Trwa ładowanie...
d1sa365
03-02-2020 15:10

Dziki rozmaryn

książka
Oceń jako pierwszy:
d1sa365
Dziki rozmaryn
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Gdy miłość i nienawiść, łagodność i gniew, szlachetność i fałsz, sprawiedliwość i okrucieństwo choć na chwilę połączą się w jedno. Jest takie miejsce w sercu Roztocza, gdzie pradawne siły wciąż igrają z ludzkim losem. O tych okolicach krążą legendy, a rodzice straszą swoje niefrasobliwe córki przed samotnym zapuszczaniem się na Czartowe Pole. Jedynie przydrożne kapliczki zdają się bronić mieszkańców pobliskich miasteczek przed czającymi się tu magicznymi siłami. Na Zamojszczyźnie legendy nie są tylko bajaniami, wydarzenia z ostatniej wojny – sentymentalnymi wspomnieniami, a klątwa ciążąca nad rodem wiedźm z Wrzosowisk – wymysłem starej kobiety snującej opowieści o dawnych czasach… „Dziki rozmaryn” to kontynuacja wydarzeń przedstawionych we „Wrzosowiskach” – książki, która cieszyła wielką popularnością wśród czytelniczek. Nadszedł w końcu czas, by wyjawić skrywane przez lata sekrety rodu wiedźm z Wrzosowisk. Jakub pozna kobietę, która od lat nawiedza go w snach. Natalia postanowi stawić czoła klątwie, by raz na zawsze złamać jej moc. Czy uda się to osiągnąć? I czy wszystkie pytania doczekają się odpowiedzi?

