250 morderstw bez jednego strzału
Zielony Dąb na Wołyniu, lato 1943 rok. Pewnego dnia wśród mieszkańców wsi rozeszła się wieść o uprowadzeniu Janka Jasińskiego. Trzech Ukraińców przyszło do niego i rozkazało zaprząc konia. Polak wykonał polecenie i pojechał z nimi w niewiadomym celu. Podróż nie była długa - "kiedy zniknęli za wsią, rozległ się strzał". Gienka, żona Janka, pobiegła na miejsce zbrodni, gdzie znalazła go z rozszarpaną twarzą i związanymi z tyłu rękami.
Kilka dni później bandyci zaatakowali pobliską wieś Hurby. Za napaść odpowiadało około tysiąca mieszkańców okolicznych wiosek. "Banderowcy uderzali na oślep siekierami i nożami kogo dopadli. (...) Kilku podbiegło do mojej mamy i jeden z nich uderzył ją w głowę siekierą. Mama upadła i wypuściła z rąk brata Tadzia, a ja z przerażeniem krzyczałam. Na całym polu ogromny wrzask i lament, ludzie błagali oprawców o darowanie życia, no bo przecież ich znali. Mama, czołgając się, przygarnęła do siebie płaczącego Tadzia i zakrwawionemu dała pierś. Po niedługiej chwili banderowcy ponownie dobiegli do mojej mamy i podcięli jej gardło. Jeszcze żyła, kiedy zdarli z niej szaty i poodcinali piersi" - wspomina Irena Gajowczyk. Tamtego dnia zamordowano 250 osób bez jednego strzału: bagnetami, siekierami i nożami.