Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:54

Afryka, przed i po książce

Być może najciekawszym wnioskiem będzie, iż owa zaprezentowana nam Kielonkiem literatura afrykańska wydaje się posiadać sporo cech właśnie „książki epoki Internetu”.

Afryka, przed i po książceŹródło: Inne
d2mn3f7
d2mn3f7

Wydawnictwo nazywa się Karakter, właśnie się narodziło i ma genialne motto: „Wydajemy, co nam się podoba” - a podoba się im literatura egzotyczna, pochodząca z Afryki, Ameryki Środkowej, Azji: milczącego Południa. Której rzeczywiście nie było dotąd w Polsce wiele.
Więc jest nisza, jest jasna intencja, jest spory zasób nieznanych nam tekstów do wyboru i przetłumaczenia. Na pierwszy ogień poszedł Kielonek Alaina Mabanckou z Konga. Przyznać się muszę do kompletnej ignorancji: przeczytam Kielonka, pomyślałem, i zobaczę, na czym polega afrykańskość literatury afrykańskiej. (Zapewne nie ja jeden sięgałem po tę książeczkę z podobnym nastawieniem).
Przeczytałem i nadal takim głupi, jak i przedtem. Albo to utwór autorstwa zbyt odrębnej indywidualności, by wyciągać jakiekolwiek wnioski uogólniające, albo też coś takiego jak „literatura afrykańska” po prostu nie istnieje.
Ba, w wielu pisarskich chwytach zastosowanych przez Mabanckou Kielonek jak najbardziej jest literaturą europejską, szerzej: literaturą białego człowieka. Co pierwsze rzuca się w oczy: maniera zapisu z interpunkcją ograniczoną do przecinków, bez dzielenia na zdania i akapity - to przecież nie wynalazek akurat afrykański. Konwencja gorzko-humorystycznej „opowieści pijackiej” również ma długą tradycję, do której Mabanckou zresztą świadomie nawiązuje (nawet jego bohater z niej żartuje). Nie będzie też niczym nowym i wyjątkowym owa meandryczna, dygresyjna narracja rozpuszczona na kilkanaście historii z życia różnych klientów baru „Śmierć kredytom”. A żeby uciąć ostatnie wątpliwości, Mabanckou szpikuje gęsto tekst aluzjami do klasyki literatury światowej, przemycając słynne tytuły niekiedy po kilka na stronie (co sprawia już wrażenie gry dla samej gry).
A przecież powieść (minipowieść) przeczytałem z przyjemnością. Sporo humoru, potoczysta gawęda, kilka wglądów w obce realia, postaci opisane może powierzchownie, ale z ciepłą empatią. Na koniec zresztą nad tonem humorystycznym górę tu bierze gorzka melancholia pijaka rozliczającego swoje przegrane życie. Pech tytułowego Kielonka polega na jego inteligencji - pijacy umysłowo ograniczeni łatwiej się otępiają do alkoholowej iluzji szczęścia, pogodniejsze oblicze prezentują sąsiadom i znajomym. Literatura butelki tworzona jest jednak przez i o tych bystrych: anegdota za anegdotą, parada cudaków spod latarni i śmietnika, życiorysy niczym z rysunkowych dowcipów - lecz wciąż z tym przeczuciem zawieszonej nad narratorem i jego flaszką katastrofy, wciąż w cieniu greckiego fatum.
Ponieważ jednak znamy ową konwencję tak dobrze, czytamy mimo wszystko z jakąś pogodną wyrozumiałością: o politycznej komedii rozgrywanej wokół baru „Śmierć kredytom”, o pijaku zdradzonym przez żonę, o pijaku wsadzonym przez żonę do więzienia za rzekomą pedofilię, o pijaczce-mistrzyni w sikaniu na czas, o przygodach bohatera-narratora z czarownikami wypędzającymi demony alkoholizmu... Bo opowieść coraz bardziej obraca się ku samemu Kielonkowi, nabiegając goryczą. Schemat zostaje wypełniony - zamówiliśmy Książkę o Piciu i przeczytaliśmy Książkę o Piciu, smaczną, dobrze wychłodzoną, z lekkim posmakiem egzotyki. Lecz w istocie nie bardziej nam obcą niż owe klasyczne Pod wulkanem Lowry’ego czy Moskwa-Pietuszki Jerofiejewa.
Czy jednak moje rozczarowanie ma realne podstawy? Czego właściwie oczekiwałem? Jakąż postać miałaby przybrać ta „literatura afrykańska” rozumiana nie jako po prostu literatura tworzona w Afryce, o Afryce czy przez Afrykanów - ale oddająca rdzenną afrykańskość kultury, odbrębnej od kultury białego człowieka?
