka była wdzięczna, a doktora Montague ten obrót spraw bardzo usatysfakcjonował. Pani Sanderson poinformowała adwokata rodziny, że w zasadzie w domu nie było niczego takiego, co Luke mógłby ukraść. Wprawdzie stare srebro przedstawiało pewną wartość, jak tłumaczyła adwokatowi, ale jego kradzież stanowiłaby nieprzezwyciężoną wręcz trudność dla Luke’a, wymagałaby bowiem zainwestowania pewnego wysiłku oraz nie lada zachodu przy spieniężeniu go. Ocena pani Sanderson była jednak dla bratanka krzywdząca.
Było mało prawdopodobne, aby Luke pokusił się o rodzinne srebro albo zegarek doktora Montague czy nawet bransoletkę Theodory. Jego nieuczciwość sprowadzała się głównie do wyciągania drobnych z portfela ciotki i oszukiwania w grze w karty. Miał również skłonność do spieniężania zegarków i papierośnic, podarowanych mu przez czułe i rumieniące się przy tym ślicznie przyjaciółki ciotki. Pewnego dnia Luke miał odziedziczyć Dom na Wzgórzu, nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że kiedyś w nim zamieszka.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28vbtj
d28vbtj
d28vbtj
d28vbtj
d28vbtj

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj