Trwa ładowanie...
recenzja
30-06-2010 12:32

Życie jak walka – bez tchu i półśrodków

Życie jak walka – bez tchu i półśrodkówŹródło: Inne
d105mme
d105mme

W połowie lat sześćdziesiątych lekarze powiedzieli Annie Walentynowicz, że pozostało jej jeszcze pięć lat życia. Gdy nadszedł krwawy Grudzień 1970 stwierdziła, że skoro Pan Bóg pozostawił ją na tym świecie, to najwyraźniej po to, by zrobiła coś mądrego. Niebawem postanowienie to zamieniła w czyn i, wraz z innymi bohaterami, wywalczyła nam wolność.

Nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka, na półki księgarskie trafia właśnie książka Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), stanowiąca biografię kobiety, którą * Timothy Garton Ash* nazwał "Matką Courage" Stoczni Gdańskiej. Sam fakt powstania tego dzieła jest bardzo znamienny, wszak od dawna już wiadomo, że nie potrafimy poradzić sobie ze współczesną historią, miotani od skrajności do skrajności, wycinający kolejne postaci z kart dziejowych i naklejający na ich miejsce persony będące obecnie na fali. Podczas politycznych burz, które przewaliły się nad Polską ostatnimi laty, środowisko „gwiazdozbioru", któremu sympatyzowała pani Walentynowicz, było albo spychane w niebyt, albo – niedługo później – gloryfikowane i wyciągane z historycznego niebytu przy dźwiękach fanfar i wznoszonych peanach. Tak to już u nas jest, że zazwyczaj albo się opluwa i marginalizuje, albo wynosi na ołtarze, unikając
półśrodków i odcieni szarości.
Z radością więc powitałem informację o ukazaniu się biografii współzałożycielki NSZZ „Solidarność", niepokornej suwnicowej, kobiety, która w sierpniu 1980 roku zatrzymała stoczniowców opuszczających zakład. Najwyższy bowiem jest już czas, by taka książka powstała (nie liczę tu, wydanej jeszcze w podziemiu, biografii autorstwa Jastruna), ostatecznie zadając kłam stwierdzeniu pewnego esbeka, który rzucił pani Annie w twarz: „Wałęsa jest już w encyklopedii, a pani tam nie ma i nigdy nie będzie!" Walentynowicz jest już w encyklopediach, ma również nareszcie swoją biografię, szkoda tylko, że za stworzenie tego dzieła zabrał się Sławomir Cenckiewicz.

O autorze bardzo dobrej książki zatytułowanej * Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL* zrobiło się głośno, gdy, wraz z Piotrem Gontarczykiem, postanowił udowodnić wszem i wobec, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek". Pomimo tego, że w książce brakowało twardych dowodów, zaś całe dzieło stanowi jedynie bardzo stronniczą interpretację esbeckich materiałów, Cenckiewicz i Gontarczyk wywołali burzę, której echa nie dość, że nie milkną do dziś, to jeszcze zostaną z pewnością zintensyfikowane dzięki Annie Solidarność. Niestety, w pracy tej autor popełnił te same grzechy, co w * SB a Lech Wałęsa. Przyczynku do biografii, zaś samo dzieło ma te same słabości, co książka o byłym prezydencie. Znów zatem esbeckie dokumenty traktowane są jako prawda objawiona,
a przesłanki – jako twarde dowody. *
Najdobitniej wyraża to chyba zdanie, jakoby pomocne w dochodzeniu prawdy okazały się „źródła wytworzone przez komunistyczne tajne służby". Podkreślam: źródła wytworzone (!). Jeśli to jest podstawa warsztatu historycznego autora, to nie jestem pewien, czy pomogą mu nawet, jakże zachowawcze, zapewnienia o tym, że ma „fundamentalne prawo naukowca do własnych interpretacji i ocen".

