Trwa ładowanie...
dpchz90
31-01-2020 00:56

Miłość. Wydanie drugie poprawione

książka
Oceń jako pierwszy:
dpchz90
Miłość. Wydanie drugie poprawione
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Bo prawdziwa, nieidealna miłość może być tylko jedna. I za nic w świecie nie zamieniłbyś jej na żadną inną.
Miłość. Wydanie drugie poprawione to zabawna, zaskakująca i wielowątkowa historia o poszukiwaniu wymarzonej połówki i miłości, która być może czeka za rogiem.
Alicja marzy tylko o tym, aby poznać mężczyznę zdolnego odczarować jej codzienność. Pewnego dnia spotyka Januarego, który robi na niej piorunujące wrażenie.
O czym marzy Ignacy – trzydziestoletni serwisant, miłośnik szachów i znawca kobiecych dusz po sześćdziesiątce? Od dawna przypatruje się Alicji i zawsze się uśmiecha, widząc, jak bardzo roztargnienie lubi urozmaicać jej życie. Gdyby tylko nie był tak nieśmiały…
Lekcji pewności siebie mógłby udzielić mu Antoni − pulmonolog o wyglądzie półboga, za którym oglądają się wszystkie kobiety, a w szczególności jedna, szczodrze obsypana brokatem.
Marcelina, mimo zbliżającej się daty ślubu, nie ma ochoty wyjawiać narzeczonemu szczegółów ze swojej przeszłości.
Żadne z nich jeszcze nie wie, że jazda bez trzymanki dopiero się zaczyna…

Miłość. Wydanie drugie poprawione
Numer ISBN

978-83-7674-608-1

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

400

Język

polski

Fragment

Alicja Wąs była ideałem.

Kobietą, o którą rywalizowaliby mężczyźni, gdyby tylko zdołali pojąć, że inteligencja u płci przeciwnej jest wyłącznie zaletą, nigdy wadą. Rozmowa z nią nie miała nic wspólnego z konwersacyjną gierką, w trakcie której miałeś duże szanse wyjść na idiotę. Alicja nie odgrywała femme fatale i nie testowała na facetach sztuczek uwodzenia, których instruktaż tak chętnie przedstawiały babskie gazetki. Zawsze pozostawała sobą i to już wystarczyło, aby się w niej zakochać.

Czarny goniec na A2.

Ponadto Alicja była ładna – ale nie tak, jak aktorki z okładek gazet, które wygląd twarzy zawdzięczały gorliwej pracy grafików i umiejętnościom chirurgów plastycznych. Nie prezentowała się też jak żadna znana modelka, jak żadna modelka w ogóle, to znaczy miała co nosić w staniku, a jej nogi nie kończyły się pod samą szyją. Deklasowała konkurentki wdziękiem, naturalnością i tym czymś, czego nie kupiłbyś nawet za miliardy dolców. Miała lekko zadarty, zgrabny nosek, zielone oczy, proste rude włosy poniżej ramion i twarz udekorowaną piegami, co tylko dodawało jej uroku. Najczęściej wybierała zwiewne sukienki, a ty od razu kojarzyłeś tę scenę, w której Marylin bezskutecznie próbowała zakryć nogi. Jednak to uśmiech Alicji – szczery, z kompletem równych, śnieżnobiałych zębów – był powodem numer dwa, aby się w niej zakochać.

Wieża na A4.

Alicja była też nieco roztrzepana i energiczna. Często jeździła na zielonym rowerze i wtedy jej sukienka zabawnie powiewała, poruszana pędem powietrza. Kiedy wracała – zmęczona, oblana rumieńcami czerwieni, miał ochotę zaprosić ją na zimną colę. Posiadała forda fiestę, wynajmowała mieszkanie na wprost jego pokoju, w sypialni zawiesiła błękitne firanki. To były chyba najważniejsze informacje, jakie zdobył. Reszta była niedopowiedzeniem i fantazją. Podglądacz nie potrafił czytać z ruchu warg, a przynajmniej nie z odległości dzielącej dwa sąsiadujące ze sobą bloki.