W dygresji w jednej ze swoich licznych powieści lub w jakimś eseju - nie pomnę już - John M. Coetzee rozważał (jako biały pisarz z Republiki Południowej Afryki) problem „niemożliwości literatury afrykańskiej” w powyższym sensie. Literatura, jaką znamy, jest wynalazkiem białego człowieka. A nawet głębiej: biały człowiek, jego współczesna cywilizacja jest poniekąd wynalazkiem literatury, słowa pisanego. Równie dobrze możnaby pytać o rdzennie eskimoską operę czy rdzennie azteckie gry komputerowe.
Powstała jednak literatura chińska, nie stanowiąca kopii, rozwinięcia ani przetworzenia literatury europejskiej. W czym różnica? Co takiego miały Chiny, czego nie miała Afryka? Unifikacja kulturowa, izolacja, wielkość populacji, tak - ale widzimy przecież, iż podstawowym warunkiem był tu po prostu postęp cywilizacyjny.
Jakie zatem są warunki brzegowe literatury? Czy da się je w ogóle ostro zakreślić? Czy i współczesna literatura nie wisi na pozornie wiecznotrwałych oczywistościach, które tak naprawdę są zmiennymi zależnymi od stopnia rozwoju gospodarczego, struktury społecznej, trybu życia, poziomu użytkowej techniki itp.?
Masajski pastuch, dla którego łuk stanowi szczytowe osiągnięcie cywilizacji, nie wykona wtem skoku kulturowego do biblioteki. Ma natomiast inną tradycję: pieśni, gawęd, narracji mówionych i pamiętanych, tańców przy ogniu i epickich mitów-snów splątanych z rytuałem religijnym. To jeszcze nie literatura - ale Homer też nie zaczynał od pióra i papieru.
Literatura nie jest czymś danym w jedynej możliwej postaci - opływa materialne formy kultury, układając się w kształcie akurat odpowiadającym korytu dziejów.
Sokrates wyklinał u Platona w Fajdrosie wynalazek słowa pisanego. Przepowiadał, że „sprowadzi na umysły tych, którzy się go nauczą, zapomnienie, gdyż zaniechają ćwiczenia pamięci, ponieważ zdając się na zapis będą przypominali sobie od zewnątrz pod wpływem obcych znaków, nie zaś od wewnątrz siebie samych pod wpływem własnych. Stając się zbieraczami wielu wiadomości bez nauki, wydadzą ci się ludźmi o wielkiej wiedzy, choć na ogół staną się nieukami i trudnymi w obcowaniu. Zamiast mędrcami staną się mędrkami”. Mylił się? Miał rację? Zmiana przecież istotnie zaszła.
Podobnie wynalazek druku zmienił więcej niż tylko fizyczną postać książki - zahaczają już o banał pytania, czy bez Gutenberga doszłoby w ogóle do Reformacji, jaki zasięg miałyby idee protestanckie; a także czy doszłoby do rewolucji oświeceniowych, do równie szybkiej demokratyzacji systemów władzy.
Z kolei pojawienie się i rozwój prasy, w szczególności jej sukces jako przedsięwzięcia ekonomicznego (im więcej osób czyta, tym większy przychód i tym większe inwestycje, tym większa siła rażenia słowa pisanego) wygenerowały formy literackie, których geny nosi w sobie jeszcze współczesna powieść. A czytelnik przyzwyczajony do narracji przykrojonych do odcinków drukowanych w gazecie już tak łatwo nie wróci do opowieści podawanych w sposób właściwy epoce poprzedniej.
Mieliśmy potem jeszcze kilka takich progów: pojawienie się radia, kina, telewizji. Ostatnio - Internetu. Oto dzisiaj powiada się, iż ludzie nie są w stanie czytać klasycznej epiki, ponieważ nie potrafią już przyswajać tekstu w tak dużych porcjach stanowiących ciągi implikacji fabularnych: gdy strona 200 „wynika” ze strony 100, bez niej będąc niezrozumiałą; a także gdy pomniejsze ciągi 10-, 20-stronicowe są pojmowalne jedynie w całości, czytane zaś ułamkami tracą bardzo na sensie i uroku.
Książka epoki Internetu powinna więc mieć postać luźnej składanki krótkich zbitek informacji, impresji, obrazów, klipów fabularnych. Połączenia między nimi nie mogą być silniejsze niż między treścią kolejnych stron WWW, po których skaczemy, surfując po sieci w wieczornym rozleniwieniu, link za linkiem za linkiem, pół minuty i następny adres.
Jakie jest „znaczenie”, jaka „myśl przewodnia” takiej sesji przy komputerze? Przeglądając ex post historię naszych wędrówek internetowych pewnie dopiszemy do nich taką czy inną intencję; w praktyce jednak wielka jest tu rola przypadku, zmiennych pozatreściowych. Czasami decyduje nietrafione kliknięcie myszą - i już skręcamy w odmienną ścieżkę skojarzeń, na którą inaczej byśmy nigdy nie wstąpili.
