Kosmiczna odyseja - recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Psychofanów Mike'a Mignoli na "Kosmiczną odyseję" namawiać nie trzeba, bo kupią i tak. Reszta może mieć uzasadnione wątpliwości. I słusznie, choć niepotrzebnie. Mimo ponad 30 lat na karku historia napisana przez Jima Starlina godnie się zestarzała.
Piszę o wątpliwościach, po pewnie wielu z was ma w pamięci nie tak dawno wydane "Uniwersum DC według Mike'a Mignoli", które przynajmniej dla mnie okazało się rozczarowaniem. Niektóre historie mocno zalatywały naftaliną, inne nie wyróżniały się niczym szczególnym. Podobnie jak styl młodego Mignoli, który dopiero z upływem lat nabrał mocy i charakterystycznych kształtów.
Tuż po premierze pojawiły się głosy, że w "Uniwersum" zabrakło najważniejszej i najlepszej rzeczy Mignoli z ery przedhellboyowej, czyli "Kosmicznej odysei". Dziś trzymając ten tom w rękach myślę, że przemawiały za tym względy czysto praktyczne i biznesowe. Po pierwsze album musiałby mieć ponad 600 stron, a po drugie lepiej wydać dwa niż jeden, prawda?
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Tak czy inaczej, nie byłem jakoś specjalnie entuzjastycznie nastawiony do "Kosmicznej odysei". 4-częściowa miniseria zadebiutowała bowiem pod koniec 1988 r. i mówiąc brutalnie, mogła podle się zestarzeć. W dodatku sama fabuła na pierwszy rzut oka też nie prezentuje się specjalnie oryginalnie: flagowi metaludzie łączą siły z bogami Nowej Genezy oraz Darkseidem, aby uratować wszechświat przed kosmicznym zagrożeniem. Sami przyznajcie, nie brzmi to jak kandydat do Eisnera.
Jednak zapominamy o jednej istotnej rzeczy. Za scenariusz odpowiada Jim Starlin, stary wyjadacz i twórca Thanosa, który wkrótce miał solidnie przemeblować kosmiczne uniwersum Marvela. I oczywiście, historia jest jak najbardziej sztampowa, ale Starlin wydaje się być tego w pełni świadom, wprowadzając na karty humor, rzeźbiąc w swoich bohaterach i nie bojąc się nadać im tragiczny rys.
W dalszym ciągu to generyczna space opera, w kilku miejscach wywołująca uśmieszek, jednak zadziwiająco łatwo strawna i odprężająca, a momentami potrafiąca nawet przyjemnie zaskoczyć.
A jak poradził sobie Mike Mignola? Jego Hellboy miał się "urodzić" dopiero za jakieś 5 lat, jednak w "Kosmicznej odysei" pobrzmiewają już echa tego, za co czytelnicy pokochali jego kreskę. Widać to szczególnie w projektach niektórych bohaterów oraz w sposobie uchwycenia ich fizjonomii w ruchu czy scenach walk. Warto też podkreślić, że album jest przede wszystkim hołdem dla twórczości Jacka Kirby'ego, z którą niespełna 30-letni artysta bardzo udanie podjął dialog.
"Kosmiczna odyseja" ukazała się w serii DC Deluxe, a to oznacza twardą płócienną oprawę, kredową obwolutę i jak zwykle rzeczowe posłowie Kamila Śmiałkowskiego, który największemu laikowi w przystępny sposób wyłuszczy, o co z tym Antyżyciem, Nową Genezą i Apokolips chodzi.
Z rzeczy ważnych: na obwolucie znalazła się zapowiedź "Uniwersum DC według Alana Moore'a".