Koń, który mnie wybrał. Jak znękana klacz uleczyła sponiewierane serce
Tytuł oryginalny | Chosen by a horse |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2017 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Koń, którego chciała uratować Susan Richards, nie dawał się zapędzić do przyczepy. Za to Lay Me Down, była klacz wyścigowa, razem ze swoim źrebięciem wmaszerowała po rampie wprost w życie Susan. Łagodne zwierzę - osłabione z powodu niedożywienia, zapalenia płuc i infekcji oka - przeszło trudną drogę, lecz w przedziwny sposób jego serce pozostało szczodre i otwarte. Najwyraźniej Lay Me Down było pisane trafić na pastwisko Susan i nauczyć ją, jak w pełni cieszyć się życiem pomimo jego niebezpieczeństw.
Przepiękna, rozdzierająca serce opowieść. Zwierzęcy bohaterowie są równie złożeni i barwni jak ich ludzkie odpowiedniki, a cała historia inspiruje do przemyśleń na temat odwagi, nadziei i sposobu, w jaki każda miłość - nawet miłość zwierzęcia - może pokazać swą uzdrawiającą moc.
Susan Richards myślała, że ratuje zagłodzonego, zmaltretowanego i porzuconego konia… Okazało się, że to Lay Me Down uratowała Susan Richards. Niewiarygodnie poruszająca opowieść, wnikliwa i pięknie napisana.
„The Roanoke Times”
Numer ISBN | 978-83-7674-640-1 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 312 |
Język | polski |
Fragment | 1 Było to pewnego zimnego dnia marca, kiedy błoto wypełniło wybieg dla koni należący do SPCA . Stałam przy ogrodzeniu, drżąc w mżawce, a mój oddech unosił się szarą mgłą nad górną belką. W pośpiechu wybiegłam z domu bez czapki i rękawiczek, w drodze do garażu chwyciłam jedynie wiatrówkę, która wisiała na haczyku przy schodach do piwnicy. Gdybym się wtedy zatrzymała i pomyślała, zareagowałabym tak, jak zazwyczaj reagowałam na prośbę o pomoc dla zwierząt chorych lub cierpiących przez człowieka – nie zrobiłabym nic albo wysłałabym czek. Tym razem jednak, gdy Judy, moja znajoma, zadzwoniła z wiadomością, że SPCA zarekwirowało właśnie czterdzieści zmaltretowanych koni z hodowli standardbredów i szuka dla nich schronienia, porwałam kurtkę i wskoczyłam do samochodu.Nie wiedziałam, dlaczego akurat teraz postąpiłam inaczej, dlaczego w jednej chwili zdecydowałam, że zrobię to, czego dotąd unikałam. Nie nawykłam do spieszenia na ratunek. To nie moją uśmiechniętą twarz widywali nad sobą przyjaciele, gdy budzili się po operacji w szpitalnym łóżku. Nie do mnie dzwonili, gdy trzeba było zawieźć ich na zdjęcie szwów, odebrać wyniki z laboratorium czy zdjęcia rentgenowskie lub też w jakiejkolwiek innej sprawie związanej z medycyną. Panicznie bałam się chorób – własnych i cudzych. Skoro wszelkie dolegliwości wzbudzały we mnie taki lęk, dlaczego teraz stałam przy ogrodzeniu i patrzyłam, jak dwadzieścia wychudłych klaczy zarodowych wraz ze źrebakami brnie z trudem przez błoto? Dlaczego odebrałam ten telefon? Możliwe, że była to reakcja odruchowa spowodowana głęboką i nieprzemijającą miłością do koni, uczuciem zaszczepionym mi przez babkę – kobietę budzącą postrach, niekiedy nawet okrutną – która została moją opiekunką prawną, gdy miałam pięć lat. Wzdrygnęłam się, jak zawsze kiedy wspominałam babkę, a jednocześnie zazdrościłam jej nieistniejącego już świata pełnego liniowców oceanicznych, wagonów pulmanowskich i tego, co było w nim najlepsze – koni. Dorastając, widziałam powozy i resztki uprzęży wciąż zalegające w stajni przy domu babki w Karolinie Południowej. Patrzyłam na nie i czułam się oszukana: mnie nie było dane żyć w czasach, w których konie stanowiły jedyny środek transportu. Na strychu u babki znajdował się kufer wypełniony ubraniami do jazdy