Ma to wszystko podstawy neurologiczne. Ciekawie pisze o owych zależnościach Maryanne Wolfe w Proust and the Squid: The Story and Science of the Reading Brain, m. in. na przykładzie wprowadzenia umiejętności czytania i pisania w historii człowieka jako gatunku i człowieka jako jednostki. Nie jest to umiejętność naturalna, tzn. preprogramowana ewolucyjnie (jak np. chodzenie czy jedzenie). Jak pokazano w trakcie badań nad dysleksją, umiejętność czytania wymaga sztucznego „przemontowania” struktury połączeń neuralnych - innymi słowy: mózgi umiejących czytać różnią się od mózgów analfabetów. Dziecko tworzy połączenia w płacie skroniowo-ciemieniowym; ośrodki wzroku w płacie potylicznym otwierają nowe ścieżki do ośrodków językowych w płatach ciemieniowym i czołowym. Proces przebiega głównie w lewej półkuli; udział prawej zależy od cech konkretnego systemu pisma. Ale też rośnie on z czasem - gdy czytamy już na tyle biegle, że większość pracy mózgowej nie dotyczy interpretacji graficznych symboli, lecz budowania
znaczenia tworzonych przez nie słów i zdań: bo to w prawej półkuli wiążemy odczytane słowo „człowiek” ze wszystkimi nam właściwymi, indywidualnymi doświadczeniami człowieczeństwa. Owa struktura „mózgu czytającego” - sposób, w jaki czytamy - odzwierciedla więc także nasz sposób życia, postrzegania świata.
Wpływ przez neurologię jest wszakże obustronny: pewien rodzaj odbioru informacji - pewne kategorie tekstów - wymagają intensywniejszej pracy tzw. neuronów opóźniających, spowalniających reakcje neuralne, co pozwala na przyjmowanie przekazów sekwencyjnych (opartych na rozbudowanych implikacjach) oraz mocniej rezonujących ze wspomnieniami czytelnika (subiektywnie odczuwamy to jako „zatonięcie w książce” czy „zamyślenie podczas lektury”). Mózg reprogramowany do czytania przy niewielkim zaangażowaniu neuronów opóźniających łatwiej natomiast przyswoi sobie wiedzę zawartą np. w dwudziestu kilkuzdaniowych definicjach podręcznikowych - albo nagłówki i wyboldowane fragmenty dwudziestu różnych stron WWW.
Czy rzeczywiście czytelnicy zostali już w ten właśnie sposób przeformatowani? Sądząc po ich swobodnych wyborach w księgarniach i bibliotekach, oni właśnie preferują tradycyjną epikę - Google wykręciło raczej umysły krytykom, dziennikarzom i samym pisarzom. Poniekąd jest to zrozumiałe: oni znajdują się na linii frontu.
Być może najciekawszym wnioskiem będzie, iż owa zaprezentowana nam Kielonkiem literatura afrykańska wydaje się posiadać sporo cech właśnie „książki epoki Internetu”: niewielkie rozmiary, rozbicie na krótkie i słabo ze sobą powiązane epizody, brak silnego prądu fabularnego, językowa samowyjaśnialność. Albo więc Alain Mabanckou jest po prostu typowym współczesnym pisarzem cywilizacji Zachodu starającym się wyprzedzić trendy i oddać ducha postglobalizmu - albo narracja rdzennie afrykańska istotnie jest tak podobna do „narracji internetowej”.
Czyżbyśmy zataczali w kulturze rozpięte na kilka tysięcy lat koło? Następnie pozostanie chyba przekształcić literaturę w XXI-wieczne odpowiedniki bajd pogańskich, dawnych rytuałów objawienia i ekstazy.
To zmiana na lepsze, czy na gorsze? Wedle jakiej miary? Dla pokoleń starszych - degeneracja. Dla pokoleń młodszych (przyszłych) - nieunikniony postęp. Nasze bestsellery będą oni czytać pod przymusem i z niechęcią, krzywiąc się na drewniane formy i nie do zniesienia nudną narrację. “Dzisiejsze / słowa nasze i dzieła wydadzą się dziwne / (a może śmieszne), zmienią bowiem ci wrogowie / styl, materię i prądy – jak i ja, i inni / przekształciliśmy wszystko, co było przed nami. / Co nam się wydawało i piękne, i słuszne, / to wrogowie określą jako głupie, zbędne, / znowu te same rzeczy mówiąc (bez wysiłku) / inaczej – jak my dawne zmieniliśmy słowa”.

d2mn3f7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2mn3f7