Chcieli umrzeć więc umrą
To nie pierwszy taki przypadek, gdy "uśmierca" Pan znajomych w swoich powieściach. Skąd pomysł na taki zabieg?
Robert J. Szmidt: Z tym uśmiercaniem to może przesada (przynajmniej do czasu wydania "Szczurów Wrocławia"), ale prawdą jest, że pisząc kolejne książki, umieszczałem w nich moich znajomych i opisywałem wydarzenia z ich życia. Tak zrobiłem w "Apokalipsie według Pana Jana", gdzie niemal połowa bohaterów to moi koledzy ze szkoły i fandomu. Podobnie postąpiłem w "Toy Land", gdzie opisałem - tym razem pod łatwo dającymi się rozszyfrować pseudonimami - kilku kolegów po piórze, czyniąc z nich pierwszoplanowych bohaterów rasowej space opery. Myślę, że spory wpływ na takie właśnie podejście do konstruowania postaci mógł mieć "Funky Koval", znany komiks z lat osiemdziesiątych, którym zaczytywałem się w młodości. Jego scenarzyści - a moi znajomi - stosowali w nim ten sam zabieg, umieszczając w rolach drugoplanowych ludzi związanych z redakcją miesięcznika "Fantastyka".
Czy zdarza się, że czytelnicy zgłaszają się do Pana z gotowymi pomysłami na "własną śmierć"?
Robert J. Szmidt: Widząc ogromne zainteresowanie nieznanych mi do tej pory ludzi - zdecydowaną większość bohaterów "Szczurów Wrocławia" bowiem poznałem osobiście dopiero na spotkaniach po wydaniu książki - postanowiłem pójść krok dalej i nie tylko zabić ich na kartach powieści, ale też pozwolić, by podrzucali mi sugestie, jak mam to zrobić. Wszyscy wylosowani mogli napisać na Facebooku, jak chcieliby "zginąć". Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie przetworzył ich życzeń na swoją modłę. Tak więc urzeczywistniłem ich marzenia, choć czasami w bardzo przewrotny sposób.