Dziki rozmaryn
Numer ISBN

978-83-7674-501-5

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

404

Język

polski

Fragment

Wrzosowiska, sierpień 2013 r. Emilia Wrzosowiska spały. Wokół panowała cisza, tylko w od­dali szumiały wodospady. Po śmierci matki smutek przy­giął mnie do ziemi. Kolejne dni pokazały, że będę musiała znieść dużo więcej. Wyznałam swój grzech i z wiarą po­dążyłam na swoją małą Golgotę. Poprowadziłam na nią także swoich bliskich. Taką pokutę wyznaczył mi los. Przy­jęłam to z pokorą. – Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Obiecałam Mariannie, że nie będę płakać, lecz łzy nie słuchały, wypełniały mi usta słonym smakiem. Twarz Ma­rianny, jej drobna, krucha postać i spracowane dłonie… wszystko to odeszło na zawsze, przysypał je cmentarny piach. Bardzo chciałam przywołać obraz swojej prawdzi­wej matki, Róży Sokół, lecz pamięć odmawiała mi posłu­szeństwa. – Podaj mi swoje dłonie, Emilko – mówiła Marianna w noc poprzedzającą swoje odejście do wieczności. – Przekażę ci siłę. Będzie ci potrzebna. Matka żegnała się ze mną. Umrze i zostawi mnie tutaj zupełnie samą. Nigdy już nie wróci. Nie dotknę jej. Nie usłyszę jej głosu! Palce Marianny z wielką siłą zacisnęły się na mojej dłoni. – Opanuj się, dziecko – powiedziała surowo. – Śmierć jest wpisana w nasze życie, jest jego nierozerwalną częścią. Nie pielęgnuj żałoby, tylko pamięć o mnie. W ten sposób pomożesz mi odejść. Łzy żyjących są jak kamienie dla tych, którzy umarli i chcą wzlecieć ku światłu. Dlatego, gdy zamknę oczy, nie opłakuj mnie. Myśl o tych, którzy zostają. Zło nie skryło się w mrokach przeszłości, lecz ro­śnie w siłę i niebawem znowu spróbuje zapanować nad światem. Zadrżałam. Czy choroba przed śmiercią zupełnie zmą­ciła jej umysł? Słuchałam jednak z uwagą. Matka przez całą noc mówiła rzeczy przedziwne, tajemnicze. Przepla­tała je legendami i przypowieściami, które dobrze znałam, ale również takimi, które słyszałam po raz pierwszy, jakby chciała w ciągu tej ostatniej, ziemskiej nocy, nauczyć mnie wszystkiego. W końcu wyczerpana opadła na poduszki. – Na mnie już czas – westchnęła. – Muszę odpocząć. Pochyliłam głowę, a ona przyciągnęła mnie do siebie i ucałowała. – Pamiętaj, Emilko – wciąż zdrabniała moje imię, jakbym była małą dziewczynką – musisz być silna i odważna. Musisz otworzyć swoje serce, duszę i umysł na to, co się niedługo stanie. Bądź czujna i słuchaj tego, co podpowie ci serce. Skreśliła na moim czole znak krzyża i zamknęła oczy. Księżyca nie było widać, lecz niebo zdawało się tym nie przejmować. Otulało wieś granatowym płaszczem przety­kanym gwiazdami. Jedna z nich świetlistą smugą opadała na ziemię. Czy skrywała cząstkę duszy Marianny? Ciszę nocy zakłócił nagle szmer. Wstrzymałam oddech. Ktoś szedł w moją stronę. Nie byłam gotowa, by spojrzeć Jakubowi w oczy… Odetchnęłam z ulgą, gdy z mroku wy­łoniła się znajoma postać Józefa. – Mogę przy tobie usiąść, Emilko? Skinęłam głową i przesunęłam się na ławeczce. Józef usiadł obok mnie. Jego bliskość sprawiła, że coś chwyciło mnie za gardło. – Tak mi wstyd… – poskarżyłam się. – Najgorsze masz już za sobą – z czułością pogładził moją dłoń. – Mylisz się, kochany. – Westchnęłam. – Czuję, że naj­gorsze dopiero przed nami. – Cokolwiek się wydarzy, będę przy tobie – zapewnił, otaczając mnie ramieniem. Przytuliłam się do niego z ufnością. Był świadkiem ostatnich wydarzeń. Nie pojmował tego, co się stało, i tego, co odsłonił los. Lecz nie szukał na siłę odpowiedzi. Na ziemię spadła kolejna gwiazda. – Pomyślałaś życzenie? – Wskazał dłonią niebo. – Przez całe życie wypowiedziałam ich tysiące, lecz żad­ne się nie spełniło – poskarżyłam się. – Zadbam o to, by wszystko w twoim życiu zmieniło się na lepsze. I pomyślę życzenie za ciebie. Za nas – po­prawił się. Poczułam ciepło wokół serca. Józef stał się moją opo­ką. Mężczyzną, którego wsparcia i siły tak bardzo potrze­bowałam. Decyzję o wspólnej starości podjęliśmy zupeł­nie niedawno, a potem, w obliczu wszystkich wydarzeń, na śmierć o niej zapomnieliśmy. Zapamiętałam ten dzień bardzo dokładnie. Marianna uciekła do lasu, a ja, biegnąc za nią, złamałam nogę. Józef wszystkim się zajął. – O nic się nie martw, Emilko – pocieszał mnie, gdy wróciłam do domu z nogą uwięziona w gipsie. – Nie zosta­wię cię w potrzebie. Oboje zbyt dużo przeszliśmy w życiu i tak naprawdę mamy tylko siebie… Mówił prawdę. Poczułam ogarniający mnie spokój i wdzięczność, a może nawet czułość dla Józefa. Spojrza­łam mu w oczy. Były zamglone jakąś młodzieńczą nieśmia­łością. Wyraźnie chciał mi coś wyznać. – Powiedz to głośno, Józefie Zaborniaku – ośmieli­łam go. Józef zaczerwienił się po czubki uszu. Wyraźnie zmie­szany powoli wstał z ławki. Nerwowo odchrząknął. – Wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale… jeśli nie powiem tego teraz, nigdy więcej się na to nie zdobędę. Serce załomotało jak za dawnych lat. Uśmiechnęłam się do niego i czekałam. Józef pochylił się i ostrożnie zgiął przede mną kolana. Drżącymi rękami ujął moją dłoń. – Czy zostaniesz moją żoną, Emilko? – zapytał cicho. W przestworza uleciał nagle cały bagaż przeżytych lat. – Tak – odpowiedziałam. – Zostanę twoją żoną, Józefie. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Zapomniał o tym, że nie jesteśmy najmłodsi, zbyt szybko poderwał się z klęczek i w tej samej chwili głośno krzyknął. Ból sparaliżował go. – Spokojnie, wytrzymaj! – próbowałam wstać. Ja również zapomniałam, że moją nogę unieruchamia gips. Zachwia­łam się i wpadłam prosto w jego ramiona. Józef krzyknął z bólu. Przestał, gdy pogładziłam jego plecy otwartą dłonią. Z ulgą przymknął oczy, ból ustępował. – Wciąż to potrafisz, Emilko? – Mam nadzieję. – Przesuwałam dłoń po jego plecach. Józef położył głowę na moim ramieniu. – Narzeczony ze mnie jak się patrzy – powiedział za­wstydzony. – A ze mnie narzeczona. – Zaśmiałam się. – Widocznie zasługujemy na siebie bardziej, niż myślimy… Przytrzymałam dłoń w miejscu, gdzie gorącym stru­mieniem pulsował ból. Czułam, jak stopniowo zanika. W końcu odszedł na dobre. Zmarszczki na twarzy Józefa wygładziły się. Nachylił się i pocałował mnie w usta. Za­drżałam pod tym pierwszym od pół wieku pocałunkiem. Moją twarz okrył rumieniec. – Jesteś taka piękna, Emilko – szepnął, gdy otworzyłam oczy. – Nie opowiadaj bzdur, Józiu. – Zaśmiałam się. – I po­móż mi wstać, bo jeszcze ktoś nas zobaczy. – Chyba tylko Marianna. – Zerknął na okno. – Albo Reks. – Zachichotał. Ostrożnie podniósł się z klęczek, po­tem objął mnie w pasie i posadził z powrotem na ławce. Poczułam błogie ciepło jego ramion… – Kiedy im powiemy? – Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos. – Może jutro? – Nie wiem, czy to dobry czas na świętowanie… – Za­wahałam się. – Cienie przeszłości wirują nad naszymi gło­wami, nie dając wytchnienia. – Czas leczy rany, Emilko – przekonywał. – Masz jakiś pomysł? – Jeśli się zgodzisz… Urządzimy jutro wieczorem uro­czyste, zaręczynowe ognisko. Zadrżałam, chociaż noc była ciepła. Bałam się powie­dzieć o nas Julii. Kolejne wyznanie, kolejna niespodzianka. W obliczu całej prawdy życiowe plany dwojga zakocha­nych staruszków wydawały się wręcz groteskowe. – A jeśli się rozpada? – Szukałam jakiejś wymówki. Czułam jednak, że Józef nie ustąpi. – Emilko, kochanie… – zaśmiał się. – Jaki deszcz?! Spójrz w niebo. Przewidujesz pogodę lepiej ode mnie. Uniosłam głowę. Józef miał rację. Będzie pięknie. – A zatem jutro – zdecydowałam. – Wszystko przygotuję. Spójrz, spada kolejna gwiazda. Świetlista smuga łagodnie sunęła w dół. Która to już tej nocy? – Nie patrz na nią tak zachłannie – przestrzegłam. – Może to nie gwiazda, tylko Latawica? – Złowróżbna boginka przestworzy? – Ta sama, która wypatruje na ziemi chłopców… Józef wydawał się rozbawiony. Na chwilę zapomnieli­śmy o tym, co trudne. Życie zawsze wygrywa ze śmiercią i bólem. – O ile mi wiadomo, Latawice polują wyłącznie na mło­dych chłopców. – Przytulił mnie mocno. – Która by chciała takiego starego dziada jak ja? – Wskazał palcem swoją pierś. – Nigdy nic nie wiadomo. – Poklepałam go pocieszają­co po dłoni. Józef podniósł moją rękę do ust i ucałował. – A gdybym ci obiecał, że każde twoje życzenie się spełni… O co byś poprosiła? – Żeby Marianna żyła – odparłam bez zastanowienia. Józef westchnął głośno. Tego jednego życzenia nie mógł spełnić ani on, ani nawet tysiąc spadających gwiazd. – Mnie też bardzo jej brakuje – westchnął. – Wciąż mam przed oczami jej postać – przyznałam. – I nie ten z ostatnich lat, gdy posiwiała i straciła siły, ale widzę ją taką, jaką była przed laty. Młodą, uśmiechnię­tą, z długim, czarnym warkoczem przerzuconym przez ramię. – I taką pozostanie w naszych sercach – pocieszał mnie. – Wiem, że cierpisz, Emilko, lecz taka jest kolej rzeczy. Coś się kończy, coś się zaczyna. Trudno się z tym pogodzić. Zajęło mi to wiele długich lat. Lecz wiem, że nawet naj­dotkliwszy ból kiedyś znika. Jak księżyc, gdy rozpływa się w ramionach jutrzenki. Wiedziałam, że mówi prawdę, lecz rana, którą nosiłam, była jeszcze zbyt świeża, zbyt dotkliwa. – Może nie od razu, może nie jutro, lecz za parę dni popatrzymy na wszystko inaczej. Spojrzeliśmy w niebo, szukając w nim pociechy. – Chciałabym się w końcu pozbyć tego cholerstwa… – Ze złością szarpnęłam uwięzioną w gipsie nogę. Czułam dławienie w gardle. Obecność Józefa była kojąca, jednak wolałam być znowu sama. – Spójrz na to inaczej – uspokajał mnie Józef. – Gdy­byś jej nie złamała, może nigdy nie poznałabyś swojego wnuka. Oboje, jak na komendę, spojrzeliśmy w okno na pod­daszu. Było uchylone, a wewnątrz paliła się lampka. Jakub nie spał… – Wszystko będzie dobrze, Emilko – powiedział drżą­cym głosem Józef i wstał z ławki. Podał mi leżącą w trawie kulę i pomógł wstać. Podałam mu rękę. Szliśmy wolno przez rozświetlone gwiazdami podwór­ko. Przyroda zdawała się nie przejmować naszymi ludzkimi sprawami. Wrzosowiska otulała sunąca od łąki mgła.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1sa365
d1sa365
d1sa365
d1sa365