Opublikowany przed dwoma laty wywiad-rzeka Artura Andrusa z Marią Czubaszek dostarczył mi tyle przyjemności, że w zakończeniu recenzji pozwoliłam sobie wyrazić nadzieję na większą porcję podobnie satysfakcjonującej lektury. Nie jestem tak zarozumiała, by sobie wyobrażać, że tak się stało na moje życzenie (jeśli już, to przypisywałabym jego spełnienie raczej działaniom innych czytelników, którzy być może słali do wydawcy względnie do autorów listy z prośbami o kontynuację) – ale fakt jest faktem: rozmowy na szczycie znów się odbyły, a do tego ów szczyt okazał się trójstronny! Bo tym razem głównym interlokutorem Andrusa jest małżonek pani Marii, Wojciech Karolak, ale i ona sama jest przy tym dialogu obecna, a skoro tak, to jakoś trudno sobie wyobrazić, by tylko przysłuchiwała się biernie wymianie pytań i odpowiedzi pomiędzy dwoma mężczyznami, z których jeden jest jej bliski zawodowo, a drugi prywatnie. Zresztą ten pierwszy zadaje pytania w taki sposób, by również i ją zachęcić do odpowiadania – wszak co dwie
pamięci, to nie jedna. A jest co wspominać!
Przede wszystkim ponadpółwieczną obecność Karolaka na polskiej scenie muzycznej (z przerwą na występy zagraniczne) i ludzi z tą sceną związanych. Kurylewicz, Warska, Komeda, Urbaniak, „Ptaszyn” Wróblewski, Śmietana - postacie znane nie tylko miłośnikom jazzu, bo dostatecznie często wspominane w mediach – i wielu innych, a obok nich już nie tylko muzycy: Horowitz, Tyrmand, zespół „Piwnicy pod Baranami”… Do tego garstka wspomnień z czasów przedjazzowych: wojenne dzieciństwo, powstanie (w którym zginął jeden z dziadków pana Wojciecha, znany aktor Józef Orwid), ucieczka ze zrujnowanej Warszawy, przeprowadzka do Krakowa, rozstanie rodziców, wymuszony okolicznościami wybór liceum muzycznego zamiast plastycznego…
No i oczywiście plus minus trzydzieści lat „związku nie zawsze zgodnych indywidualistów”. Wydawałoby się, że zgodna koegzystencja takiej pary jest niemożliwa. On żyje muzyką, komponuje i gra – ona „w muzyce rozpoznaje dwie rzeczy: kiedy zespół zaczyna grać i kiedy kończy”. Ona prowadzi raczej dzienny tryb życia – „on się kładzie rano, kiedy normalni ludzie wstają”. On lubi podróże i zachwyca się pięknymi widokami – ona „praktycznie nie odczułaby istotnej różnicy między np. Wenecją i Warszawą”. Ona nie ma instynktu posiadania – on gromadzi płyty, nawet takie, których nie słucha, ba, „spodnie nawet kupuje podwójnie”. Różnice można by wyliczać i wyliczać. A jednak oboje zgodnie twierdzą, że małżeństwo dało im bardzo wiele. Tego zresztą można byłoby być pewnym, gdyby nawet nie było odnośnego fragmentu rozmowy – wystarczy wsłuchać się w to, co i jak każde z nich mówi o swojej drugiej połowie: bez żadnych wielkich słów, bez przechwałek w rodzaju „ach, jakie to z nas wspaniałe małżeństwo”, czasem z jakimiś
żartobliwymi docinkami, ale zawsze z ciepłem i czułością.
Te dialogi - raz utrzymane w poważniejszym klimacie, raz podszyte dowcipem i do tego przeplatane tekstami humoresek autorstwa pani Marii – ciągną się przez prawie trzysta stron, ani przez moment nie nudząc czytelnika (nawet jeśli nie jest on miłośnikiem i znawcą jazzu), a przy tym dostarczając mnóstwa ciekawych i/lub komicznych detali z życia muzyczno-satyrycznej pary. Dowiemy się na przykład, co oznacza tytułowy „boks na Ptaku” (przez duże P!), dlaczego wśród zamieszczonych w książce zdjęć znalazła się reprodukcja okładki popularnego elementarza Falskiego, skąd wziął się dorodny pluszowy miś na biurku pana Wojciecha, ile kosztował najtańszy element odzieży jego połowicy i których dzieł klasyków nie przeczytali małżonkowie, a i to nie wszystko. Dzięki poczuciu humoru i błyskotliwości wszystkich trojga rozmówców jest to lektura nader przyjemna, doskonała na jesienno-zimowe popołudnia, gdy potrzebujemy czegoś nie nazbyt ciężkiego, a przy tym ciepłego i zabawnego.