Japoński wachlarz. Powroty
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2011 |
Autorzy | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Joanna Bator spędziła dwa lata w Japonii, pracując na jednej z tokijskich uczelni. Dla kulturoznawczyni i filozofki pobyt w tym kraju stał się źródłem nieustannych zadziwień i przemyśleń. Codzienne życie, nawet kiedy jego fragmenty wyglądały całkiem znajomo, zaskakiwało szczegółami i zasadami. Prowokowało do notowania. Wrażenia i refleksje nawarstwiały się w narrację dokumentującą osobiste spotkanie z inną kulturą. Zachwyty i pytania kierowały ku odpowiednim książkom, a te pomagały w lepszym rozumieniu tego innego świata i zarazem inspirująco jego odbiór komplikowały. Prowadziło to ku nowym zachwytom, kolejnym spacerom i wyprawom, ku kolejnym książkom. Tak powstała „jej Japonia", wachlarz widoków z Krainy Kwitnącej Wiśni. Dziesięć lat temu trafiłam do kraju, o którym nigdy nie marzyłam i o którym nie wiedziałam wiele. Tamta podróż wydawała się być jednorazową przygodą, piękną, ale nieznaczącą, którą los ofiarował mi na życiowym rozdrożu w jednym z niewiarygodnych zbiegów szczęśliwych okoliczności. Wiem, że z różnych powodów podobna wyprawa już mi się nie przydarzy, dlatego wspominam ją z czułością i nostalgią. Jej zapisem jest Japoński wachlarz, którego nową wersję oddaję Czytelnikom do rąk. Japoński wachlarz. Powroty, przewodnik osobisty i subiektywny, pozostaje tym, czym był od początku: kolekcją obrazków z podróży kreślonych wzorem zuihitsu, czyli „tak, jak pędzel prowadzi". Joanna Bator (ze wstępu) Joanna Bator uzupełniła książkę o nowe doświadczenia, w tym także o trzęsienie ziemi, jakie przeżyła w Tokio 11 marca tego roku, najpotężniejsze od czasu, gdy zaczęto je dokumentować. Autorka nie cofała się przed żadnym doświadczeniem: ugotowała się na raka w ukropie japońskiej sauny, skosztowała trującej ryby fugu, nawet pracowała jako hostessa. Japońskich biznesmenów rozbawiła do łez, wprowadzając polski egzotyczny zwyczaj całowania pań po rękach. Otwartość, ciekawość, a też wytrwałość autorki są tym bardziej godne podziwu, że przyjeżdżając do Japonii, nie znała języka. Uczyła się go dopiero w trakcie pobytu. Jednak nawet bez japońskiego Bator potrafiła nawiązać japońskie przyjaźnie, . z byłą prostytutką. Maria Kruczkowska, „Gazeta Wyborcza"
Numer ISBN | 978-83-7414-953-2 |
Wymiary | 142x202 |
Oprawa | twarda |
Liczba stron | 376 |
Język | polski |
Fragment | W żadnym też innym kraju mody nie pojawiają się i nie znikają z szybkością porównywalną do tej w Japonii. Imēji cheinji, czyli image change, zmiana wizerunku, to - jak pisze Donald Richie w The Image Factory - najpopularniejszy slogan współczesnej Japonii. Mieszkający od trzydziestu lat w Tokio Richie miał dużo czasu, by się o tym przekonać, ale każda kobieta lubiąca obserwować modę zauważy, że modne w sierpniu asymetryczne bluzeczki firmy Milk lub Betsy Blue są zupełnie passé w połowie listopada, gdy - na kolejne parę tygodni - obowiązkowe stają się koronkowe spódniczki noszone na celowo za długie dżinsy. Tak długie, że rolują się na łydkach i są przydeptywane piętami. Młodych Japończyków nie dziwi, że uwielbianego w grudniu modelu telefonu komórkowego nikt poważnie traktujący swój wizerunek nie chce w styczniu. Co to za przyjemność rozmawiać albo esemesować z niemodnego telefonu?Moda związana z komórkami na przełomie wieków przybrała nową ciekawą postać. Pojawiła się wówczas keitai shosetsu, powieść na telefon. To