Dwór na Martwym Polu
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2021 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Strzeż się tego dworu. Nie wiadomo, jakie skrywa tajemnice…
Kraków, rok 1941. Irena Kornacka, artystka i właścicielka kliniki lalek od dłuższego czasu oczekuje na wieści o losach swego męża, który jakiś czas temu został schwytany w ulicznej łapance. Niespodziewanie otrzymuje zaproszenie od swej dawno niewidzianej krewnej sprawującej pieczę nad rodzinnym majątkiem w Uroczyskach. Gdy za radą bliskich postanawia przyjąć propozycję i opuszcza swe mieszkanie na Dębnikach, by zamieszkać w oddalonym o setki kilometrów od miasta, powoli niszczejącym dworze, szybko uświadamia sobie, że w miejscu tym panuje przedziwna atmosfera, a niektóre obszary jego historii objęte są ścisłą zmową milczenia. W pewnej chwili podjęte na własną rękę dochodzenie zaczyna wymykać jej się spod kontroli.
Dwór na Martwym Polu to subtelna, błyskotliwie poprowadzona opowieść grozy z tajemnicą w tle. Fascynujące miejsce akcji, świetnie nakreśleni bohaterowie i zaskakująca fabuła porwą najbardziej wymagającego czytelnika!
Numer ISBN | 978-83-66790-23-0 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 336 |
Język | polski |
Fragment | PROLOG Wieko skrzyni wydawało głuche dźwięki charakterystyczne dla niedokładnie wysuszonego drewna. Choć pięści uderzały w deski z nieludzką wręcz pasją, na zewnątrz odgłosy te brzmiały ciszej niż brzęczenie pszczół tłumnie ucztujących na rosnących w ogrodzie kwiatach. Grób wykopano bowiem na tyle głęboko, by wszelkie stukoty, chroboty i zduszone jęki nie mogły przedostać się przez solidny nasyp ziemi. W czasie gdy dwie pary odzianych w skórzane rękawice dłoni zasypywały mogiłę, kilka czarnych, wilgotnych grudek upadło prosto na twarz uwięzionej wewnątrz młodej kobiety. Zakrwawione, odarte ze skóry i częściowo już pozbawione paznokci ręce powoli opadały z sił. Niezdolne do intensywnego dobijania się, wciąż jednak drapały matową powierzchnię pokrywy, za każdym razem kalecząc się bardziej o ostre drzazgi. Nozdrza dziewczyny desperacko rozdymały się i kurczyły, chciwie chwytając każdy łyk zatęchłego powietrza, przefiltrowanego kolejno przez warstwy ziemi i drewna. Wraz z jego coraz bardziej skąpymi resztkami, szeroko rozwarte usta, zakneblowane paskiem białego płótna, wchłaniały w siebie coraz większe ilości gęstych wyziewów gleby, aż w końcu zastygły w grymasie bezsilnego, a zarazem bezgłoś- ROZDZIAŁ 1 Klinika lalek Irena Kownacka spojrzała na siebie w lustrze. Babciny kapelusz, ogromny i spektakularnie niemodny, lecz także pełen osobliwego wdzięku, idealnie pasował do jej urody. Asymetryczne, powyginane rondo doskonale współbrzmiało z uciętymi równo powyżej ramion czarnymi, błyszczącymi włosami, woalka tej samej barwy podkreślała zaś nadzwyczajną bladość karnacji oraz intensywnie krwistą czerwień szminki. Jak to możliwe, że takie arcydzieło sztuki modniarskiej przeleżało tyle lat na dnie szafy, pogrzebane żywcem w starym, zakurzonym kufrze? Niepojęte. Pani Kownacka poprawiła rondo i cofnęła się o dwa kroki, przyglądając się już nie tyle samemu nakryciu głowy, ile kobiecie po drugiej stronie lustra. Uznała, że w żałobie jest jej zdecydowanie do twarzy, choć pewnie matka, gdyby to widziała, surowo by ją za to zganiła. W rodzinie Ireny panował bowiem dość cudaczny przesąd, iż przymierzanie żałoby bez okazji sprowadzało śmierć. Ona sama natomiast, choć zabobon sprawdził się ponoć na przykładzie wszystkich ciotek, nie wierzyła w przesądy. Żałobny czy nie, babciny kapelusz wyglądał po prostu wspaniale! Pasował do jej urody jak żaden inny, a zarazem znakomicie komponował się ze stonowanymi strojami, które nosiła na co dzień. Obejrzała się jeszcze z profilu, a następnie z powrotem umieściła swe znalezisko w okrągłym kufrze, gdzie spędziło ostatnich kilkadziesiąt lat. Tego dnia było bowiem zdecydowanie za gorąco na kapelusz. Parne, sierpniowe powietrze wpadało przez półotwarte okna do willi przy Zduńskiej 18 i