Szach.

Tak, zakochał się w sąsiadce z naprzeciwka. To było banalne i, prawdę mówiąc, byle pisarzyna mógł wymyślić podobną historię. On, zakompleksiony grubas, ona – świetna laska, a po drodze jakiś trzeci nie do pary. Ile razy widziałeś to w kinie?

Szach mat.

Przeciwnik po drugiej stronie komputera uśmiechnął się z satysfakcją.

Ignacy zaklął pod nosem. Gracz o nicku „Rewolucjonista” rozłożył go na łopatki. Z pomocą armii pionków dokonał szybkiego przewrotu, detronizując dotychczasowego króla szachistów witryny Szachowe-pole.com. Po tak nieudolnej grze nie zostało mu nic innego, jak tylko podkulić ogon i zarejestrować się w klubie „Bierki-dla-każdego”. Tam miał szansę na jakąkolwiek wygraną poprzedzoną bezmyślnym klikaniem w enter.

Ignacy zamknął laptopa, zapalił papierosa i zapatrzył się w okna przeciwległego budynku. Został sam na sam z Alicją, żywo krzątającą się po swojej minikuchni w bloku naprzeciwko.

• • •

Dochodziła za dziesięć ósma, kiedy Alicja skończyła przyrządzać kolację. Zerwała kilka listków ze stojącej na blacie bazylii i udekorowała nimi wierzch sałatki. Po chwili uśmiechnęła się sama do siebie. „Dziś na przystawkę serwujemy żabią fantazję”, przemknęło jej przez myśl. Wymyślona na poczekaniu nazwa podobała się nie mniej niż efekt.

Alicja uwielbiała gotować. Stojąc w kuchni, zamieniała się w artystkę, której celem było dostarczenie przyjemności. Wystarczyło, że na chybił trafił otworzyła książkę kucharską. Potem już tylko intuicyjnie dobierała składniki, przyprawiała na oko i nie bała się eksperymentów. Miała na swoim koncie przesolone zupy, niewyrośnięte ciasta, przypalone garnki i niezliczoną liczbę zakalców. Ale znacznie częściej słyszała słowa pochwały. Nawet jeżeli to, co zaserwowała, było banalną, lekko ściętą jajecznicą.

O swoim gotowaniu Alicja mówiła nie inaczej jak „twórcza pasja”. Chciała, aby to, co podawała na talerzu, pobudzało zmysły. Aby goście pochylali się nad posiłkiem, wąchali, smakowali i potrafili wyczuć tych kilka goździków, które dodała w ostatniej chwili. Lubiła być proszona o dokładki. Na niebieskich karteczkach zapisywała uwagi, którymi potem obklejała lodówkę. Żartowała, że lodówka w jej kuchni wygląda tak, jak gdyby pani domu cierpiała na poważne zaniki pamięci.

Wiele koleżanek Alicji umiejscawiało gotowanie gdzieś pomiędzy prasowaniem a myciem okien. To był obowiązek zatroszczenia się o wygłodniałych domowników, z których każdy miał inne preferencje kulinarne. Musiało być słodko, ale niezbyt kalorycznie, zdrowo, ale bez szpinaku i bez natki. Może dlatego w całym tym kuchennym zapętleniu pomiędzy krojeniem, siekaniem, pieczeniem i doprawianiem brakowało miejsca na przyjemności i satysfakcję, a zostawały jedynie nienasycone gęby, które krzykiem domagały się dokładki.

– I tylko ty, samotna Alicjo, miałaś czas, aby długie wieczory spędzać w towarzystwie bulgoczących garnków – powiedziała na głos. Natychmiast odpędziła od siebie tę myśl. To nie był dobry czas na roztrząsanie przyczyn staropanieństwa.