Książka pana Cenckiewicza ma ponadto, niestety, bardzo mylny tytuł. To nie Anna Walentynowicz jest jej główną bohaterką, a przede wszystkim – znów – Lech Wałęsa i pan Cenckiewicz, ze swoimi urazami, niechęciami i bezgraniczną wiarą w papiery służb specjalnych. Postać „Matki Courage" jest tylko pretekstem do ukazania Wałęsy jako „Bolka", zdrajcy, podłego agenta plującego na swoich przyjaciół i notorycznie donoszącego na kolegów. Na wszelki wypadek już we wstępie dowiadujemy się, kto jest największym wrogiem – oczywiście, to „wpływowe środowisko „Gazety Wyborczej"", z Sewerynem Blumsztajnem na czele. Potem następuje zapewnienie, że najlepszą metodą zaprezentowania biografii Anny Walentynowicz będzie formuła biografii pretekstowej – „erudycyjnej, analitycznej i informacyjnej, kreślącej portret człowieka nie tylko na tle konkretnej epoki, ale również środowiska pracowniczego czy grupy społeczno-politycznej". Wystarczy jeszcze dodać, że książka nie jest wyłącznie próbą zbalansowania niedostatecznej wiedzy na
temat Walentynowicz, i już mamy przygotowane pole do tego, by nie tyle pisać o bohaterce biografii, a skupić się na rzeczonym tle oraz ponurym cieniu pewnego elektryka, który pływał motorówką i donosił na kolegów. Czasem wydaje się, że Cenckiewicz zdaje sobie sprawę, iż przesadza w dygresjach, dywagacjach, mnożeniu wątków pobocznych, w swym zapamiętaniu za bardzo oddala się od meritum – co było również doskonale widoczne w jego książce o „Bolku" – i postanawia wtrącić jakąś wzmiankę o pani Annie. Bywa tak, że wzmianka ta nie ma większego znaczenia, ot, raczy nas wstawką, że Walentynowicz nie zajęła stanowiska w opisanym na kilku poprzednich stronach sporze, co świadczy o tym, że była zakłopotana sytuacją, kiedy bliscy jej ludzie różnią się programowo, po czym autor z radością wraca do opisywania casusu Wałęsy. Nie jest to moim zdaniem właściwe, jeśli celem „biografii pretekstowej" jest li tylko wykorzystanie bohaterki jako pretekstu do kolejnego wyłuszczenia własnych interpretacji trudnych,
niejednoznacznych faktów z naszej historii najnowszej. Największym kuriozum pan Cenckiewicz uraczył nas w zakończeniu, kiedy to postanowił wbić szpilę w premiera Tuska. Stwierdził, że „W nowomowie polityka miejsce Anny Walentynowicz zajęła inna gdańszczanka – Henryka Krzywonos (...) nie sposób z niej czynić ikony Sierpnia'80. Nie wystarcza do tego, że Henryka Krzywonos jest aktualnie feministką i ulubienicą Jolanty Kwaśniewskiej". Doprawdy, zgroza! Już tę przyjaźń z Kwaśniewską pewnie dałoby się jakoś przełknąć, ale feminizm? Apage!

d105mme

Taka właśnie jest, niestety, ta „biografia" Anny Walentynowicz. Cenckiewicz zapewniał, że miała to być próba przywrócenia należnego miejsca bohaterki na kartach polskich dziejów. Założenie, oczywiście, chwalebne i niesłychanie potrzebne, efekt jednak zupełnie nie spełnił moich oczekiwań. Chciałem poczytać nie tyle nawet o legendzie „Solidarności", ale o kobiecie z krwi i kości, skromnej, niewielkiej ciałem, ale potężnej duchem, cytując autora, „wierzącej w społeczną, narodową i państwową wartość dobra i prawdy". Kobiecie, która nie potrafiła się odnaleźć w dzisiejszej, drapieżnej Polsce, twierdząc, że Wałęsa powinien być szczęśliwy, że jeszcze nie dostał „w czapę", bo powinien być oskalpowany, a nie przeproszony. Chciałem ujrzeć zarówno wielką bohaterkę Sierpnia, jak i człowieka nie rozumiejącego (albo nie chcącego zrozumieć) zawiłości współczesnej, makiawelicznej polityki i unikającej pragmatyzmu, konfrontację przedkładając nad kompromis. Niestety, niewiele jest tej skromnej suwnicowej z Gdańska w
biografii autorstwa Cenckiewicza. Ginie gdzieś w tle, przytłoczona opowieścią o zdradach, plugawych grach, podłości, chorych ambicjach, notorycznym – przepraszam za kolokwializm – podkładaniu sobie świń i dekompozycji środowisk „Solidarności", inicjowanej przez reżimowe służby. Tak, jak wspomniałem, „Anna Solidarność" powtarza błędy „SB a Lech Wałęsa", ale, zarazem, ma te same mocne strony, co ów „Przyczynek do biografii". Są nimi materiały zebrane przez autora i umieszczone na końcu książki w formie aneksów; materiały niezwykle cenne, bowiem dające pole do własnych interpretacji, nie skażonych punktem widzenia pana Cenckiewicza. Jest to blisko 90 dokumentów operacyjnych SB – stenogramów, doniesień i notatek. Ukazują one perfidię, brutalność metod działania i, jak to określił autor, przestępczy i represyjny charakter komunistycznej bezpieki.

Anna Solidarność mogła być świetną książką ukazującą „kobietę z żelaza", która dzięki swej niezłomności pozostała człowiekiem w epoce, w której wszelkie plugastwa były na porządku dziennym i pozostać człowiekiem było niezmiernie trudno. Zamiast tego, jest to jedynie książka o tej właśnie epoce, napisana głównie w oparciu o materiały ludzi, którzy uczynili z niej piekło. Szkoda, że autor do tej pory, choćby na chwilę, nie potrafił uwolnić się od „Bolka". Szkoda, chociażby ze wzgląd na pamięć tej, której miało nie być w żadnej encyklopedii.

d105mme
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d105mme