należącymi do niej i do jej matki. Były tam sznurowane na przodzie wysokie do kolan buty z brązowej skóry, angielska ręczna robota, były tweedowe kurtki z skórzanymi guzikami, dopasowane w talii, były i lniane spodnie jeździeckie z łatami ze skóry na nogawkach oraz staromodne bryczesy – szerokie w biodrach, a obcisłe w łydkach. Znajdowała się tam również ciężka wełniana liberia stangreta ze srebrnymi guzikami, na których wygrawerowano inicjał H – od Hartshorne, panieńskiego nazwiska babki, które jednocześnie było moim drugim imieniem. Kiedy miałam sześć czy siedem lat, często przeglądałam zawartość kufra.Ostrożnie podnosiłam zetlałe kawałki tkanin o wystrzępionych brzegach i rozchodzących się pod dotykiem palców podszewkach, aż pewnego razu jeden z guzików liberii został mi w ręce. Odwróciłam go i przeczytałam na nim: superior quality. Włożyłam guzik do kieszeni. Teraz, trzydzieści pięć lat później, wisi na tablicy korkowej nad biurkiem w moim domu. Jest mały i okrągły, a przywołuje więcej obrazów niż pełnometrażowy film. Wystarczy go dotknąć, bym została wciągnięta w świat pełen koni i powozów około 1900 roku: ulice zakorkowane przez konie, konie kulawe, konie zaparkowane przy krawężniku, konie jedzące lunch, konie o sierści tak błyszczącej jak wywoskowane posadzki Knickerbocker Club przy Piątej Alei i konie kudłate niczym sznaucery. Nieustanna końska parada: każdego dnia, w każdym możliwym miejscu i o każdej porze. To właśnie od babki otrzymałam pierwszego konia, gdy miałam pięć lat. – Ma na imię Bunty – oświadczyła, wręczając mi uwiąz, po czym odmaszerowała z pastwiska, by zostawić mnie sam na sam z moim nowym kucykiem. Stojąc na drugim końcu linki, spojrzałam spod przymkniętych powiek na tłuste białe cielsko zawieszone na dwóch kompletach kosmatych nóg – z ogonem zamiatającym ziemię po jednej stronie i ciemnymi, zwężonymi oczami o gęstych rzęsach po drugiej. Równie dobrze babka mogła zostawić mnie samą z piłą łańcuchową. Wiedziałam, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale trzymałam konia. Własnego konia. Nic lepszego nigdy mi się nie przydarzyło. Niestety nie mogę powiedzieć, że od początku byłam urodzonym koniarzem. Że wspięłam się na grzbiet swojej klaczki i z witką wierzbową w roli szpicruty ruszyłam dzikim galopem wokół pastwiska. Prawda jednak była taka, że nie miałam pojęcia, co robić. Stałam, dygocąc, ubrana w różową sukienkę na ramiączkach i gapiłam się na ślicznego kucyka tak długo, aż zwierzę skoczyło raptownie naprzód i usunęło mi część niemowlęcego tłuszczyku upakowanego na ramieniu poniżej barku. Z biegiem czasu sytuacja niespecjalnie uległa poprawie, nie w przypadku Bunty. Ale i tak ją kochałam: ślepo i zawzięcie, choć całymi latami gryzła, kopała i przynosiła mi wstyd na wystawach koni, gdy siadała i odmawiała wejścia na arenę lub przeciwnie – nie chciała jej opuścić. Czasami paskudny nastrój znikał, a wtedy jazda na niej była czystą przyjemnością, przeważnie jednak doprowadzała mnie do łez. W wieku dziesięciu lat dostałam wałacha rasy morgan o imieniu Alert i przeżyłam szok, odkrywszy, że koń może być łagodny i wierny. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że byłam zakładniczką swojego kucyka. Od Alerta zaczęła się moja miłość do morganów, która trwa po dziś dzień. Obecnie wchodząc do własnej stajni, wkraczałam w ponadczasowość: guzik stangreta przywołujący odległą przeszłość, moje dzieciństwo, teraźniejszość – wszystko to zlewało się w jedną końską panoramę. Byłam już właścicielką trzech koni, a czas im poświęcany obejmował moje dni jak nawiasy: miały taki sam początek i koniec, niezależnie od tego, co znajdowało się w środku. Po skończeniu czterdziestki zaczęłam się martwić, ponieważ zaczęłam cierpieć na bóle kręgosłupa. Co będzie, gdy stanę się zbyt słaba, żeby zajmować się swoją trójką – dwoma wałachami i klaczą? Co, jeśli zanadto zesztywnieją mi stawy? Co, jeśli będę już za stara? Henry, mój najbliższy sąsiad, miał dwadzieścia pięć mlecznych krów. Każdą z nich kochał jak córkę. Tuż pod osiemdziesiątkę nagle się zestarzał. Artretyzm wykręcił mu palce, a rozedma płuc skradła oddech. Przez rok pełzał na czworakach od krowy do krowy, aby je wydoić. Ukrył twarz w opuchniętych dłoniach i łkał w dniu, w którym wielka przyczepa do transportu bydła przyjechała po jego stado. Od czasu do czasu miałam obawy, że i mnie może się przydarzyć coś podobnego. Mimo tego stałam teraz i czekałam na kolejnego konia, którym miałam się zaopiekować – konia, który na gwałt potrzebował domu. Obok mnie przy ogrodzeniu stał Ted, wolontariusz SPCA, biorący udział w przejęciu tych zwierząt. Gdy podpisałam niezbędne papiery, wyrażając zgodę na zabranie do siebie jednej klaczy, wyszedł ze mną pomóc mi ją odszukać i wprowadzić do przyczepy samochodu, który miał nas zawieźć na moją farmę. Ted nie miał ani czapki, ani płaszcza, ubrany był tylko w niebieskie dżinsy i flanelową koszulę w szkocką kratę i cały był zbryzgany błotem – od skórzanych traperów po nieogolony podbródek. Kitka brązowych włosów, ciemna od wody, zwieszała mu się na plecy i zwijała między łopatkami. Starł krople deszczu zebrane przy drucianej oprawie okularów, zostawiając mokre smugi na grubych, dwuogniskowych szkłach. W jednym uchu miał niewielki złoty kolczyk typu sztyft, a kiedy podeszłam bliżej, by spojrzeć na listę, którą wyjął z tylnej kieszeni, poczułam zapach nikotyny. Grubym palcem wskazującym o ogryzionym paznokciu przejechał po komputerowym wydruku, aż zatrzymał się przy dziesiątce. – Oto i ona. – Stuknął w papier. – Current Squeeze . Dziwny był to sposób nabywania konia – jak kota w worku – poprzez wskazanie interesującego imienia na liście zajętych towarów wydanej przez Szeryfa Hrabstwa Ulster. Cała ta sytuacja była dziwna. Nie wiedziałam nic na temat standardbredów, poza tym, że to konie o długiej kłodzie, trenowane do wyścigów w zaprzęgu, zwane niekiedy kłusakami, ponieważ ścigają się kłusem. Nie miałam pojęcia, na co zwracać uwagę, poza dobrym zdrowiem ogólnym i miłym usposobieniem, które w tym przypadku nie miały zastosowania. Moje kontakty z przedstawicielami tej rasy sprowadzały się do przypadkowego i przelotnego widoku gniadego łba, wyglądającego przez okno przyczepy, która mknęła na tor wyścigowy drogą szybkiego ruchu, a na dachu miała umocowaną jedną z tych zgrabnych dwukółek, zwaną sulkami. A zatem nie mając nic poza spisem imion przed oczami, wybrałam takie, które uznałam za najzabawniejsze, kiedy przyjdzie mi je wołać przez całe pastwisko. Zaczęłam nawet ćwiczyć to wołanie w myślach: „Current Squeeze! Curry! Squeezy!”. Imiona są ważne dla koniarzy. Trudno wymyślić coś odpowiedniego. Choć miałam konie niemal od urodzenia, tylko raz było mi dane nadać jednemu z nich imię. Zdarzyło się to piętnaście lat temu, w trakcie rozwodu, gdy nasi prawnicy spierali się o to, kto zatrzyma konie. Mieliśmy ich wówczas kilka, łącznie z moją morganką, Georgią. Po roku utarczek przyznano ją mnie, a ja ze zdumieniem odkryłam, że jest źrebna, na skutek nieplanowanej wizyty ogiera tej samej rasy, który mieszkał w pobliżu. Były mąż nigdy by mi nie oddał Georgii, gdyby wiedział, że dostaję dwa konie w cenie jednego. Kiedy więc kilka tygodni po przeprowadzce Georgii do mojej nowej stajni, przyszła na świat mała klaczka, nazwałam