Trwa ładowanie...
d40h8sm
31-01-2020 06:53

Atlantycka konspiracja

książka
Oceń jako pierwszy:
d40h8sm
Atlantycka konspiracja
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Czy powinniśmy napisać od nowa historię świata?
Rory Fallon, specjalista w dziedzinie starodawnej kartografii, odkrywa na swojej poczcie głosowej niespodziewaną wiadomość. Zarejestrował ją dom João, profesor poznany przed laty w lizbońskim Archiwum Narodowym.
Zagadkowe nagranie wprowadzi Fallona do świata starych portugalskich map, odkryje przed nim dawną polityczno-religijną intrygę związaną z pewną starożytną relikwią oraz podaruje mu klucz do rozwiązania tajemnicy legendarnego zakonu templariuszy. Jej ujawnienie może całkowicie odmienić oblicze historii zapisanej w podręcznikach…
Atlantycka konspiracja to thriller łączący trzymającą w napięciu wartką akcję z wątkami historycznymi. Sięga czasów narodzin i wzrostu potęgi Imperium Portugalskiego, czyli wydarzeń, które w epoce konkwisty oceanów sprawiły, że obraz Ziemi trzeba było wyrysować od nowa. Stawia także niepokojące pytania, na które wciąż trudno znaleźć odpowiedzi.
Maciej Makarewicz
Urodzony w grudniu 1988 roku. Studiował w Poznaniu i Madrycie. Pilot wycieczek, przewodnik i agent turystyczny. Autor artykułów w magazynie „Focus Historia”.

Atlantycka konspiracja
Numer ISBN

978-83-66217-21-8

Wymiary

145x205

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

464

Język

polski

Fragment

Dom João czuł w kościach każde ze swych siedemdziesięciu siedmiu lat, lecz wiedział, że powinien się spieszyć. Przemknął przez zadaszony przesmyk pomiędzy krużgankami, wyłożony kaflami azulejos, które dawno straciły połysk. Ściskając kruczoczarny pasek wojskowego plecaka, obwiązał nim przegub tak, by poczuć bliską więź z poszukiwanym od wieków kluczem do zagadki.

Wspierając się laską, dotarł na Wielki Krużganek, przeciął go wszerz i dostąpił do muru. Przedtem drzwi pozostawił otwarte, toteż pchnął tylko dębowe skrzydło i wszedł do środka. Kamienne schody wiodły na Taras Woskowy, z którego rozpościerał się rozległy widok na zabudowania zamkowo-klasztorne. Niegdyś w piekącym słońcu suszono nań plastry wosku.

João rozpiął suwaki w wysłużonym plecaku. Wyjąwszy z niego skórzany skoroszyt, odemknął zatrzaski. Umyślnie nie sprawdzał zawartości przy marszandzie, gdyż ten moment chciał celebrować samotnie. Nie potrzebował zresztą tego, bo dzięki wieloletnim interesom poznał go na tyle, by zyskać pewność, iż był on człowiekiem honoru. Darzyli się zaufaniem. Jeśli któryś coś obiecywał, tak się działo. Kropka. Wystarczało ustne zapewnienie, które oczywiście miało swą cenę.

Przed chwilą pożegnał marszanda aktówką z dwudziestoma tysiącami euro w gotówce.

João włożył dłoń do skoroszytu, oprawionego w koźlą skórę z ręcznie złoconą bordiurą, wydobywając ze środka pięćsetletni manuskrypt. Wzdrygnął się i wziął głębszy oddech. Oczy mu gorzały, a pierś trawił żar podniecenia. W końcu natrafił na obiecujący ślad tego, co od tak dawna tropili – on i wielu przed nim. Ci, którzy przez wieki przekazywali uporczywie tajemnicę z nadzieją, że kiedyś nastąpi przełom. Czyżby właśnie nadchodził?

