Trwa ładowanie...
recenzja
21-08-2012 01:09

Wszystko takie samo, tylko Żydów już nie ma do mordowania

Wszystko takie samo, tylko Żydów już nie ma do mordowaniaŹródło: Inne
d4ldjo4
d4ldjo4

Anna Bikont, absolwentka biologii i psychologii na Uniwersytecie Warszawskim, w 1982 roku zaczęła współtworzyć drugoobiegowe pismo podziemnej „Solidarności”, „Tygodnik Mazowsze”, pozostając w redakcji do wydania ostatniego numeru w 1989 r. Była współzałożycielką „Gazety Wyborczej”, dla którego to periodyku pracuje do dziś. Za książkę Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu , otrzymała Nagrodę Wielką Fundacji Kultury. Nakładem Wydawnictwa „Czarne” ukazało się właśnie drugie wydanie pracy My z Jedwabnego, za którą została uhonorowana, w 2011 roku, European Book Prize. O ile Sąsiedzi Jana Tomasza Grossa byli niczym skalpel (choć metoda, jaką zastosował autor, bardziej przywodzi na myśl małpę z brzytwą, niźli precyzyjnego
felczera) tnący ciało i szpecący je ziejącą raną, tak My z Jedwabnego Bikont to dalsze w niej drążenie, próba ukazania nowotworu trawiącego organizm, a zarazem nie pozwolenie owej ranie się zabliźnić.

Autorka, poszukując prawdy o pogromach, przeszukiwała rozliczne akta procesowe, odtwarzając kolejne losy – ofiar, katów i śledczych. Nie ograniczyła się jedynie do ślęczenia w archiwach - wizytowała m.in. San Jose, New Jersey czy Nowy Jork, gdzie spotyka się z rabinem Bakerem. Niektóre z tych podróży nie należały do najprzyjemniejszych – w Izraelu usłyszała, że Polacy podczas wojny razem z Niemcami mordowali Żydów, a jeśli ktoś temu zaprzecza, to czemuż prawie nikt nie przeżył? Dzięki dotarciu do pamiętnika Chai Finkelsztejn udało jej się dokładnie zrekonstruować przebieg zbrodni w Radziłowie. Prowadząc dziennikarskie śledztwo, drobiazgowo odtwarza w swojej pracy ówczesne wydarzenia, zarazem ukazując burzliwy czas przed sześćdziesiątą rocznicą pogromu, kiedy to „w tym tygodniu działo się tam więcej, niż przez ostatnie 60 lat”.