zupełnie nowa forma literacka - keitai shosetsu czyta się na ekranie, a pisze na malutkiej klawiaturze telefonu. Piszą je i czytają przede wszystkim młode kobiety. Powieść ściąga się z jednej ze stron internetowych, gdzie w odcinkach zamieszczają je autorki amatorki. Czytać keitai shosetsu można w drodze do pracy albo ze szkoły. Pisać też można wszędzie, wystarczy, że ma się ze sobą swój keitai, komórkę. Keitai, japońskie słowo na określenie telefonu komórkowego, oznacza dosłownie „coś, co nosimy ze sobą". Telefon komórkowy w Japonii kojarzony jest przez młodych ludzi nie tylko, czy nawet nie przede wszystkim ze swobodą poruszania się. Jego czysto praktyczna funkcja ma znaczenie drugorzędne. Keitai to przede wszystkim intymny gadżet, a w Japonii uwielbia się gadżety. Keitai to coś osobistego, własnego. Malutki prywatny świat wynoszony w przestrzeń publiczną. Keitai ozdabia się, doczepiając doń przywieszki. Hello Kitty, Pokemon, misie o dziecinnych buźkach, błyszczące koraliki. Są w sprzedaży futerały, ubranka, stojaki, maleńkie ściereczki do przecierania ekranu. Gdy mamy przy sobie keitai, nawet w najbardziej zatłoczonym metrze możemy się zanurzyć we własnym świecie. Są w nim, obecni wirtualnie, nasi przyjaciele. Jesteśmy wśród innych, obcych, ale u siebie. Zamknięci jak w kokonie Japończycy w milczeniu klikają w klawiaturkę keitai. Wpatrują się w lśniący błękitem ekranik.W japońskich miastach telefon komórkowy nie służy do głośnych rozmów. W miejscach publicznych obowiązuje zasada milczenia. Świat dzieli się na wnętrze domu i świat zewnętrzny. Panują w nich inne zasady. Ten, kto narusza tę granicę, jest człowiekiem pozbawionym poczucia decorum. Niegrzecznym i śmiesznym. Nie uchodzi więc krzyczeć na ulicy. W środkach komunikacji miejskiej głośne konwersacje i dzwoniące telefony są wyjątkowo źle widziane. W wagonach tokijskiego metra kojący kobiecy głos informuje zresztą na każdym przystanku o konieczności powstrzymania się od rozmów. To, że co chwilę włącza się wielka „mama nauczycielka" i zakłóca ciszę, nie wydaje się paradoksem. Trzeba jednak widzieć te spojrzenia, gdy jakiś cudzoziemiec najpierw szuka wściekle dzwoniącej komórki, a potem wrzeszczy w tłoku. Co za barbarzyńca nieczuły na dyskomfort sąsiadów, których zmusza do słuchania prywatnej rozmowy! Dzięki anonimowym postaciom spod Hachikō granice mojego Tokio rozszerzały się, a jego topografia stawała się coraz bardziej złożona. Idąc ich śladem i będąc bezlitośnie przez nich porzucana, wplątywałam się w jakieś uliczki, pogmatwane przez złośliwego albo opitego sake demona, który chichotał szyderczo, patrząc na moją bezradność. Wpadałam do podziemi handlowych i wyjeżdżałam z nich ruchomymi schodami w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Naziemne przejścia wydawały się znikać, gdy próbowałam nimi wrócić do znajomej stacji; dematerializowały się w pulsującej szarości jakiegoś wieczoru i być może pojawiały znów kawałek dalej, jak gdyby nigdy nic. Wystarczyło, że zaczął padać deszcz, a pejzaż zmieniał się na tyle, że przestawałam go rozpoznawać. Miasto rosło nade mną, wokół mnie i pod ziemią, gdzie z wielopiętrowych stacji metra wjeżdżałam wprost do domów towarowych, fryzjerów, paczinko, barów karaoke, kawiarni, salonów masażu; w sam środek świata gęstego, pełnego zapachów; a potem do kolejnych pociągów, które wiozły mnie dalej, wynurzały się i znikały pod ziemią. Wysiadałam na stacjach zauroczona brzmieniem ich nazw, irracjonalnym przeczuciem przygody, jaka