Trwa ładowanie...
d19jx80
21-10-2021 17:00

Nawiedzenia i opętania. Na rozkaz diabła. Ed i Lorraine Warren i sprawa z Connecticut

książka
Oceń jako pierwszy:
d19jx80
Nawiedzenia i opętania. Na rozkaz diabła. Ed i Lorraine Warren i sprawa z Connecticut
Tytuł oryginalny

The Devil in Connecticut

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Jedna z najsłynniejszych spraw Eda i Lorraine Warrenów, przedstawiona w filmie Obecność 3. Na rozkaz diabła
Gdy Arne Cheyenne Johnson popełnił bestialskie morderstwo, sprawa natychmiast trafiła na pierwsze strony gazet. Proces sądowy był bezprecedensowy. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych podejrzany bronił się, twierdząc, że został opętany przez demona. Jak zeznawał – zabił „na rozkaz diabła”.
Kilka miesięcy wcześniej Johnson uczestniczył w egzorcyzmach przeprowadzonych przez Eda i Lorraine Warrenów, którzy próbowali pomóc bratu jego dziewczyny – kilkuletniemu Davidowi.
Egzorcyzmy powiodły się połowicznie: demon wprawdzie opuścił chłopca, ale znalazł sobie inną ofiarę: opętał Johnsona.
Nierówna walka z siłami zła szybko zmieniła w koszmar również życie słynnych demonologów. Jak twierdzili Warrenowie – sprawa z Connecticut była jedną z najbardziej przerażających, a demon, z którym się zetknęli, niemal pozbawił ich życia.
Książka zawiera zdjęcia dokumentujące opisywane w niej opętanie.
Zdarzało się, że chciałam uciekać, tak byłam przerażona.- Lorraine Warren
Diabeł ma wielką moc. Jego siły są odwieczne i działają nieustannie. To, co ludzie uważają za bajkę, to prawda. Diabeł istnieje.- Ed Warren

Zdarzało się, że chciałam uciekać, tak byłam przerażona.

- Lorraine Warren

Diabeł ma wielką moc. Jego siły są odwieczne i działają nieustannie. To, co ludzie uważają za bajkę, to prawda. Diabeł istnieje.

- Ed Warren

Nawiedzenia i opętania. Na rozkaz diabła. Ed i Lorraine Warren i sprawa z Connecticut
Numer ISBN

978-83-66989-40-5

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka

Liczba stron

304

Język

polski

Fragment

Biała wieża kościoła wznosi się wysoko nad soczyście zielonym zboczem wzgórza, wskazując z daleka urocze, historyczne miasteczko Brookfield w stanie Connecticut.

Strzelista iglica należy do kościoła kongregacyjnego, który stoi tam od czasu, gdy ponad dwa wieki temu na tym obszarze pojawili się purytańscy osadnicy.

Brookfield jest stare jak sama Ameryka. Było świadkiem każdej epoki amerykańskiej historii; jego synowie walczyli w każdej wojnie, od Rewolucji po Wietnam.

Koloniści zaczęli zasiedlać ten obszar siedemdziesiąt pięć lat przed spisaniem Deklaracji Niepodległości. Podstawowym zajęciem było wówczas rolnictwo, a dla pierwszych osadników równie ważna była religia – religia pełna ognia i siarki.

Pierwsi kongregacjonaliści purytańscy, którzy osiedlili się na tym terenie, uznawali Biblię za niekwestionowany plan wiodący do zbawienia i niekwestionowany przewodnik postępowania. Dla tych grzeszników, którzy nie zrozumieli „wiadomości”, zbudowano dyby i pręgierze. Nic dziwnego, że Brookfield pewnego dnia stało się polem bitwy dobra i zła.

Sam początek wspólnoty miał charakter religijny. Do roku 1755 kongregacja rozrosła się na tyle, by ogłosić swoją niezależność, a okolica stała się znana jako Newbury Parish.

Dwa lata później, we wrześniu 1757 roku, w miejscu dzisiejszego kościoła kongregacyjnego Brookfield poświęcono dom spotkań. Tamten jesienny dzień był podwójnie wyjątkowy, ponieważ budynek nie tylko został poświęcony, lecz także pierwszą uroczystością, która się w nim odbyła, było wyświęcenie młodego seminarzysty o nazwisku Thomas Brooks. W 1788 oroku miasteczko od jego nazwiska zyskało nazwę Brookfield.