W reportażach, które stanowią znaczną część pracy My z Jedwabnego, znajdziemy wiele wstrząsających, ale i nostalgicznych, wzruszających historii. Piękna jest ta o Stanisławie Ramotowskim, który ożenił się z Żydówką, Rachelą Finkelsztejn, by uratować jej życie – miłość przyszła później. W książce zawarte są ich zdjęcia od lat pięćdziesiątych po rok 2001, niezwykłe, urocze, na praktycznie każdym Rachela, która zmieniła imię na Marianna, obejmuje Stanisława, trzyma za rękę, dotyka, w każdy z tych gestów wkładając wielkie uczucie. Jest i historia o katach, braciach Laudańskich. Dwóch z nich było, w 2001 roku, jedynymi żyjącymi spośród dziesięciu skazanych za mord w Jedwabnem. Ich nazwisko wymieniano jako przykład szczególnie aktywnych uczestników zbrodni, nawet w zeznaniach tych, którzy zaprzeczali, że pogromu dokonali Polacy. Więzienie nie przyniosło refleksji – Jerzy Laudański cierpliwie tłumaczy podczas jednej z rozmów: „Żydzi spontanicznie szli posłusznie, Polacy spontanicznie za nimi”. A potem jedni
drugich spalili. Pewnie też spontanicznie. Opisuje również autorka prywatne śledztwo Jana Skrodzkiego, który, będąc sześcioletnim chłopcem, widział z okien rodzinnego domu w Radziłowie Żydów pędzonych na śmierć. Sześćdziesiąt lat później pragnął dowiedzieć się, co wówczas robiły osoby, o których zachował ciepłe wspomnienia – prawda przyniosła wiele, tylko nie ukojenie i spokój duszy. Interesującą jest również opowieść człowieka zesłanego do Kazachstanu, który przybliża nam „przedpogromową” rzeczywistość, antysemityzm, wkroczenie Niemców i radziecką okupację. Podkreśla on, co autorka skwapliwie notuje, „Kościół sączył ludziom jad, po którym stali się bestiami” - Kościół jest zresztą w tej książce wrogiem numer jeden, programowo faszerujących ludzi zajadłym antysemityzmem. Przeczytamy w niej również poruszającą historię ocalenia Awigdora Kochawa, który wyskoczył z tłumu prowadzonych na stracenie i schował się w zbożu; przeżył, bo udawał Polaka. Są tu także monologi byłego burmistrza Jedwabnego, który po
lekturze Sąsiadów zrozumiał, że przemilczanie zbrodni jest podłością. Kiedy, zaszczuty, złożył rezygnację, nikt się za nim nie opowiedział. Wśród reportaży znajdziemy losy Antoniny Wyrzykowskiej, która ocaliła siedmioro Żydów, oraz dzieje Szmula Wasersztejna, który, mieszkając na Kostaryce, pragnął uratować przed zapomnieniem popełnioną w kraju jego urodzenia zbrodnię. Autorka bardzo krytycznie podchodzi do relacji tego gęsto cytowanego w Sąsiadach człowieka, relacji przypominającej raczej miks starotestamentowej makabry z koszmarami rodem z obrazów Boscha i Goi, niźli rzetelne świadectwo. Uważał on się za „ostatniego depozytariusza prawdy”, ta jednak, z czasem, bardzo się zacierała ewoluując w wynaturzoną fantasmagorię. Arcyciekawy jest też reportaż o ocaleniu rodziny Chai Finkelsztejn,
która przeprowadziła swoich bliskich przez piekło Zagłady.

