Dziwna łuna na niebie
Daniłówka na Wołyniu, zima 1942 rok. Mieszkający tam ośmioletni Franek Przytomski nie wiedział, że będzie to ostatnia szczęśliwa zima w życiu jego najbliższych. Chłopiec mieszkał z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa w drewnianej, niskiej, krytej strzechą chałupie. Cały ich dobytek znajdował się w jednej dużej izbie i kuchni. Nie mieli wiele, oprócz siebie nawzajem, ale żyli i byli szczęśliwi. Aż do pewnego dnia, kiedy na niebie zaczęły się pojawiać dziwne łuny.
Matka Franka przypomniała sobie podobne zjawisko - łunę inną niż wszystkie, "jakby krzyż na niebie. Od tej pory mówili między sobą, że wydarzy się coś złego." Ojciec Franka nie czekał z założonymi rękami i postanowił zabezpieczyć swoje skromne domostwo, wbijając w futrynę cztery podkowy, przez które przełożył gruby drąg. "Gdyby ktoś nieproszony chciał wejść do środka, to teraz tylko przez okno, a wtedy siekierą przez łeb i trup. Żaden się nie odważy. Chyba że poleją naftą. To wtedy koniec. Na ogień ratunku nie ma" - tłumaczył najbliższym. Kiedy banderowcy zaczynali się pojawiać we wsi w dzień i w nocy, nic nie zwiastowało nadchodzącej tragedii. Byli grzeczni, prosili o nocleg. Przytomski przyszykował im legowiska w stodole, poczęstował chlebem, wodą i ziemniakami z olejem.