Nie chciała przywitać gości czerwonym od płaczu nosem.

Równo o ósmej miała pojawić się Marcelina – wyszczekana miłośniczka serników i najlepsza przyjaciółka Alicji.

Pierwsze zdania opisujące Marcelinę mogłyby brzmieć tak: była bezczelnie pewna siebie. Zazwyczaj miała co najmniej jeden ważny powód, aby nie zgadzać się z rozmówcą. Jeśli już przyznawała mu rację – co jednak zdarzało się niezwykle rzadko – to zawsze musiała dodać jakieś „ale”: „Ale nie tak do końca…”, „Ale z drugiej strony…” – tak, abyś przypadkiem nie ubzdurał sobie, że ostatnie słowo tym razem należy do ciebie.

Ponadto Marcelina była feministką. Co roku maszerowała na Manifach, głośno żądając obalenia patriarchatu i równości wyrażanej wysokością zarobków. Raz nawet Alicja widziała ją w telewizji, gdy wykrzykiwała coś o równych szansach i sprawiedliwym podziale domowych obowiązków.

Ale, prawdę mówiąc, trudno było jej nie zauważyć: ubrana w krótkie różowe futerko, supermini i czerwone, dwudziestocentymetrowe szpilki wyróżniała się na tle innych kobiet.

Zatem: wyróżnij się albo zgiń.

Alicja akceptowała feminizm pod warunkiem, że nie zabraniał mężczyznom przepuszczać jej w drzwiach, naprawiać kapiący kran czy kupować bez okazji kwiaty. Nie czuła jedności z feministkami. No, może z wyjątkiem jednej. Marcelina była jej najlepszą przyjaciółką i to w tych dziwnych czasach, gdy bycie przyjaciółką oznaczało zazwyczaj jedynie wspólną stylizowaną sesję na stronach Facebooka.

Ich znajomość, podobnie jak wiele innych, zainicjował przypadek.

Tego dnia Alicja siedziała w sali szkoły językowej, nieudolnie starając się skupić na tym, co mówił lektor. Present perfect… easy… task… Pojedyncze słówka docierały do niej z opóźnieniem, za nic nie chcąc ułożyć się w sensowną całość. Tego lata zamierzała nauczyć się czegoś więcej niż Hello, I’m Alicja from Poland, ale nawet nie przypuszczała, że połowę pensji wyda na wakacyjną powtórkę angielskiej gramatyki. Najwyraźniej lektor uznał, że w rozmowie z przystojnym, brytyjskim młodzieńcem najważniejszy był dobór właściwej formy czasownika.

To dlatego już pięć minut po rozpoczęciu lekcji przed oczami Alicji zaczęły się pojawiać migawki z Anglii. Co z tego, że nigdy tam nie była? Potrafiła sobie wyobrazić skąpany w deszczu Pałac Buckingham, pejzaż angielskiej wsi i sprzedawane na każdym rogu pocztówki z podobizną zakochanego Williama. Oczywiście na tym tle nie mogło zabraknąć przystojnego Brytyjczyka. Harry, James albo John uznawał Polki za najpiękniejsze kobiety na świecie. Z tego powodu zdecydował się wywrócić swoje życie do góry nogami: zostawić pracę, przyjaciół, ulubiony pub w Londynie i przejechać ponad tysiąc kilometrów za dziewczyną poznaną w metrze. A po czasie zadać jej to pytanie, na które wszystkie zakochane panienki z chęcią odpowiadały yes, yes, yes.

Wystarczyła chwila, aby skłonność do niczym nieskrępowanego oddawania się marzeniom wzięła górę. Alicja odpłynęła. Z zamyślenia wyrwało ją nagłe otwarcie drzwi. W progu stanęła postawna blondynka.

– Sorry – zwróciła się w stronę lektora. – Energicznym krokiem przeszła wzdłuż rzędu ławek i zajęła wolne miejsce tuż obok Alicji.

