Całuję. Mama
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2015 |
Autorzy | |
Wydawnictwo |
W jednym z krakowskich mieszkań spotykają się trzy siostry. Stoją przed trudnym zadaniem uporządkowania i podzielenia majątku po zmarłej matce. Dla Beaty, Joanny i Pauliny jest to także okazja do wspomnień z lat ich młodości, które przypadły na czasy PRL-u. W ciągu pięciu kolejnych dni siostry zmagają się z rzeczami zalegającymi w mieszkaniu matki. Wspólna praca uwydatnia różnice dzielące kobiety, prowokuje kłótnie, ale też skłania do wyznań. Z sentymentem wracają wspomnienia związane z mysim jedzeniem, niedźwiedziem Miszą i pewexem. Na światło dzienne wychodzi skrywana przez lata tajemnica. Zagadkowo ginie z mieszkania także pewien drogocenny przedmiot… Czy śmierć matki na nowo zbliży do siebie rodzinę? Które tajemnice zostaną rozwiązane, a które nadal pozostaną w sferze domysłów? „Całuję. Mama” to wzruszająca powieść pokazująca skomplikowane relacje rodzinne oraz poruszająca trudne tematy związane z chorobą i śmiercią bliskich. Nie brak tu również anegdot przywołujących na twarzy uśmiech.
Numer ISBN | 978-83-7674-479-7 |
Wymiary | 130x200 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 272 |
Język | polski |
Fragment | Wtorek Gdy zgasło światło, na klatce schodowej wcale nie zrobiło się ciemno, a jednak idąca w górę kobieta nie trafiła w kolejny stopień. – Rany Julek! – Przesunęła ręką po ścianie, szukając kontaktu, i wzdrygnęła się od dotyku lamperii, pokrytej mgiełką wilgoci. W takim upale nawet mury się pociły. Zziajana przystanęła pod drzwiami na czwartym piętrze. Zadzwoniła odruchowo i od razu pomyślała, co by zrobiła, gdyby ktoś jej otworzył. Zwiewałaby po tych schodach, nie patrząc na nic. Cisza. Tylko gdzieś na dole zawył przeciągle odkurzacz, a może mikser, lecz i on umilkł po chwili. Powoli, ostrożnie, jakby bała się, że złamie klucze, kobieta odblokowała wszystkie trzy zamki. Weszła do środka i zatrzasnęła drzwi. Stała jeszcze przez moment oparta o nie plecami i, nie otwierając oczu, wdychała charakterystyczną woń mieszkania. Kurz, stare książki, lawenda, stwierdziła, węsząc jak wytrawny perfumiarz. Nuta serca, mniej oczywista, coś jak mieszanina piernika z pomarańczą, napłynęła od strony kuchni, sprawiając, że kobieta, przytłoczona naraz wspomnieniami, osunęła się na podłogę, gdzie dopiero poczuła nutę głębi – zapach starej skóry, impregnowanej przez lata pastą, moczonej deszczem i suszonej na powrót na słońcu. Znoszone trapery matki stały na stelażu do butów, dominując nad szeregiem innych par. W równym rządku widniała bolesna wyrwa – to stąd Paweł, mąż kobiety, zabrał na jej prośbę eleganckie czółenka na niewysokim obcasie. Czarne, z połyskiem, jakby stworzone do trumny. Terkot dzwonka poderwał kobietę na równe nogi. Wizjer zniekształcił twarz ładnej blondynki o prostych włosach, przyciętych na linii żuchwy i rozjaśnionych fachowo, tak że zdawały się mienić złotem. Joanna. – O, Beata! – powiedziała, wchodząc do środka. – A kogo się spodziewałaś? – Beata starannie zamknęła drzwi. Tamta zignorowała jej pytanie i zadała swoje, patrząc podejrzliwie: – Długo już tu jesteś? – Przed chwilą weszłam. Nawet nie zdążyłam się rozejrzeć. Wąchałam buty mamy i tak mnie jakoś rozkleiło… – Wytarła nos. Joanna spojrzała na siostrę z pobłażliwym uśmiechem. Wiadomo – historyczka, rozczula ją każdy powiew przeszłości, zwłaszcza tej rodzinnej. – Pauli nie ma? Beata pokręciła głową. – Typowe – stwierdziła Joanna. – A ja nie mogę czekać na nią do nocy. Wiedziałam, że ta gówniara… – Masz ochotę na kawę mrożoną? – przerwała jej siostra. – Przyniosłam mleko. – Dobry pomysł. Nie wyłączyliście zamrażarki? – zainteresowała się Aśka na jednym wdechu. – Debilizm – skwitowała nieme zaprzeczenie. – Tak wyrzucać pieniądze w błoto. – Cały czas nosiłam mamie zapasy – zaczęła się tłumaczyć Beata. – Do końca prosiła o kompot z działkowych owoców. W kuchni Joanna zajrzała do lodówki – pustej, ciemnej i ciepłej. – No, chociaż tyle – pochwaliła, by zaraz skrytykować: – Ale trzeba było zostawić otwartą, żeby się wietrzyła. – To Marcin – odpowiedziała spłoszona Beata. – Opróżnił i umył lodówkę w zeszłym tygodniu, i widocznie zamknął ją odruchowo. A mnie też nie wpadło do głowy, żeby mu przypomnieć. Joanna wzruszyła ramionami, siadając przy stole. Z ulgą pozbyła się sandałków na obcasie, choć płytki PCV na podłodze nie były tak chłodne, jak oczekiwała. – No to rób tę kawę – rzuciła w powietrze. – Przyda mi się taki zimny kop. Patrząc na te dwie, można byłoby sądzić, że to Beata jest młodszą siostrą, nawykłą do usługiwania władczej Joannie. Bez słowa przepłukała kielich blendera, nalała do niego mleka i wyjęła z zamrażarki torebkę z ciemnymi kostkami lodu. – Są już tylko dwa woreczki – powiedziała. – Może zostawimy sobie jeden na przyszłość, a teraz dodamy rozpuszczalnej? Aśka prychnęła pogardliwie. – Nie tykam tego świństwa. Dawaj wszystko, co tam masz. Następnym razem poradzimy sobie inaczej. A, i nie rozdrabniaj tych kostek na amen. Lubię, jak mi się takie grubsze kawałki rozpuszczają na języku. Beata skinęła głową. Wyłuskała brązowe poduszeczki z obu torebek. Prawdziwe włoskie espresso, mocne jak diabli i mrożone jeszcze przez mamę, przed diagnozą. Patrząc jak, wrzucone do mleka, uwalniają powoli kolor, pożałowała ich nietrwałości. Ach, te sentymenty. Paweł zawsze żartował, że bliżej jej do histeryczki niż historyczki. Wiedział, co mówi – studiowali razem historię na UJ. Z przeraźliwym zgrzytem blender zaczął rozdrabniać kawowy lód. Joanna nakryła uszy rękami. – Zdążyłam zapomnieć, jak głośno chodzi – jęknęła, gdy ucichł. – Za to jest praktycznie niezniszczalny – stwierdziła Beata. Rozlała spieniony napój do szklanek i, nie przynaglana tym razem przez siostrę, wyszukała dwie plastikowe słomki. – Zakurzone – skrzywiła się Joanna. – Przepłucz sobie, jeśli chcesz, mnie to nie przeszkadza – odparowała Beata i pociągnęła solidny łyk. Niedobrze, stwierdziła, nie dodała cukru. Aśka znowu będzie zrzędzić. – Mmm, pyszna taka gorzka – powiedziała tymczasem Joanna. – Nie to, co te wszystkie kawiarniane ulepki. No i dietetyczna. Piły beżowy płyn w milczeniu. Gdy się nie odzywały, widać było ich rodzinne podobieństwo, ale nie wiek. Rzeczywista