Począł wertować stronice. Mimo że zostały nadgryzione zębem czasu, João z marszu rozpoznał skrupulatną kaligrafię. Bóg mu świadkiem, że wiedząc, ile zaginiony manuskrypt przeszedł, spodziewał się zastać go w o wiele gorszym stanie.

Wyrywkową lekturę przerwały mu głosy, które dobiegły go z oddali. Najpierw sądził, że to marszand, polecający odźwiernemu otwarcie wyjścia, lecz po chwili spostrzegł sylwetkę z walizką, nadal idącą ku Bramie Słońca. Za murami dopatrzył się za to trzeciego mężczyzny, wybudzającego stróża z drzemki. Był to zapewne zabłąkany turysta, który zaraz doczyta, że kompleks otworzy podwoje dla zwiedzających punkt dziewiąta. Za dziesięć godzin i pięć minut, jak stwierdził, zerknąwszy na kieszonkowy zegarek.

Staruszek powtórnie powiódł spojrzeniem po wiekowym manuskrypcie. Marszand wyznał mu, że nabył go dosłownie za garść centów od syna operatora koparki, który przed dekadą budował stację lizbońskiego metra Terreiro do Paço przy placu Handlowym. João z miejsca skojarzył, że na powierzchni, którą zajmuje plac Handlowy, stał ongiś pałac królewski Ribeira. Późnogotycki, z kunsztowną ornamentyką manuelińską, należał do najdostojniejszych budowli w państwie, a zarazem do najważniejszych.

Poza rezydencją władcy pałac Ribeira mieścił również wiele królewskich instytucji, w tym Casa da Índia, gdzie przechowywano archiwa, rejestry oraz relacje dotyczące Portugalskiego Imperium Kolonialnego. Straszliwe trzęsienie ziemi i następujące po nim tsunami z 1755 roku, które obróciły w perzynę śródmiejskie dzielnice Lizbony, zniszczyły go doszczętnie. Jeżeli zatem opowieść marszanda nie była bujdą i manuskrypt faktycznie wygrzebano podczas prac budowlanych, musiał spędzić w ziemi jakieś dwieście pięćdziesiąt lat.

João przymknął oczy i odpłynął myślami. Jeszcze sześć miesięcy temu częściej przebywał w tym miejscu, nie tylko dlatego, że należało to do obowiązków jego urzędu. Ostatnimi czasy rezygnował ze wszystkiego, co wcześniej darzył względami i do czego był przywiązany. Najgorsze, że choć znał przyczynę swych udręk, nijak nie potrafił z nią walczyć. Mimo świadomości, że topienie trosk a w winie stanowiło fatalną drogę donikąd, uporczywie trwał przy niej. Chronicznie zdarzało mu się zasłabnąć, zapominał o istotnych sprawach, powoli przestawał rozpoznawać twarze znajomych. Plątał się w rzeczywistości. Czy wszystko to na pewno rodziło się na dnie kieliszka? Może dopadła go depresja? Albo demencja?

Jednego był pewien: dzierżył w ręku wyborny powód, by wreszcie wziąć się w garść i odżyć. Kto wie, czy nie po raz ostatni.

Jeszcze raz zebrał myśli, łapiąc się na tym, że bezwiednie wertuje postrzępiony rękopis. Cofnął się o dziewięć kartek, lecz jego uwagę znów oderwały odgłosy spod Bramy Słońca. Marszand, zbliżywszy się do budki stróża, pukał w szybę. Odźwierny wygramolił się ze swego ciasnego lokum i ująwszy wiszący na haczyku pęk kluczy, otwarł furtkę. Obok jakiś wędrowiec wciąż zapoznawał się z planszą informacyjną o zabytku UNESCO. Nagle, kiedy bramka uchyliła się, turysta energicznie sięgnął pod kurtkę.

Obserwujący to wszystko z Tarasu Woskowego João wydał z siebie okrzyk. W świetle księżyca błysnął pistolet. Jego ostrzeżenie okazało się zbyt późne.