Thomas Brooks zmarł w tym samym roku co George Washington, w 1799, ale Brookfield świetnie prosperowało i rozrastało się. Wzdłuż „Turnpike”, rogatki, która biegła przez centrum miasta, wybudowano reprezentacyjne domy, szkoły, kościoły, stajnie i młyny.

To, co zaczęło się jako Newbury Parish, stanowi teraz Brookfield Center. I na pierwszy rzut oka wydaje się, że na przestrzeni wieków niewiele się zmieniło. Te same białe domy z desek, płoty z palików i kamienne słupki do uwiązywania koni stoją wzdłuż dawnej Turnpike, dziś znanej jako Route 25. Na wiosnę wciąż obficie kwitną bzy i forsycje; jesień nadal eksploduje kolorami. W ciepłe, letnie, sobotnie popołudnia dominującym dźwiękiem odbijającym się echem po zboczach wzgórz jest brzęk lodu w mocnym ginie z tonikiem. Dzisiejsze życie w Brookfield jest spokojne.

Jednakże dla pewnej rodziny mieszkającej dosłownie w cieniu kościoła kongregacyjnego spokojne życie w Brookfield latem 1980 roku skończyło się gwałtownie i tragicznie.

V V V

Jest wieczór.

1 lipca 1980 r.

Łagodny dźwięk kościelnego dzwonu mówi miasteczku, że wybiła godzina dwudziesta.

Na podwórzu domu Glatzelów zapada decyzja, żeby przed końcem pracy w tym dniu pojechać po jeszcze jedną ciężarówkę ziemi.

Przez wysokie brzozy przemyka łagodny powiew, podczas gdy zniszczona, czerwona wywrotka cofa się do wysokiej sterty. Łyżka żółtej koparki napełnia naczepę żyzną ziemią Connecticut.

– Zabieraj – mówi stanowczo majster.

David Glatzel zmusza załadowaną po brzegi wywrotkę, by ruszyła przed siebie i wydobywając z silnika diesla głośny, wysilony dźwięk, wiezie ciemną glebę do domu.

– David – woła jego matka. – Chodź już, synku. Wystarczy na dziś.

Chłopiec wyładowuje ziemię.

– Idę, mamusiu – odpowiada.

V V V

Carl i Judy Glatzel mieszkają w dużym, beżowym domu wybudowanym dwadzieścia pięć lat temu. Przeprowadzili się tutaj z Norwalk, Connecticut, w 1969 roku. Dom Glatzelów stoi na wzgórzu, nieco ponad półtora kilometra od Route 7 – słynnej starej drogi – otoczony kawałem zalesionej ziemi. Od frontu rozciąga się zachwycający widok na niebo, wzgórza i dramatyczne, pomarańczowe zachody słońca.

Carl i Judy Glatzelowie są małżeństwem od dwudziestu siedmiu lat. Mają czworo dzieci. Czterdziestosześcioletni Carl Glatzel jest dużym, twardym mężczyzną z bujną, szarą brodą. Wygląda jak skrzyżowanie komandora Schweppesa ze znanej reklamy napojów i Świętego Mikołaja. Jest mechanikiem specjalizującym się w ciężkich maszynach budowlanych i odpowiada za konserwację drogich, skomplikowanych urządzeń. Ciężko pracuje, a w nocy śpi jak zabity. To prostolinijny, uczciwy człowiek, który nie toleruje wymysłów i lenistwa. Jego dzieci go uwielbiają, ale kiedy każe im skakać, proszą o pozwolenie, żeby wrócić na ziemię.

Judy Glatzel to atrakcyjna blondynka o głęboko osadzonych oczach, w ogóle nie wyglądająca na swoje czterdzieści cztery lata. Z wyglądu drobna i krucha, jest matką nieznoszącą nonsensów. Życie Judy koncentruje się na domu i rodzinie, a bycie gospodynią przynosi jej satysfakcję. Choć cicha, jest bardzo spostrzegawcza i momentalnie rozpoznaje kłamstwo.

Państwo Glatzel mają córkę i trzech synów. Debbie ma dwadzieścia sześć lat i jest ich pierworodną; po niej urodziło się trzech chłopców: Carl Junior, lat czternaście; Alan, lat trzynaście; i David, jedenastolatek.

Debbie jest wysoka i smukła, z głębokimi, zielonymi oczami i długimi, kasztanowymi włosami upiętymi w kucyk. Ma rozwiniętego ponad wiek syna Jasona, rezultat krótkiego małżeństwa z nastoletnich czasów. Jakkolwiek od niej wyższa, Debbie jest bardzo podobna do matki.