Jej niespodziewane wejście ożywiło senną atmosferę lekcji. Oczy wszystkich kursantów mimowolnie zwróciły się w stronę kobiety, której stukot szpilek mógł przywodzić na myśl dźwięk bijącego Big Bena, a dopasowany uniform – londyńskie city. Nawet lektor przerwał prowadzenie zajęć i uśmiechnął się do niej niepewnie. W milczeniu odprowadził ją wzrokiem, by po chwili powrócić do omawiania czasów.

Alicja przeciągle westchnęła. Zatem jej angielski naprawdę miał szansę pozostać na tym etapie nauki, który proponował przedszkolakom Miś Paddington.

– Ale nudy. – Usłyszała niespodziewanie. Zaskoczona odwróciła się w stronę nieznajomej.

– A do końca zostały jeszcze dwie godziny – odparła szeptem.

– Poważnie? Dwie godziny pod dyktando tego formalisty?

W tej chwili lektor chrząknął i zerknął w ich stronę. Najwyraźniej usłyszał strzępki rozmowy i dyskretnie dał do zrozumienia, że czas na zadawanie pytań jeszcze nie nadszedł.

Na nieznajomej nie zrobiło to jednak najmniejszego wrażenia.

– Myślałam, że będziemy odgrywać scenki. No wiesz, wchodzisz do baru, chcesz zamówić drinka, a tam przystojny barman.

– Och, ja też. – Alicja zachichotała.

Natychmiast poczuła sympatię do tej blondynki, dzięki której miała szansę jeszcze mniej zapamiętać z lekcji. Blondynka była pewna siebie i wyluzowana. Posiadała zestaw cech, o których Alicja mogła tylko pomarzyć.

– Ta dziewczyna w pierwszej ławce… Czerwony, przyciasny sweterek, widzisz? – spytała Alicję konspiracyjnym szeptem.

– No.

– Jej się podoba.

– Co, lekcja?

– Nie, nasz Angol. Maślany wzrok dziewczęcia utwierdza złotoustego w przekonaniu, że ma szansę na tytuł Lektora Roku.

– Serio? – Alicja uniosła w zdziwieniu brwi. Zaraz też wychyliła się dyskretnie do przodu, chcąc przekonać się, na ile prawdziwe były słowa blondynki. Dziewczyna w czerwonym sweterku z uwagą notowała coś w notatniku. Co kilka sekund podnosiła głowę i zerkała w stronę lektora. Była prawdopodobnie jedyną osobą w sali, którą interesował wywód na temat czasu Present perfect.

A może znaczenie miał jedynie tembr jego głosu, łagodne spojrzenie i to, jak zabawnie drapał się po nosie?

Alicja oczyma wyobraźni zobaczyła brunetkę i łysiejącego lektora spacerujących za rękę po warszawskiej Starówce. (Zawsze z przyjemnością wysłuchiwała historii o miłości, których początek brał się z codziennych zdarzeń. To dawało nadzieję, że i ona spotka kogoś wyjątkowego, być może w tej chwili, w której będzie kupować bułki, odbierać awizo czy tankować samochód. „Tak, to naprawdę mogło się tobie przytrafić, Alicjo”).

– Serio. Zresztą to widać jak na dłoni. Zdradza ich mowa ciała – szept blondynki zabrzmiał niebezpiecznie głośno. – To jest miłosna wersja porozumienia ponad narodami.

W tej chwili lektor rzucił w ich stronę kolejne pytające spojrzenie. Z pewnością ostatnie zdanie dotarło do jego uszu. Wiedział już, o czym plotkowały – tego Alicja mogła być pewna. Nawet z tak mizerną znajomością angielskich czasów.

– Jakiś problem? Coś powtórzyć? – zapytał łamaną polszczyzną.

– Oh, no. – Blondynka lekceważąco machnęła ręką.