Bikont uważa, że źródło nienawiści tkwi we wpajanym przed wojną antysemityzmie i na tej tezie opiera większość swoich rozważań.Twierdzi, że to on jest kluczem do zrozumienia tego, co stało się 10 lipca 1941 roku. Przyglądając się realiom sowieckiej okupacji miasteczka i próbując dociec, co przez te dwa lata sprawiło, że sąsiedzi tak się znienawidzili konstatuje, iż pamięć o tych wydarzeniach jest ściśle dychotomiczna, sprzeczna wręcz, są tu dwie „prawdy”, których nie sposób połączyć. Jedna to poczucie, że Żydzi masowo wstępowali do NKWD i donosili na Polaków, druga zaś, że żydowskich kolaborantów można policzyć na palcach jednej ręki, a „za sowietów” zniszczono całą tkankę społecznego życia, od samorządu po szkoły. Tak jak nie było wspólnoty losów, tak teraz nie ma wspólnej pamięci. Z drugiej strony jednak, tłumaczy Bikont, że „okupacja sowiecka narzucała praktycznie wszystkim – poza ukrywającymi się i walczącymi z bronią w ręku – konieczność kolaboracji”. Ryzykowna to, moim zdaniem, teza, nie pierwsza
taka i nie ostatnia w tej książce. Uważa choćby, że podłą kliszą antysemicką jest w ogóle wspominanie o tym, że Żydzi współpracowali z Rosjanami i zasilali po wojnie struktury UB. Sama jednak nie ma większych oporów przed żonglowaniem rozlicznymi kliszami i szafując oskarżeniami o ów antysemityzm, gdzie się tylko da. Sąsiedzi to dla Bikont dzieło, które otworzyło nowy poziom dyskursu, bo wreszcie można było pisać o tym, że Polacy popełnili co najmniej grzech obojętności. Podkreśla, że nie było żadnej wspólnoty losów Polaków i Żydów, albowiem na śmierć skazany był każdy Żyd, nawet dziecko. Uprawiając koszmarną licytację trupami podkreśla, że spośród tych, którzy znaleźli się pod niemiecką okupacją, wymordowano 3-7% etnicznych Polaków i 98% Żydów. Paskudny to, moim zdaniem, i bardzo tani, zabieg. Broni Grossa krytykując „czepianie się detali, by zdyskwalifikować całość”, podkreśla, że merytoryczny
wątek krytycznych uwag to tylko przykrywka, pod którą kłębią się wielkie emocje. Jednym słowem, i tak źle, i tak niedobrze, nawet wszak jeśli ktoś próbuje odpowiadać Grossowi merytorycznie, to i tak czepia się szczegółów i jego przekaz podszyty jest emocjami stanowiącymi żer dla spragnionego ich czytelnika. Ot, jak masz uwagi, toś furiat. I pewnie antysemita. Bikont przeto, polemizując z oponentami, irytuje się na „nagromadzenie bzdur i niesprawiedliwych oskarżeń wobec Grossa”. Dostaje się tutaj prof. Strzemboszowi , Tomaszowi Szarocie , kardynałowi Glempowi, prałatowi Jankowskiemu, Wiesławowi Chrzanowskiemu , Witoldowi Kuleszy , biskupowi Stefankowi, ks. Chrostowskiemu i wielu, wielu innym. Strzembosz na przykład „uzmysławia, co przyzwoity Polak jest w stanie opowiadać o Żydach, kiedy temat ten psuje mu jego wyobrażenie o Ojczyźnie i rodakach”, zaś działalność proboszcza parafii Św. Brygidy, istnienie księgarni „Antyk” oraz Radia Maryja są dla autorki wyraźnym dowodem na programowy antysemityzm Kościoła. Nawet Krzysztof Krawczyk jest zły, bowiem był gościem proboszcza-antysemity. Bregovic też się doigrał, dla odmiany za to, że po doświadczeniach swego kraju nierozważnie wybierał towarzystwo do nagrywania płyt – niestety, poziom abstrakcji, jaki osiąga momentami autorka, zakrawa na farsę. Z drugiej strony, Jerzy Robert Nowak jej nie wadzi, bowiem „w każdej sprawie musi się ujawnić margines oszołomów”. Takie są właśnie radosne polemiki pani Bikont z
krytykami Grossa , Jankiem jej w książce zwanym. Polemiki, które poruszający reportaż o zbrodni czynią miejscami zupełnie niepotrzebnym tłem do obrzucania się wzajemnymi oskarżeniami i inwektywami.

d4ldjo4

W swoim dzienniku autorka wielokrotnie opisuje wizyty w Jedwabnem, podupadającym miasteczku, nie potrafiącym odnaleźć się w nowych realiach.Miasteczku zawalonym broszurkami, w których oskarża się Żydów o zamordowanie Abla, ukrzyżowanie Chrystusa i prowokację pogromu w Kielcach. Na podstawie rozmów z mieszkańcami Jedwabnego konstatuje: „antysemityzm jest w tym regionie oczywistą postawą, której nie ma powodu się wstydzić”. To tutaj, według autorki, na straży zafałszowanej pamięci stoi drugie pokolenie, 40-latków opętanych nacjonalizmem, przemawiających jednym głosem wraz z Bublem, od tez „to nie my, to Niemcy”, do „może to i my, ale Żydzi zabili nam Jezusa”. Przemawiających, i uskuteczniających ponurą kalkulację, że może i ktoś tych Żydów faktycznie wymordował, ale na pewno nie było ich 1000, bo by się aż tylu do stodoły nie zmieściło – jakby wraz z ilością trupów zmniejszała się wina ich przodków. Przerażająca jest tyrada kobiety z „tamtego” pokolenia, siedemdziesięciolatki, która z pasją twierdzi, że
„Żyd, mówi Pismo Święte, to plemię żmijowe, pierwotne, nieufne i niewierne. Psikusy robili samemu Panu Bogu, który musiał na nich plagi zsyłać”. Ot, kreatywna interpretacja Starego Testamentu, ale owa pani wie, co mówi, wszak nie je margaryny, a masło, bo tę pierwszą robią żydowskie spółki. Wie też, że Jezus nie był Żydem, bo to Syn Boży, który po hebrajsku mówił mało, a po żydowsku w ogóle.

