Początek epidemii
Na kartach "Szczurów Wrocławia" uśmierca Pan ponad 200 osób. Nie są to jednak zupełnie fikcyjni bohaterowie, bo postaciom swoich imion i nazwisk użyczyli Pana czytelnicy, który zgłosili się przez jeden z portali społecznościowych. W sumie na pana apel odpowiedziało blisko 3 tys. osób. Spodziewał się Pan aż takiego zainteresowania?
Robert J. Szmidt: Przyznam szczerze, że nie. Rzucając tę propozycję na jednym z portali społecznościowych, liczyłem na reakcję kilkudziesięciu znajomych, którzy od dawna wiedzieli, że lubię opisywać w swoich książkach przyjaciół i kolegów. Tymczasem okazało się, że już po tygodniu mam niemal czterystu chętnych. A kolejni kandydaci pojawiali się każdego dnia. Dzisiaj jest ich już niemal trzy tysiące, a to zapewne nie koniec. Ponieważ książka trafia właśnie do księgarń, epidemia dopiero zacznie się szerzyć.
Liczba chętnych to jednak nie wyłączny aspekt tej sprawy, który mnie zadziwia. Proszę sobie wyobrazić, że ludzie, którzy trafili na karty "Szczurów Wrocławia", są nie tylko biernymi uczestnikami, ale też promotorami mojej powieści. Spotykam się z nimi podczas cyklu prelekcji i nieodmiennie odnoszę wrażenie, że oni żyją tą książką nie mniej niż ja. Gdybym miał porównać to zjawisko do rozwiązań znanych ze świata kultury, powiedziałbym, że jestem kimś w rodzaju reżysera wysokobudżetowej produkcji z gwiazdorską obsadą, a oni pierwszo- i drugoplanowymi aktorami.