może mnie tam spotkać, i wchodziłam do któregoś z niepozornych wąskich budynków, by złapać oddech, napić się kawy, być może nawet wyjąć plan Tokio i spróbować się na nim odnaleźć. Malutka, niewinna na pozór kawiarnia okazywała się tymczasem bramą prowadzącą w labirynt pełen drzwi, schodów, schodków i wind, rozrastający się jak korytarze w mrowisku, w którym można spędzić cały dzień, a potem wyjść na powierzchnię w zupełnie innej jego części. Na przykład w Ginzie na Chūō-dōri, gdzie zapadała już noc, mimo iż zeszłam pod ziemię w słoneczne popołudnie. Kupowałam w automacie puszkę mocnej kawy i oszukując zmęczenie, dawałam dalej nieść się miastu.Po kilku miesiącach, gdy świetlista jesień zmieniła się w wilgotną, przejmującą chłodem zimę, a ta w kapryśną wiosnę kwitnących wiśni, zauważyłam, że mam w pamięci własną mapę Tokio, a niewymawialne i niezapamiętywalne niedawno nazwy jego barów, stacji, parków i świątyń bez trudu układają się w moich ustach. Oto jedyny sposób na Tokio: włóczyć się bez specjalnego planu, ale wytrwale, trzymać się z daleka od zorganizowanych wycieczek, śledzić kroki tymczasowych przewodników, nikomu jednak nie wierząc do końca, jeździć pociągami, taksówkami i chodzić, chodzić; czuć miasto pod stopami, węszyć, pozwalać sobie na gubienie się i tonąć w erotyczno-katastroficznych fantazjach. I nie dziwić się pojawiającemu się nagle uczuciu, które wydawało się na początku tak niewiarygodne, uczuciu, że oto zaczyna się to marsjańskie miasto coraz bardziej lubić, że można by tu (czemu nie?) zostać na zawsze. *Pośrednictwem między rodzinami zajmuje się zwykle swatka (lub - podobno rzadziej - swat), która w razie finalizacji związku będzie hojnie obdarowana za tę przysługę. Pierwsze spotkanie odbywa się w jej towarzystwie, a do dobrego tonu należy zorganizowanie go w restauracji eleganckiego hotelu. Przy wspólnym lunchu rodziny opowiadają sobie nawzajem o zaletach swych pociech, a sami zainteresowani starają się nie umrzeć z zakłopotania. (...)Jeśli młodzi wpadną sobie w oko, to teraz decyzja należy do nich i mogą się umówić, by - już bez przyzwoitek - spróbować poznać się lepiej podczas randebu w kawiarniach, parkach, „hotelach miłości". Gdy panna i kawaler są zadowoleni z wyboru, jakiego za nich dokonała swatka, zawierają małżeństwo zwykle już po kilku miesiącach. Jeśli ta tradycyjna metoda swatania zawodzi, bo na przykład panna jest - tak jak Naomi - zbyt stara i zbyt wybredna, można się zwrócić do jednej z prestiżowych agencji specjalizującej się w o-miai. Instytucje takie reklamują się, zachęcając, że mają na składzie wyłącznie oferty poważnych kandydatów z dobrym zawodem i nieskazitelnym pochodzeniem; jedne specjalizują się w biznesmenach, inne w lekarzach i adwokatach, podkreślając, że pochodzenie wszystkich panów zostało zbadane jak najdokładniej, a ewentualność, że przyszły małżonek/małżonka należy do burakumin, najniższej w społecznej hierarchii kasty japońskich niedotykalnych, jest stanowczo wykluczona. Podobno najdłuższy formularz wpisowy liczy sobie ponad siedemset pytań, na które delikwent musi szczegółowo odpowiedzieć. Dzięki dokładnym odpowiedziom komputerowa swatka układa dla zainteresowanej listę najbardziej pasujących panów. Z dossier biur dowiedzieć się można nawet, jaką grupę krwi mają kandydaci na małżonków, co z jakichś powodów bywa dla wielu Japończyków ważnym kryterium przy wyborze partnera. W Japonii żyje więcej mężczyzn niż kobiet i to oni mają naprawdę poważny problem; część decyduje