ją Sweet Revenge . Została u mnie do czasu, gdy można ją było przyuczyć do siodła i trenować, a gdy miała cztery lata, oddałam ją córce znajomej, nastolatce, która zainteresowała się jeździectwem na tyle poważnie, by zasłużyć na własnego konia. Georgia wciąż była ze mną i tej wiosny miała skończyć osiemnaście lat. Od czasu rozwodu nabyłam też Hotshota i Tempa, dwa wałachy rasy Quarter Horse, oba aktualnie pod trzydziestkę. Cała trójka tworzyła moją końską rodzinkę, idealną zarówno pod względem liczebności, jak i temperamentu. Konie wypracowały sobie, lata temu, hierarchię w grupie i każdy z nich znał swoje miejsce. Sierść z rzadka latała, krew lała się jeszcze rzadziej i prawdopodobnie w ogóle nie miałyby powodu do potyczek, gdyby nie Georgia, która od czasu do czasu napastowała Hotshota, ponieważ była klaczą, a klacze właśnie tak postępują. Hotshot pozwalał jej na to, bo był do niej bardzo przywiązany. Nigdy nie myślałam o czwartym koniu. Nie chciałam czwartego konia. Miałam czterdzieści trzy lata, mieszkałam sama, cierpiałam na dyskopatię, co od dwóch lat uniemożliwiało mi jazdę szybszą niż stępa, i przez pięć dni w tygodniu pracowałam w opiece społecznej. A jednak oto stałam tutaj i rozmyślałam o interesujących końskich imionach z policyjnej listy. Zmrużywszy oczy, wpatrzyliśmy się z Tedem w chaos na wybiegu, na którym dwadzieścia wielkich gniadych klaczy, drżąc, skupiło się na całym obwodzie ogrodzenia ze źrebakami wtulonymi w ich boki. Próbowaliśmy namierzyć mosiężną przywieszkę z numerem dziesiątym, doczepioną do karabińczyka przy jednym ze sfatygowanych kantarów. Klacze potykały się w głębokim błocie, stojąc niepewnie na spuchniętych w stawach kończynach, osłabione przez niedożywienie i nieleczone urazy z wyścigów. Wiele z nich miało otwarte, sączące się rany na nogach i bokach. Wszystkie kaszlały i oddychały świszcząco za sprawą chorób układu oddechowego, a z oczu i nosów ciekła im zielona flegma. Niezależnie od niedoli, z której zostały uratowane, tkwiły w kolejnej – tu, na tym zatłoczonym wybiegu pełnym gnoju, w którym nie dało się odróżnić nawozu od błota. Ludzie dobrej woli z SPCA byli poruszeni. Nie było gdzie ulokować chorych zwierząt, by uchronić je przed zimnem i deszczem. Maleńka stajnia przy padoku mieściła tylko cztery boksy, te zaś były już zajęte przez konie, które odebrano właścicielom przed skonfiskowaniem najnowszej czterdziestki. SPCA od początku nie zamierzało zatrzymać tych koni, więc poprzez apele odczytywane od rana w radiu i telewizji szukało dla nich wszystkich domów zastępczych, gdzie umieszczone jeszcze dziś zwierzęta mogłyby dotrwać do dnia, w którym sąd zdecyduje o ich dalszym losie. Zdawało się, że przy odrobinie szczęścia żaden koń nie spędzi nawet jednej nocy na tym przepełnionym wybiegu. Odczytanie numeru z którejkolwiek przywieszki okazało się niemożliwe. Stado przepychało się i zbijało w zwartą grupę po drugiej stronie padoku, jak najdalej od tej dwójki ludzi stojących przy ogrodzeniu. Poczułam nową falę gniewu wobec takiego dziwacznego zachowania, czy też wobec tego, co je spowodowało. Konie traktowane po ludzku nie uciekają przed człowiekiem. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby udomowione konie reagowały w ten sposób na ludzi, a tutaj miałam całą czterdziestkę skuloną ze strachu przy przeciwległym płocie, jakbyśmy byli tu po to, żeby je zastrzelić. Zjawiły się kolejne wolontariuszki SPCA – dwie kobiety nadeszły, aby pomóc nam odnaleźć Current Squeeze i wprowadzić ją wraz ze źrebakiem do przyczepy, która stała tyłem przy otwartej bramie padoku. Ted przeszedł przez ogrodzenie i dołączył do kobiet, które brodząc w błocie po kostki, wymachiwały ramionami w nadziei, że uda im się rozpędzić konie na tyle, by można było przejść między nimi i znaleźć numer dziesiąty. Stado wydawało się związane, gdy krążyło w panice, zakreślając ciasne koło. W popłochu część koni padła na kolana, ponieważ nie mogła podnieść kopyt, uwięzionych przez błoto, które ściągało je w dół. Kilka klaczy jęczało, próbując wstać, lecz zaraz znów upadły pod naporem otaczającego je rozszalałego stada. Piskliwe rżenie źrebiąt oddzielonych na moment od matek wzmagało grozę sytuacji na wybiegu. Nie zniosłabym tego widoku ani chwili dłużej. – Darujmy sobie Current Squeeze – krzyknęłam. – Wezmę którąkolwiek. Parę minut później jeden z gniadych szkieletów wchodził niezdarnie po rampie przyczepy, a w ślad za matką kroczył umazany błotem źrebak. Ted również wdrapał się do środka, zabezpieczył konie grubym, pokrytym gumą łańcuchem, a następnie podniósł i zatrzasnął klapę. Kolejny raz wyjął z tylnej kieszeni listę z imionami, zniknął na minutę na przodzie przyczepy, a gdy znów się pojawił, wskoczył na błotnik i krzyknął do mnie przez pastwisko: – Lay Me Down! – Zamachał kartką. – Nazywa się Lay Me Down! Jeśli imię było jedynym kryterium wyboru konia, trafiła mi się przegrana. Lay Me Down? To wcale nie imię, tylko fragment modlitwy recytowanej przez dzieci przed pójściem spać . W innym kontekście, na przykład wykrzykiwane na pastwisku, mogło brzmieć nieco sprośnie. „Lay Me Down! Lay Me!” Co by sobie pomyśleli sąsiedzi? Nazwanie klaczy w ten sposób było niemal gorsze niż głodzenie jej. Nie dało się nawet utworzyć z tego pieszczotliwego przezwiska. Za późno. Lay Me Down stała w przyczepie i nie było już czasu, żeby robić aferę z powodu jakiegoś tam imienia. Parking zaczął się wypełniać przyczepami, w miarę jak kolejni ludzie zajeżdżali po odbiór koni. SPCA miało ręce pełne roboty przy zawiadywaniu tym optymistycznym, a jednocześnie rozdzierającym serce odzewem na swój apel o pomoc. Musiałam natychmiast ruszać, by zrobić miejsce kolejnej osobie, która miała ładować następnego konia. Liczył się czas. Wszystkie zwierzęta były poważnie chore i wymagały natychmiastowej konsultacji lekarskiej, do zapewnienia której zobligowany był każdy, kto chciał przygarnąć konia. Tego obawiałam się najbardziej. Odezwała się moja fobia medyczna. Od oźrebienia się Georgii i przewidzianych na ten czas czysto rutynowych wizyt u zdrowego konia wzywałam weterynarza raz do roku na szczepienia. – Jesteśmy gotowe do odjazdu! – krzyknęła do mnie Laura, szczupła blondynka koło trzydziestki, sadowiąc się w szoferce wozu, który miał ciągnąć przyczepę z Lay Me Down. Po wysłuchaniu apelu w telewizji zaoferowała swój pojazd. Poznałyśmy się zaledwie przed chwilą, gdy podpisywałam dokumenty w budynku SPCA. Wyjaśniła, że sama nie może wziąć konia, bo ma już za dużo własnych. Poszłam do swojego auta, choć wcale nie paliłam się do opuszczania tego miejsca, w którym mogłam polegać na kompetencjach innych i liczyć na ich wsparcie w przejmowaniu samodzielnej opieki nad dwójką chorych koni. Co mi strzeliło do głowy, żeby brać dwoje zwierząt, które być może będę musiała pochować na tyłach farmy przed upływem tygodnia? Podjechałam do bramy wjazdowej i zaczekałam, aż zielona furgonetka Laury pokaże mi się w lusterku wstecznym. Droga do domu miała mi zająć pół godziny, może czterdzieści pięć minut, gdybym musiała zwolnić ze względu na przyczepę. Od razu po przyjeździe zamierzałam zadzwonić do swojej przyjaciółki Allie. Jeśli ktokolwiek mógł pomóc mi utrzymać klacz i jej źrebię przy życiu, tym kimś była właśnie ona. |
Podziel się opinią
Komentarze