różnica dziesięciu lat między siostrami rozmywała się dzięki dbałości o wygląd jednej i niemal całkowitej abnegacji drugiej. Paradoksalnie to Joanna, rocznik siedemdziesiąty ósmy i bezdzietna mężatka, sprawiała wrażenie statecznej matrony. Perfekcyjny makijaż, fryzura prosto z salonu i letnia szmizjerka, będąca niemal kopią służbowego kostiumu, postarzały ją o dobre pięć lat. Z kolei Beata, urodzona w sześćdziesiątym ósmym, ubrana w zmięte płócienne portki do połowy łydki i luźną tunikę z hinduskiego sklepu, absolutnie nie wyglądała na kobietę po czterdziestce i matkę trojga dzieci, z których najstarsze już studiowało. Gdyby nie siwizna, która poprzetykała nieokreślonej barwy włosy, zebrane na karku w niechlujny węzeł, wszyscy dawaliby jej co najmniej pięć lat mniej. A zatem siostry na pierwszy rzut oka były rówieśnicami. Złudzenie to ustępowało, gdy zaczynały rozmawiać. – Gdzie ta smarkula? – zdenerwowała się Aśka, podnosząc do oczu przegub lewej ręki. Jej drogi szwajcarski zegarek miał coraz mniejszą tarczę. Czas na kontrolną wizytę u okulisty. – Poczta głosowa – odparła Beata, wybrawszy numer Pauliny. – Trudno, zaczniemy bez niej – orzekła lodowatym tonem Joanna, pani dyrektor oddziału w jednym ze znanych banków. – Nie tak się umawiałyśmy – zaprotestowała siostra. – Ano nie. Punktualnie o dwudziestej. Tobie i mnie jakoś udało się dotrzeć na czas, tylko Pauli jak zwykle coś wypadło. W tej samej chwili zaświergotała komórka Beaty. – Będzie za kwadrans – oznajmiła najstarsza wysłuchawszy spokojnie tłumaczenia najmłodszej. – Możemy zacząć od szafek z jedzeniem. Do tego faktycznie nie potrzeba komisji majątkowej. Trzy córki zmarłej przed czterema dniami Lidii Galin umówiły się nazajutrz po pogrzebie na komisyjne likwidowanie jej mieszkania. Komisyjne, czyli w obecności wszystkich sióstr, tak aby żadna po kryjomu nie zachowała dla siebie niczego z matczynej biżuterii czy też zdjęć z rodzinnego archiwum. Duży pokój z kuchnią i łazienką mieścił się w tym samym bloku, w którym dorastały, niedaleko pętli autobusowej na krakowskim osiedlu Azory, tyle że w następnej klatce i piętro wyżej. – Niesamowite – szepnęła Beata, patrząc przez malutkie kuchenne okno na trawnik między budynkami. – Niby ten sam widok, co za naszych czasów, a jednak całkiem inny. Może dlatego, że bardziej z boku? – Po prostu krzaki urosły, gapo. – Joanna zbierała szklanki ze stołu. Przetarła blat papierowym ręcznikiem. – To co, proponuję, żeby przeterminowane rzeczy od razu pakować do czarnego worka, a te dobre kłaść tu. Niepewne, bez daty ważności albo jakieś resztki… tam. Wyniesiemy je w otwartym pudle pod śmietnik, może bezdomni skorzystają. Trudno było nie przystać na tak sensowną propozycję, więc po chwili Beata karnie podawała siostrze puszki, torebki i kartoniki. – Tuńczyk w oleju. Ważny do listopada. – Stół. – Canelloni. Przeterminowane pół roku. – Pudło. A co się mogło zepsuć w suchym makaronie? Bezdomni zjedzą. – Ryż. Bez datownika. – Pudło. Jak nie bezdomni, to gołębie. No, dawaj, dawaj, co tak stoisz? Beata zastygła z okrągłą, zieloną puszką w dłoniach. – Konserwa turystyczna – odczytała