Domniemany turysta wystrzelił dwukrotnie i obie sylwetki osunęły się na ziemię. Wykorzystując klucze, które szczęknęły, upadając, zamknął bramę. Sprawdził kłódkę, by upewnić się, że ta droga została zamknięta. Ignorując ciała, w poszukiwaniu źródła wrzasku skierował wzrok na donżon z Tarasem Woskowym i od razu ruszył w stronę krużganków.

Dom João poczuł się niczym ofiara w potrzasku, która spojrzała w oczy drapieżnikowi. Został namierzony. Tylko przez kogo? I dlaczego? Sparaliżowała go myśl, że to on był celem – a może… nie do końca on. Czy to, że skrytobójca pojawił się akurat tu i teraz, mogło nie wiązać się z kluczem do tajemnicy, a okazać przypadkowym włamaniem? Mało prawdopodobne.

Prawda była przerażająca – obcy przyszedł tu po to samo, co on: instrukcję pozostawioną przez Du… Nagle wzrok dom João padł na ostatnią kartę manuskryptu. Zamiast zakończenia rozdziału rękopis zawierał powtórnie wstęp, tyle że ze specjalną dedykacją dla monarchy. Dom João bezzwłocznie nakierował treść na świetlistą tarczę księżyca. Sam widok ledwie rozpoznawalnych znaków, ciągnących się poziomo, zmroził mu trzewia.

Wersety. Jak w testamencie przekazanym przez konfratra, który wyznaczył go na swego następcę. Pokrywało się to z tradycją krążącą po zakonie od przeszło pięciu wieków. Według niego pod dedykacją spisano klucz do rozszyfrowania sekretu. Klucza tego poszukiwali wszyscy ci dawni mężowie, którzy – gdyby żyli – zapewne dziś uznaliby go za swego haniebnego sukcesora.

Jednakże żaden z nich nie był nigdy tak blisko. Przenigdy.

Jakoś musiał przetrwać ten wieczór, tę noc i najbliższe dni.

Pospieszany umykającym czasem, dom João chwycił w przypływie bezradności za telefon i wykręcił numer, który nasunął mu się jako pierwszy. Czekał, a sekundy dłużyły się w nieskończoność. Po ósmym sygnale włączyła się poczta głosowa.

– Przepraszam, że cię angażuję, lecz potrzebuję pomocy. Grozi mi niebezpieczeństwo, ale proszę, byś za nic nie wzywał policji. Powierzam ci szczęśliwą tajemnicę, która… – Umilkł w pół zdania.

Chciał kontynuować i wytężył wzrok, unosząc cały czas pod światło kartę wyrwaną z manuskryptu. Jakość pergaminu pozostawiała wiele do życzenia. Wiersz nie dawał się łatwo odczytać przez plamy wilgoci. Cóż za zgryźliwość losu, pomyślał João, spojrzawszy na tablicę z omówieniem suszarni, która funkcjonowała kiedyś na Tarasie Woskowym.

Raptem z esplanady poniżej usłyszał głos:

– Dom João, dla pańskiego dobra sugeruję, by się pan pokazał i oddał mi manuskrypt!

Wówczas zabiły kościelne dzwony. João rozłączył się spłoszony. Spróbował wykorzystać szare komórki, które – pomijając kieliszek porto od Taylorsa do obiadu – akurat tego wieczora pozostawały wciąż trzeźwe. Podjąwszy ostatnią próbę odczytania wersów, z rozczarowaniem przyznał w duchu, że marnował cenny czas – czas kurczący się z każdą upływającą sekundą.

W napięciu zerknął w dół. Morderca odźwiernego i marszanda znajdował się około stu pięćdziesięciu metrów od schodów prowadzących na Taras Woskowy.

Jedyny, szaleńczy pomysł, na który wpadł, wiązał się z przedmiotem, który namacał właśnie w kieszeni spodni.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d40h8sm
d40h8sm
d40h8sm
d40h8sm