się nawet na żony importowane z Azji Południowo-Wschodniej lub rzadziej z biednych krajów byłego Związku Radzieckiego. Kawalerowie z japońskich wiosek bliscy są desperacji, bo dziewczęta - nieczułe na rustykalny urok bycia żoną farmera - uciekają do miast w poszukiwaniu lepszego życia. Za to japońskie panny mogą przebierać. **Nieopatrzne zwrócenie się o pomoc doprowadziło do jednej z tych niezręcznych sytuacji, jakich potem będę unikać jak ognia. Zagadnięty młody mężczyzna wyglądający na studenta zrobił najpierw charakterystyczną minę, wyrażającą zdumienie i zakłopotanie, które w ciągu ułamka sekundy rozkwitły w pełnię przerażenia.- Yes, I do - wykrztusił na moje pytanie, czy mówi po angielsku, a jego oczy krzyczały niemo: „Gaijinka!!!, gaijinka mówi do mnie w obcym języku!!! Co robić!?!".- Bookstore? - powtórzyłam łagodnie. - Bookstore? - I pokazałam zaznaczony na planie Tokio krzyżyk, oznaczający położenie księgarni, którego w realnej przestrzeni miasta nie mogłam znaleźć. Przestraszony człowiek wziął do ręki mój atlas, podrapał się po mistrzowsko ostrzyżonej głowie i zaczął dreptać dookoła, powtarzając bukusutoru, czyli angielskie słowo bookstore w japońskiej wymowie, ale w oczywisty sposób nie kojarzył go z niczym znajomym.- Bukusutoru - mówił i robił parę kroków, wydając też przy tym inne dźwięki, świsty, chrumknięcia i pomruki, za pomocą których Japończycy wyrażają emocje. - Bu-ku-su-to-ru - powtarzał i robił kolejne kilka kroków.Mimo zupełnego braku porozumienia usiłował mi pomóc tak długo, aż delikatnie wyciągnęłam mu moją własność z dłoni i wycofałam się, nie przestając dziękować. Gdybym tego nie zrobiła, stalibyśmy tam nie wiadomo jak długo jeszcze, ja z moim obcesowym pytaniem po angielsku, on z narzuconą mu powinnością, z której próbował się wywiązać nie rozumiejąc, czego od niego chcę. Nowojorczyk, który nie potrafiłby lub nie miał ochoty udzielić cudzoziemcowi informacji, nie wahałby się poinformować go o tym, i to niekoniecznie w grzecznych słowach. Jeśli zaś uciekłby bez słowa, to nie z nieśmiałości, tylko obawiając się słusznie, że pytający o drogę ma w istocie zamiar okraść go, zgwałcić lub nawet zabić. Japończycy nie zachowują się w ten sposób i nawet jeśli zagadnięty mężczyzna klął w duchu, nie powiedział mi, żebym poszła do diabła razem ze swoim bukusutoru albo nauczyła się japońskiego. Po tym doświadczeniu ograniczałam próby zasięgnięcia informacji od obcych tokijczyków do minimum. Jeśli na przykład pociąg zatrzymywał się, tak że nie było widać łacińskich liter napisu, przystanek nie miał dla mnie nazwy, był miejscem oznaczonym dwiema kreskami, krzyżykiem i daszkiem albo grabiami wpisanymi w krzywy trójkąt. Zwracając się więc do najbliższego sąsiada pytającym tonem, wymawiałam nazwę stacji, na której chciałam wysiąść, i podnosząc głos, dodawałam na końcu błagalne: Okay? Na przykład: „ Hatanodai? Okay?", pytałam, naśladując miny słodkich postaci z komiksów manga: przechylona głowa, zmarszczone czoło, przygryziona warga, czyli intensywna dociekliwość istoty pracowitej, ale niezbyt rozgarniętej. Gdy Japończyk odpowiadał „okay" i uśmiechał się z ulgą, znaczyło, że trafiłam, gdy jednak normalny dla japońskiej twarzy wyraz zaambarasowania się pogłębiał, a zagadnięty przeze mnie człowiek zaczynał coś długo mówić w swoim języku, zaczynając od słowa ēto, wyrażającego zakłopotanie, sprawa była jasna - to nie moja stacja, prawdopodobnie w ogóle nie ten pociąg i nie dogadamy się. |
Podziel się opinią
Komentarze