– W takim razie przerwa. – Niespodziewanie zamknął podręcznik i szybko opuścił salę.

Dziewczyna w czerwonym sweterku odprowadziła go wzrokiem. Chwilę wcześniej zgłosiła się do odpowiedzi, ale nie zdążyła jej udzielić. Westchnęła zrezygnowana i wyciągnęła z plecaka kanapki.

– No… to przynajmniej możemy odetchnąć. Kawa? – Blondynka zerknęła pytająco w stronę Alicji.

– W sumie czemu nie?

– Nie napijesz się kawy, nie przetrwasz. Formalista zrobi nam teraz maglowanie. Stawiam stówę, że nie daruje nam tego babskiego plotkowania.

– Skoro tak, to chodźmy. – Alicja uśmiechnęła się.

Sześć tygodni później wakacyjny kurs angielskiego dobiegł końca. Alicja nadal nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć w sytuacji spotkania przystojnego, angielskiego dżentelmena, ale coraz mocniej czuła, że znalazła bratnią duszę. Choć może w przypadku Marceliny określenie „bratnia dusza” było pewnego rodzaju metaforą. Bo przecież różniło je wszystko.

Alicja była marzycielką. Wierzyła we wszystkie cudowne wizje miłości: w miłość od pierwszego wejrzenia, w miłość czekającą za rogiem i tę, która szła pod rękę z przypadkiem. Miłość spotykałaś na zakupach, jak paradowała po sklepie z krzywo zawiązanym krawatem, w znoszonych adidasach, a nawet na kacu. Zaczepiała o twój wózek, sprawiając, że zakupy lądowały na ziemi, a keczup na twojej nowej sukience. Ale ciebie to nie obchodziło. Ty widziałaś już tylko te niebieskie oczy i uśmiech Humphreya Bogarta skierowany wyłącznie w twoją stronę.

– Ach, ty marzycielko! Marzycielko z Krainy Tysiąca i Jednej Baśni. – Marcelina śmiała się z opowieści Alicji. – Czekasz na tę miłość za rogiem, a tam tylko taksówka. Lepiej zaloguj się na portalu randkowym, przynajmniej twój książę nie zniszczy ci kiecki.

Marcelina-realistka umiejscawiała Prawdziwą Miłość gdzieś pomiędzy UFO a Yeti. Być może miłość istniała, być może jej nie było. Ona póki co miłości nie widziała. To dlatego nigdy nie marzyła o ślubie, kończyła związki po tygodniu i umawiała się z kilkoma delikwentami naraz. Równie dobrze mogła być sama, w pojedynkę jeździć na wakacje i nie sprzątać tylko dlatego, że jego mamusia pragnęła poznać przyszłą synową.

Ale być może, Alicjo, wszystko uległo zmianie. Być może Marcelina wreszcie spotkała miłość i zrozumiała znaczenie słów „zakochać się na zabój”. Czy nie pamiętasz, o czym ostatnio mówiła przez telefon?

– Przyjdę z kimś – oznajmiła z zadowoleniem, niespodziewanie przechodząc z tematu babskich książek do kwestii kogoś do towarzystwa.

Alicja nie kryła zaskoczenia.

– Och… No jasne. Czyżby w końcu Ewa znalazła swojego Adama?

– Ewa już nie ulega pokusie. Niech to na razie wystarczy. – Marcelina roześmiała się.

Ton jej głosu sugerował, że nie mogła doczekać się wieczoru.

Tym razem osobnik płci brzydszej miał być kimś więcej niż tylko milczącym dodatkiem wciśniętym w róg

kanapy. On w ogóle miał się pojawić i to już wystarczyło, aby otworzyć oczy ze zdumienia i zapytać, czy serce Marceliny brało to wszystko na poważnie.

Babski wieczór zapowiadał się niezwykle interesująco.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dpchz90
dpchz90
dpchz90