ogrzewało nieco wychłodzone, wilgotne wnętrze lokalu na parterze, gdzie mieścił się jeden z kilku w Krakowie zakładów naprawy lalek, zwany potocznie „kliniką lalek”. Taki też szyld, starannie wymalowany ozdobnymi literami, znajdował się ponad drzwiami wiodącymi w to tajemnicze, cieniste miejsce, będące równocześnie pracownią i mieszkaniem młodej artystki oraz jej męża. Młodzi państwo Kownaccy dzielili swą przestrzeń życiową z setkami różnych rozmiarów zabawek, a także wszelakich ciekawych i nietuzinkowych przedmiotów, których właściciele nie potrafili samodzielnie naprawić, nie chcieli ich natomiast wyrzucić: bądź to ze względu na walory estetyczne, bądź to dlatego, że z połamanymi, nadszarpniętymi, zmiażdżonymi lub w inny sposób uszkodzonymi obiektami łączyła ich silna emocjonalna więź. – Najpierw marzliśmy, to teraz dla odmiany się ugotujemy. – Irena westchnęła, spoglądając na siedzące na parapecie trzy średniej wielkości lalki o porcelanowych twarzyczkach i ruchomych kończynach. Środkowa, pozbawiona jednego oka, uśmiechnęła się w taki sposób, że każdy, kto widział ją po raz pierwszy, mógłby odnieść wrażenie, jakoby czaił się w niej pierwiastek życia. – Wiem, Dorotko – powiedziała pani Kownacka, odwzajemniając ów dziwaczny, prawie ludzki uśmiech. – Jeśli sprawy potoczą się zgodnie z planem, jeszcze dziś wprawię ci oko. Wszystko zależy od… W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Irena wymownie spojrzała na swą niemą rozmówczynię, unosząc brwi tak wysoko, że czubki łuków prawie zderzyły się z krawędzią jej idealnie obciętej grzywki. Za plecami lalek ktoś machał do niej ręką z ulicy. Od razu przybrała pogodniejszy wyraz twarzy. – Już idę! – zawołała. Po tych słowach podbiegła do drzwi wejściowych i błyskawicznie odsunęła zasuwę zamka. – Kownacka! – odezwał się dość matowy i trochę ospały, lecz jednocześnie przyjemny kobiecy głos. Jego właścicielka, postawna trzydziestokilkulatka o bladej cerze i krótko ściętych, ciemnobrązowych włosach, sama przypominała ogromną, porcelanową lalkę. W jej okrągłych, seledynowych oczach, wysokim, nieskazitelnie gładkim czole oraz bardzo drobnych, lecz kształtnych ustach zatrzymała się bowiem dziecięca pogoda ducha, którą u dorosłych przeważnie zastępuje posępne widmo codziennych trosk. Irena pocałowała ją w rozgrzany przez słońce policzek. – Natalia! – odpowiedziała, gładząc jej ramię odziane w białą, męską koszulę. – Dobrze, że jesteś. – Ależ tu dziwnie… Natalia szeroko otworzyła oczy, rozglądając się na wszystkie strony po pomieszczeniu, gdzie w niemal każdym kącie znajdowały się lalki bądź różnorakie ich elementy. – Trochę jak… – zawiesiła głos. – Jak gdzie? – Nieważne. – Chodź. Zrobiłam lemoniadę – oznajmiła Irena, zapraszając ją gestem do dużego stołu, pośrodku którego stała nadnaturalnych rozmiarów kryształowa karafka. – Czego tam nawrzucałaś? – zdziwiła się Natalia, uważnie analizując zawartość naczynia. – Mięty i pokrzyw. Natalia uśmiechnęła się tak szeroko, jak tylko potrafiła, a w jej policzkach powstały dwa wdzięczne dołki. – Pokrzyw? – zawołała z najwyższym zdziwieniem. – Tak. Nazrywałam na spacerze. Są czyste, nie musisz się bać. – No tak, cała ty! – stwierdziła Natalia, kręcąc głową. – Odważysz się? – zapytała Irena, podsuwając jej secesyjną, zieloną szklankę o opływowych kształtach. Natalia skinęła głową. – Spróbuję dla samej szklanki! Jest przeurocza! Poza tym, ta twoja mikstura całkiem ładnie pachnie – orzekła, powąchawszy napój. Usiadły przy stole naprzeciwko siebie. Podczas gdy Irena nalewała lemoniadę do swojej szklanki – zupełnie zwyczajnej i ułamanej z brzegu – Natalia wciąż się rozglądała po pracowni. W jej oczach malował się podziw podszyty strachem. – Zawsze kiedy tu bywam, później mam dziwne sny w nocy – wyznała, wędrując wzrokiem od jednej lalki do drugiej. – Przecież to tylko zabawki – odrzekła ze śmiechem Irena. Natalia spojrzała na nią swymi wielkimi, dziecięcymi oczyma. – Nawet w zabawce mogą drzemać różne rzeczy – stwierdziła. – Z pewnością. – Mówię