etykietę łamiącym się głosem. – Ważna? – Jeszcze jak! – Beata usiadła przy stole. – Pamiętasz mysie jedzenie? – No, coś mi się majaczy… Taka kanapka? – Joanna chciała tupnąć niecierpliwie obcasem, lecz plaśnięcie bosą stopą o płytki nie wypadło tak, jak zamierzała. – Właśnie. Mielonka, jajko na twardo, majonez i pomidor z działki. Koniecznie na kromce weki, nigdy chleba. Autorskie danie taty. – A, pamiętam – odparła Aśka, nieco wbrew sobie. – Przynosił nam do łóżka w niedzielę, zawsze na początek Teleranka. Klapnęła na stołek obok siostry. – Lubiłam tę przezroczystą galaretkę – powiedziała w zamyśleniu – ale czasem trafiał się też kawałek białego tłuszczu. Ohyda. – No wiesz! Ohyda to była, gdy popijałaś mysie jedzenie kakao. A ja przez ciebie zawsze miałam zimne, z kożuchem, bo mamie nie chciało się robić dwa razy i dostawałyśmy je razem z kanapkami. W końcu się zbuntowałam i sama sobie robiłam, ale w ten sposób właściwie przypieczętowałam koniec swojego dzieciństwa. – Słuchaj – Joanna puściła ostatnią uwagę mimo uszu – a właściwie dlaczego to się nazywało mysie jedzenie? Beata uśmiechnęła się do wspomnień. – Miałyśmy taką książkę, bodajże szwedzką. Svampe i jego kot Buse. Pamiętam, chłopak wciąż prosił o kromkę chleba z truskawkowym dżemem, a dla kota były puszki z kocim jedzeniem. Dziś pewnie tłumacz napisałby „z karmą” albo nawet „z łyskasem”, ale wtedy w Polsce nikomu się takie rzeczy nie śniły. I to „kocie jedzenie” mnie fascynowało. Tak bardzo, że gdy kiedyś tata nazwał mnie swoją kochaną myszką, poprosiłam o puszkę z mysim jedzeniem. No i widocznie miał pod ręką akurat mielonkę, to zrobił mi kanapkę, ozdobił dodatkami, i tak już zostało. – Cholera – powiedziała znienacka Aśka. – Co? – A, tak mnie nagle dźgnęło, że nigdy nie byłam za blisko z tatą, bo zawsze czułam, że zawadzam. – Co ty wygadujesz? – No owszem. Pomyśl, weszłam naraz w wasz poukładany świat tatusia z jedynaczką, jak jakieś koło zapasowe. Mieliście już swoje rytuały, zabawy, różne powiedzonka, a ja wam się znienacka wtryniłam w ten bezpieczny układ. – Jakie „wtryniłam”? Po prostu zastałaś pewną rzeczywistość, to chyba normalne? Jako doświadczona matka Beata mogłaby palnąć siostrze małe kazanie. Przecież każde dziecko, a zwłaszcza kolejne, trafia do świata zorganizowanego przez innych, i siłą rzeczy przejmuje ich sposób bycia, poglądy, zwyczaje. Na tym polega ciągłość pokoleniowa, czy też kulturowa. Zresztą nowy przybysz dodaje do tej rodzinnej układanki własny klocek. Reorganizuje rzeczywistość, wymyśla nowe powiedzonka i zabawy… Joanna potrząsnęła głową. – Niby tak. I ze strony mamy, dziadków i reszty czułam całkowitą akceptację. Byłam swoja. Ale między mną a ojcem zawsze coś stało. Jakaś niewidzialna bariera, dystans, bo ja wiem, nawet niechęć. Zupełnie, jakby się zmuszał, żeby mnie kochać. A ciebie kochał odruchowo. No, czemu nic nie mówisz? Beata milczała, gapiąc się tępo w puszkę. – Popatrz, a to ja przez lata byłam o ciebie zazdrosna – wyznała wreszcie. – Ty o mnie? Jakim cudem? – A takim, że cię kąpał, przewijał i nosił godzinami, kiedy miałaś kolkę. Robiłam wszystko, żeby na nowo