Oburza się autorka, za Szewachem Weissem i Włodzimierzem Cimoszewiczem, na propozycję treści inskrypcji na pomniku w Jedwabnem, potępiając sformułowanie „by (…) grzech nienawiści już nigdy nie obrócił przeciw sobie mieszkańców tej ziemi”. Kiedy ówczesny minister sprawiedliwości, Lech Kaczyński, przyjechał do Jedwabnego, autorka złośliwie podsumowała, że „zbiera widać punkty do kampanii wyborczej”. Jakby nie przyjechał, okazałby się zapewne zajadłym antysemitą, który jest zbyt zajęty zbieraniem punktów do kampanii wyborczej, by pochylić głowy nad zamordowanymi. Zresztą dostaje się politykom za to, że żadna partia postsolidarnościowa, poza UW, nie miała swych reprezentantów podczas rocznicowych uroczystości.Bikont dodaje kąśliwie, że księży chyba też obowiązywała dyscyplina partyjna, bo był tylko ks. Boniecki , ks. Lemański i ks. Nowak. O ewangelikach i dominikanach
obecnych na obchodach już nie wspomina. W pewnym momencie autorka uderza nawet w Armię Krajową pisząc, że fakt mordowania Żydów nijak nie przeszkadzał w przyjęciu do tej organizacji. AK różniła się od NSZ, w mniemaniu Bikont tym, że o ile członkostwo w Narodowych Siłach Zbrojnych dyskwalifikował fakt ratowania Żydów i udzielania im pomocy, tak Armia Krajowa udostępniała swoje szeregi i mordercom Żydów, i tym, którzy ich ratowali. Cała „narodówka” – takiego określenia używa, czasem włączając do niej i AK – jawi się w książce jako opętana antysemityzmem banda, programowo eksterminująca innowierców. Słowem nie wspomina o Janie Mosdorfie, przywódcy ONR, który pomagał współwięźniom w Auschwitz, ani o Edwardzie Kemnitzu, członku m.in. MW, OWP, ONR, Związku Jaszczurczego, komendancie Pomorskiego NSZ, działającym w Radzie Pomocy Żydom „Żegota” (nie wydalono go za to z żadnej z wyżej wymienionych organizacji). Nie przeczytamy również o Sławomirze Modzelewskim ps. „Lanc" z warszawskiego NSZ, który, podobnie, jak
Kemnitz, otrzymał tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale przecież w książce nie wypada o tym wspomnieć, bo NZS miało misję mordowania Żydów, a nie pomagania im. W domu Mirosława Ostromęckiego ps. „Majewski”, szefa Biura Informacji Komendy Głównej NZS, ukrywała się żydowska rodzina – jak się można domyślić, o tym też nie znajdziemy wzmianki, bo przecież udział w NZS „dyskwalifikował fakt ratowania Żydów”. Nie znajdziemy też ni słowa o Feliksie Pisarewskim-Parrym, Żydzie odbitym z transportu na Pawiak przez NSZ, który to pisarz wstąpił do tej organizacji i został oficerem wywiadu. Do tezy Bikont niespecjalnie pasowali pewnie inni Żydzi w szeregach Narodowych Sił Zbrojnych, tacy jak Żmigryder-Konopka, Szandcer, Kamiński czy Natanson, odznaczony Krzyżem Narodowego Czynu Zbrojnego.