Chłopaki Glatzelów są dużymi, krzepkimi dziećmi, które wyraźnie wdały się w ojca. Ich osobowości się jednak różnią. Carl Junior uwielbia motocykle i podnoszenie ciężarów. Jak większość chłopców w jego wieku, nie może się doczekać prawa jazdy.

Alan, z drugiej strony, jest cichy i skłonny do popadania w zamyślenie. To obserwator z zamiłowaniem do fotografii i komputerów. Rodzina spodziewa się, że Alan wybierze karierę pracownika umysłowego.

I wreszcie jest David – pulchny jedenastolatek. Ulubieniec rodziny. Naturalny, o słodkim charakterze i wiecznie gotowy do śmiechu, lubi przebywać na dworze, bawiąc się swoją flotą zabawkowych ciężarówek i koparek.

Gdy David wraca do domu, Judy kieruje go prosto do wanny.

– Jak się wykąpię, to chciałbym zobaczyć Popeya – mówi David do brata siedzącego w salonie.

Alan siedzi na kanapie przed telewizorem. To dwieście czterdziesty pierwszy dzień kryzysu zakładników w Iranie, a w programie, który ogląda, podano informację, że urzędnik z ambasady, Richard Queen, być może w ciągu tygodnia wróci do domu.

Na dole, w warsztacie, Carl Junior pomaga ojcu w naprawie silnika do jednego z ich skuterów śnieżnych o pojemności trzystu czterdziestu centymetrów sześciennych. Jazda na skuterach śnieżnych to jedna z ulubionych rozrywek rodziny, a oni posiadają cztery maszyny.

Na krześle przed szafą na bieliznę stołową i pościelową stoi Debbie. Obok, na podłodze, leży do połowy wypełniony karton.

– Mamo, używasz tych muślinowych zasłon? – pyta.

– Możesz je wziąć – odpowiada Debbie i podaje materiał matce, która go składa, a następnie chowa do kartonu.

Debbie się pakuje; jutro ma zamiar rozpocząć zupełnie nowe życie.

Wieczorem, gdy chłopcy są już w łóżkach, Carl i Judy Gratzel odbywają długą, poważną rozmowę ze swoją córką. Debbie od wielu lat nie mieszkała z nimi, ale krok, który zamierza zrobić, jest poważny. Jej rodzice chcą się upewnić, że podjęła właściwą decyzję.

Debbie Glatzel to profesjonalna psia fryzjerka w schronisku w pobliżu Newtown. Mieszka jednak w Bridgeport, około trzydziestu kilometrów na południe, w domu Mary Johnson. Mary, rozwódka, walczy, by wychować trzy córki i osiemnastoletniego syna, Arnego. Debbie mieszka z nią już przeszło cztery lata. W tym czasie Debbie i Arne zakochali się w sobie i na jesieni planują ślub.

Życie w Bridgeport przestało odpowiadać tak Debbie, jak Johnsonom. Nie chodzi tylko o problemy Debbie z dojazdami do pracy – samo miasto jest nieprzyjemne i o wysokim poziomie przestępczości. Arne Cheyenne Johnson go nie znosi i chce się wyprowadzić. Od dawna pragnął życia w jakimś lepszym miejscu – nie tylko dla siebie, lecz także dla swojej matki i sióstr. Tu na ulicach wciąż były walki, pijaństwo i wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo, więc bardzo chciał się stąd wyrwać.

I tak od sześciu miesięcy Arne i Debbie przeglądali gazety w poszukiwaniu dużego domu na zalesionej działce na północ od Bridgeport, w górze hrabstwa Fairfield, gdzie mile byłyby widziane dzieci i zwierzęta. Wydawało się to niemożliwe, aż pewnego dnia pod koniec kwietnia 1980 roku w Bridgeport Post znaleźli dokładnie to, czego szukali.

Dom, położony w lesie, przy krętej wiejskiej drodze, znajdował się tuż za granicą Brookfield, w Newtown. Miejsce wydawało się idealne. Było tam wszystko, czego chcieli. Nawet George, ich sympatyczny owczarek, był mile widziany.

– To wasz dom – z osobliwym naciskiem powiedziała Debbie właścicielka. – Chcę, żebyście tu zamieszkali.

Budynek miał się zwolnić w lipcu.