mieć całą jego uwagę dla siebie, nawet chwilowo opuściłam się w nauce. – Ty? Ta wzorowa uczennica? Nie wierzę. Beata kiwała głową ze smutkiem. – A jednak. Dobrze, że mama szybko się zorientowała, co wyprawiam, i zarządziła, że tata ma mnie wozić autobusem na zajęcia do Pałacu Młodzieży. Nie dość, że wyżywałam się artystycznie i zawarłam nowe znajomości, to jeszcze miałam ojca na wyłączność przez dobrą godzinę jazdy dwa razy w tygodniu. – Sprytnie. – Ale i tak czegoś mi brakowało. Podpytywałam go, jak to było, kiedy ja się urodziłam, czy mnie też tak nosił i czy śpiewał te same kołysanki. No i wiesz, czego się dowiedziałam? – Że brał dodatkowe fuchy, teoretycznie żeby polepszyć naszą sytuację materialną, a w praktyce po prostu uciekał z domu, bo nie był jeszcze wystarczająco dojrzały do roli ojca. Beata uniosła wzrok znad puszki. – Skąd wiesz? – Cóż, ja też przeprowadziłam małe śledztwo w tej sprawie. – Joanna wzruszyła ramionami. – I mama powiedziała, że absolutnie nie powinnam być o ciebie zazdrosna, bo gdy byłaś mała, ojciec w ogóle się tobą nie interesował. – Tak. A ja się martwiłam, że nie mam żadnych wczesnych wspomnień związanych z tatą. Nic dziwnego, skoro zaczął mnie zauważać dopiero w przedszkolu. Jan Galin, wielkopiecowy w Hucie imienia Lenina, miał dwadzieścia siedem lat w chwili, gdy po raz pierwszy został ojcem. Dosyć późno. Koledzy w większości mogli już się chwalić przedszkolnymi dokonaniami potomków. Nie wiadomo dlaczego nie zachłysnął się od razu ojcostwem. Może po cichu liczył na syna, a może płaczące niemowlę, z którym nie dało się nawiązać porozumienia, za bardzo go irytowało? A może wreszcie zanadto był zaangażowany w politykę, aby interesować się sprawami domowymi? Dość, że prawdziwa miłość do córeczki spadła na niego gdzieś między Grudniem a Czerwcem, gdy mała umiała już mówić po ludzku i była względnie samoobsługowa. Dopiero wtedy zabierał ją do parku lub na poranki w kinie, nawet gdy wracał zmęczony z nocnej zmiany. Dwie godziny drzemki i był gotów do nowych, fascynujących przygód z Beatką. A ona, niebywałą sprawnością fizyczną i nietypowymi jak na dziewczynę zainteresowaniami, w pełni rekompensowała Janowi brak syna. – Żebyście widzieli, jak strzela gole – chwalił się przed kolegami z pracy. – Normalnie Deyna z warkoczykiem. Może do czasu, gdy urośnie, piłka nożna kobiet będzie już dyscypliną olimpijską? – marzył na fali polskiego entuzjazmu po igrzyskach w Monachium. Sportowe fascynacje Beaty z czasem ustąpiły miejsca majsterkowaniu i robótkom ręcznym, lecz raz nawiązane porozumienie z ojcem wcale nie uległo osłabieniu. Jan zmądrzał na tyle, by nie zmuszać córki do biegania po boisku. Proszę bardzo, skoro zainteresowała się haftem, a przy okazji lubiła robić mebelki ze sklejki dla swoich lalek, nie zamierzał jej od tego odwodzić. Przeciwnie, wyszukiwał dla Beaty odpowiednie materiały w Składnicy Harcerskiej i razem dłubali godzinami w prowizorycznym warsztacie pod oknem, doprowadzając do szału Lidię, której nie w smak było usuwanie trocin i metalowych opiłków z dywanu. Od mebelków przeszli do poważnego modelarstwa i tak chyba, opowiadając