poważnie. Ten pajacyk na przykład… Irena zaśmiała się nerwowo. – Co z nim? – zapytała. Natalia podeszła do półki, na której znajdował się nieduży, drewniany pajacyk ubrany w czerwono-zielony kostium. Wzięła go do ręki, a następnie przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w zamyśleniu. – Był świadkiem śmierci swojego właściciela – zaczęła powoli. – Jak to? – Pięcioletni chłopiec trzymał go w rękach, kiedy umierał. Rudy, pyzaty… Irena przełknęła ślinę. – Natko, przestań! – poprosiła zduszonym głosem. – To nie są przyjemne żarty. Natalia oderwała wzrok od zabawki, by spojrzeć przyjaciółce głęboko w oczy. – Ja wcale nie żartuję – oświadczyła. – Została w nim cząstka tego małego. – Skąd możesz o tym wiedzieć? Natalia uniosła brwi i pokręciła głową ze smutnym uśmiechem wyrażającym niemożność odpowiedzi na zadane pytanie. – Nie wiem skąd – przyznała. – Po prostu wiem. A ty zawsze? – Co ja zawsze? – Przyciągasz do siebie ich wszystkich… – Przestań. – Obie wiemy, pamiętasz chyba… Irena przełknęła ślinę. – Wtedy, u twojej ciotki… – Proszę, zakończmy ten temat! – Przepraszam, Irka. Nie powinnam była o tym wspominać. Zamilkły. Irena zagryzła wargi, a następnie skrzyżowała ramiona na piersiach, wpatrzona w nieruchomą, groteskowo pomalowaną twarzyczkę drewnianej zabawki. Pozostała w tej pozycji przez dłuższą chwilę, aż wreszcie uniosła dłonie i przetarła palcami oczy. Natalia podeszła do niej i położyła na jej dłoni swoją własną: dużą i ciepłą, prawie matczyną. – Wróci, zobaczysz – zapewniła, głaszcząc kruche palce przyjaciółki o zaczerwienionych końcach oraz poobgryzanych do krwi paznokciach. Irena pokiwała głową z półuśmiechem na wciąż mocno ściśniętych ustach, starając się zapanować nad przypływem smutku. – Nikt stamtąd jeszcze nie wrócił – odparła półszeptem. – Wróci – powtórzyła Natalia. – Znam go przecież nie od dziś. Adam to twarda sztuka. On się tak łatwo nie podda. Poza tym niczego na niego nie mają. Nie mogą skazać tych wszystkich przypadkowych ludzi, których schwytali na ulicy. To byłby przecież kompletny absurd! Potrzymają go, postraszą i wypuszczą. No, może przy okazji trochę sponiewierają. Nawet jeśli zrobi się groźnie, on coś wymyśli i zwieje. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa! Z prawego oka Ireny wydostała się duża łza. Dość długo toczyła się leniwie po bladym, trochę wklęsłym policzku, by w końcu oderwać się od skóry i wsiąknąć w gołąbkowoniebieską bluzkę. – Ty i ten twój śmieszny optymizm… – Westchnęła, usiłując się uśmiechnąć. – Odkąd pamiętam, zawsze wierzyłaś w cuda! – Nadal wierzę – potwierdziła Natalia, odgarniając jej włosy z czoła niczym małej dziewczynce. – Skoro nie mam podstaw, żeby przestać, to nie zamierzam tego robić. Irena odjęła ręce od twarzy i spojrzała przed siebie, przenikając wzrokiem przez siedzącą naprzeciwko przyjaciółkę. – Dokładnie rok temu zrzucili Adasia – przypomniała nagle ta ostatnia, zahaczając wzrokiem o wiszący na ścianie kalendarz. Zapadło milczenie. Natalia wciąż w zamyśleniu bawiła się pajacykiem, odginając jego odnóża w różne strony. – Dokładnie pół roku temu Gestapo aresztowało Adama – odezwała się po dłuższej chwili Irena. – I prawie dokładnie miesiąc temu ostatni raz widziałam się z Rachelą – dodała Natalia. – Rachela… – Irena westchnęła. – Nasza Rachela! Ciekawe, czy kiedykolwiek ją jeszcze zobaczymy… Ją, mojego Adama i wielu innych… Popatrz tylko, jak w krótkim czasie, właściwie w okamgnieniu, z bezpiecznego i normalnego miasta Kraków zamienił się w tratwę Meduzy! Natalia wydęła policzki i powoli wypuściła z nich powietrze. – Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko cieszyć się tymi resztkami normalności, które nam zostały – uznała. – Nie mam już na to siły. – Musimy. Inaczej zwariujemy. – Ja już wariuję. Nawet nie wiesz, jak bardzo się boję. – Wiem, kochana… Irena położyła głowę na ramieniu swej rozmówczyni, po czym zastygły w milczeniu i bezruchu, podobne do dwóch rzeźb wyczarowanych z jednego kamienia. |
Podziel się opinią
Komentarze