Podstawę książki My z Jedwabnego stanowią, opublikowane ongiś w „Gazecie”, reportaże o pogromach, reportaże mocne, bolesne i poruszające. Ponadto znajdziemy tu opowieść o tym, jak powstawało to dzieło, będziemy obserwować proces twórczy, dochodzenie do prawdy i pogrążanie się w obsesji, jaką stało się dla autorki Jedwabne. Jak sama pisze, jest ono dla niej czymś na miarę tolkienowskiego Mordoru, krainą zła. Obsesja ta jest coraz bardziej wycieńczająca, drenująca – Bikont podkreśla, że zdążyła napisać jedynie o Radziłowie i Jedwabnem, na Wąsosz nie wystarczyło już sił. Interesująco pisze również o przygotowaniach do bat-micwy dla swojej córki – ciekawie ukazała tu problemy z koszernością potraw - i tu jednak wpada w dość tani patos. Patrząc na koleżanki córki, będące po raz pierwszy w synagodze, z ciekawością przyglądające się obrzędom, mówi: „tak, to w nich nasza nadzieja”. Poruszający jest wgląd w „dzisiejsze” Jedwabne, ponad pół wieku po pogromie. Wgląd w miasto, o którym jeden z rozmówców Bikont
mówi: „ksiądz taki sam, ludzie tacy sami, jeden szkopuł, że Żydów nie ma do mordowania”. Są to najmocniejsze punkty pracy, najbardziej poruszające, stanowiące wyborną mieszankę reportażu i dziennika. Kiedy autorka skupia się na jednostkach lub niewielkiej społeczności, wychodzi jej wstrząsająca relacja, mająca niezwykłą siłę rażenia. Siłę większą, niźli suche liczby podawane przez Grossa . Myślę, że spokojnie ten fundament, szkielet mógłby pozostać bez odautorskiego komentarza, bez interpretacji, bez wyciągania stereotypowych, krzywdzących wniosków. Pierwsza wersja książki My z Jedwabnego powstała w grudniu 2003 roku, wciąż jednak autorka natrafiała na nowe tropy i dokumenty. Historyk Dariusz Stola, który przeczytał maszynopis, zarzucił jej oskarżycielski ton i gorycz. Na krytykę zareagowała, szczerze mówiąc, nie najlepiej, ale ponoć usunęła te najbardziej kontrowersyjne fragmenty. Moim zdaniem, niestety, nie wszystkie,
albowiem akurat oskarżycielski ton niejednokrotnie zgrzyta i psuje – i tak bardzo mocny, wstrząsający – wydźwięk opowieści. Autorka pisała książkę My z Jedwabnego mając idee fixe, pragnęła, co podkreśliła w post scriptum, napisać o nienawistnym antysemityzmie Kościoła przed wojną i w czasie jej trwania, bogaceniu się Polaków na pomordowanych Żydach i eksterminacji Żydów, między innymi przez żołnierzy AK. Szkoda - wolałbym, żeby pisała o ludziach, wnioski pozostawiając czytelnikowi. Uwikłała się bowiem w ten sposób w politykę i, co gorsza, politykę historyczną czyniąc z niej oręż, co rzadko kiedy wychodzi na dobre. W tej materii My z Jedwabnego są tu podobni do Farb wodnych Lidii Ostałowskiej . Zarówno jedna, jak i druga autorka, momentami spychają swoich bohaterów na margines, wychodzą przed szereg z megafonami przy ustach, grzmiąc, oskarżając i okładając
oponentów drzewcami sztandarów. Dostaje się wszystkim „kto nie z nami”, włącznie ze wspomnianym, nieszczęsnym, Bogu ducha winnym Bregovicem. I, podobnie, jak Ostałowska , Bikont w tej swojej wojence zbytnio zatraca wrażliwość, oddając pola gniewowi, goryczy i przemożnym pragnieniu potępienia, jakby nie wierząc, że przerażające reportaże o pogromie spokojnie obroniłyby się same. Na końcu książki znajdziemy nazwiska właścicieli, mieszkańców, swoistą elegię ku czci nieistniejącego, żydowskiego miasteczka. My z Jedwabnego również byłyby taką piękną elegią, liryczną, refleksyjną, pełną żalu i bólu. Byłyby, gdyby nie pragnienie włączenia się przez autorkę do walki, w której nie ma i nie będzie zwycięzców – są tylko ofiary oraz i ci, którzy przeżyli, wczorajsze ideały złożywszy na ołtarzu brudnej polityki.

d4ldjo4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4ldjo4