Wywiad z sekretarzem i wydawcą pamietników Thomasa Mertona
KB: Nie sądzi brat, że może właśnie to napięcie było miejscem, gdzie narodził się jego talent? Może on szukał napięć?
PH: Tak, w jego życiu istniało twórcze napięcie. Jak się zdaje, większość prawdziwych artystów i pisarzy musi utrzymywać w równowadze takie napięcia. *Był swoisty paradoks w życiu Mertona. Wstępując do klasztoru, nie myślał o byciu pisarzem. Kiedy już coś napisał i ludzie zaczęli liczyć się z tym, co miał do powiedzenia, poczuł coś w rodzaju zobowiązania. Mówił często: „Za dużo piszę. Powinienem przestać”, *a jednocześnie czuł przymus wychodzenia do ludzi i wypowiadania się.
KB: Przychodzi tu na myśl słynny cytat ze Znaku Jonasza – o podróżowaniu w brzuchu paradoksu, jak Jonasz. Słuchałem niedawno wykładu Danny’ego Sullivana na temat szaleństwa, na marginesie rozważań Mertona o Eichmanie, po którym nastąpiła dyskusja o normalności i anormalności. Jak brat uważa: był Merton normalny? zbyt normalny? a może trochę szalony, zwariowany? Jak chciał być postrzegany: jako ktoś normalny czy szaleniec, głupiec?
PH: Trudno powiedzieć. W tradycji rosyjskiej funkcjonuje typ szalonego mnicha, który robi zwariowane rzeczy, żeby ludzie nie stawiali go na piedestale. Merton skory był do rozbijania wizerunku. Nie chciał, żeby obrócono go w ikonę. Chciał być sobą. Pragnął naturalnie, by go akceptowano i przyjmowano jego przesłanie, bo czuł, że to ewangelia, chrześcijańska „dobra nowina”. „Przeczytaj ewangelię i przełóż ją na czyny” – jedno powinno zbiegać się z drugim. Merton uważał, że wielu ludzi Kościoła czyta ewangelię, ale nie głosi jej w tym sensie, w jej radykalizmie.