o zasługach Polaków w Bitwie o Anglię, Jan zaszczepił w pierworodnej miłość do historii, a przy okazji również wrażliwość na bieżące sprawy kraju. Kończąc w osiemdziesiątym drugim podstawówkę, była już poważnie zaangażowana w Solidarność, do której ojciec wstąpił zaraz po Sierpniu, mimo obaw żony. Tak, mała Joanna dobrze czuła, że starszą siostrę łączy z tatą jakieś tajemne porozumienie. Jan, tuż przed czterdziestką, nadrabiał zaległości z wczesnego etapu ojcostwa, ale przecież nie mógł wciągać kilkulatki w politykę. Joanna westchnęła, wzruszając ramionami. – Na dobrą sprawę – powiedziała – wcale nie wiem, jak to jest mieć ojca. Wszystkie moje wspomnienia związane z tatą są jakieś takie… infantylne. To znaczy – wyjaśniła wobec milczenia siostry – pamiętam głównie nasze zabawy, wygłupy. Kopanie piłki, przepychanki na dywanie. No, może jeszcze pomoc w matmie. Ale nie zdążyłam porozmawiać z nim na serio. Beata oparła podbródek na dłoni. – Wiesz, jaką jesteś szczęściarą? – spytała Aśka. – Tato nie tylko dał ci przykład dobrego ojca i męża, ale też zaakceptował twojego Pawła. Miała rację. Paweł Ryczek, szkolny kolega Beaty, został jej chłopakiem na pierwszym roku studiów. Często bywał u Galinów i z czasem zyskał tak wielką sympatię przyszłego teścia, że w pewnym momencie Beata musiała umawiać się na randki w centrum miasta. Zakochani spóźnili się na niejeden film, gdyż Jan zawsze miał Pawłowi coś ciekawego do powiedzenia. Damski krawiec, jak żartowali z niego koledzy, najwyraźniej nie przebolał nigdy braku syna i z radością przyjął chłopaka do rodziny. Tak, najstarsza z sióstr Galin naprawdę miała szczęście. Pierwsze zauroczenie przerodziło się w wielką miłość, opartą na przyjaźni i zaufaniu. Mąż był dla niej jak niewzruszona, no prawie, opoka. Który to już rok? – zastanowiła się przez chwilę. Dwudziesty pierwszy. Oczko. Trzeba zamówić dziękczynną mszę świętą. O, za niecałe trzy tygodnie. Spojrzała z ukosa na Joannę. Pionowa bruzda na jej czole oznaczała, że Aśka zapewne myśli o Bogdanie. Niektórych wspomnień nie dało się wykreślić, choć grzech został odpuszczony i odpokutowany. Z całego serca. Biedna mała. – No dobra. – Pani dyrektor wróciła nagle do kuchni. – My tu gadu-gadu, a samo się nie zrobi. Dawaj, co tam jeszcze zostało. Przez dłuższą chwilę pracowały w milczeniu, odczytując tylko daty na opakowaniach. Joanna działała jak robot, pozornie skupiona na swoim zadaniu, lecz Beata wiedziała, że raz przywołany demon nie da się tak łatwo odesłać z powrotem w niepamięć. Bogdan był wykładowcą Aśki na drugim roku finansów. Przyjechał, na dwa semestry, z Wrocławia, z tamtejszej Akademii Ekonomicznej. Starszy od swoich studentów o dobre dwadzieścia lat, poza uczelnią w ogóle nie przejmował się wiekiem. Często widywano go w młodym towarzystwie a to w jakimś pubie, to znowu na koncercie w „Żaczku”. Joanna poznała Bogdana prywatnie w Sylwestra, na imprezie organizowanej przez Łukasza. Stara willa na Woli Justowskiej, dziwny miszmasz muzyki tudzież alkoholu i… zakochała się jak nastolatka, którą zresztą była jeszcze rok wcześniej. |
Podziel się opinią
Komentarze