Wynajęcie domu miało rozwiązać pewne złożone problemy. Mary Johnson musiała utrzymywać troje własnych dzieci, plus dziewięcioletnią bratanicę, nie mając męża ani nie dostając zasiłku na dzieci. Z tego powodu Arne Cheyenne Johnson, odkąd nauczył się chodzić, był głową rodziny. To on ją spaja. Rzucił szkołę w dziesiątej klasie, by pomóc utrzymać rodzinę. Jego współczucie i poczucie odpowiedzialności były wyraźne nawet, gdy był dzieckiem, gdy jako roznosiciel gazet wziął swoje odłożone zarobki, dwieście pięćdziesiąt dolarów, i kupił matce stary samochód, żeby nie musiała chodzić prawie pięciu kilometrów wzdłuż autostrady do pracy na stanowisku sprzątaczki w Holiday Inn.

Teraz Mary Johnson, w wieku czterdziestu dwóch lat, jest nieuleczalnie chora na bolesną postać raka okrężnicy, co dodatkowo komplikują problemy z tarczycą. Celem Arnego i Debbie jest pracować, płacić rachunki i odciążyć panią Johnson, która potrzebuje odpoczynku i opieki. Zdecydowali się zostawić główny dom dla Mary i dziewczynek, a sami zamieszkać w mieszkaniu w przybudówce.

– Wasze plany brzmią nieźle – zwraca się Carl do córki. – Ale mówisz o wychowywaniu własnego syna, plus wzięciu odpowiedzialności za trzy młode dziewczyny, teściową, która wymaga kosztownej opieki medycznej, duży dom, pracę na pełen etat i męża. To bardzo ambitne założenia!

– Wiem – przyznaje Debbie. – Ale przecież już teraz tak żyjemy, poza tym, że nie jesteśmy z Arnem małżeństwem. Przeprowadzka nic tu nie zmieni, a poza tym w mieście nie ma dla Arnego pracy w ogrodnictwie.

– Dobrze, zatem porozmawiajmy o finansach. Jakie będą tam miesięczne koszty utrzymania? I ile zapłaciłaś do tej pory?

– Umowa opiewa na pięćset pięćdziesiąt dolarów czynszu za miesiąc, łącznie z rachunkami. Nie moglibyśmy sobie na to pozwolić, gdybyśmy musieli płacić dodatkowo za opał, elektryczność i co tam jeszcze – przyznaje szczerze.

– Masz to na piśmie?

– Mary ma dzisiaj podpisać umowę najmu – mówi mu Debbie.

– Jaką daliście kaucję? – pyta Judy.

– Dwumiesięczny czynsz – odpowiada Debbie. – Tysiąc sto dolarów.

– Chryste! – woła Carl. – Skąd wzięliście takie pieniądze?

– Zrzuciliśmy się – odpowiada Debbie. – Arne i ja zapłaciliśmy z własnych pieniędzy, a Mary dała to, co musiałaby w tym miesiącu wydać na czynsz w Bridgeport.

– Wydałaś wszystko, co miałaś, prawda? – pyta Judy.

– Tak – niechętnie przyznaje Debbie. – Ale Arne ma pracę. W przyszłym miesiącu zaczyna jako chirurg drzew. A do tego czasu pracuje na część etatu razem ze mną w schronisku i ma też prywatne zlecenia ogrodnicze.

– Może wstrzymalibyście się jeszcze kilka miesięcy, zanim weźmiecie na siebie taki ciężar? – sugeruje Judy.

– Mamo, nie możemy. Wpłaciliśmy już pieniądze, a Mary zdała dom w Bridgeport. Czy nam się to podoba czy nie, jutro musimy się przeprowadzić.

– Jak dla mnie, to chyba liczycie na łut szczęścia – podsumował Carl, sięgając po portfel. – A szczęściem nie zapłacicie za jedzenie. – Odlicza pięć dwudziestodolarówek i podaje je Debbie. – Wiem, że wszyscy ciężko pracujecie, ale to się wam przyda na początek. Oddasz, gdy już się urządzicie. Ale na razie nie chciałbym, żeby wam się noga powinęła.

– Dziękuję, tatusiu – z prawdziwą wdzięcznością mówi Debbie. – Naprawdę was kocham.

Rozmowa jest skończona.

Carl i Judy kładą się do łóżka.

Debbie będzie spać na kanapie.

Chociaż tego nie wiedzą, właśnie mają za sobą ostatni normalny dzień w życiu.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d19jx80
d19jx80
d19jx80
d19jx80