Powołanie na kacu
"To było rok przed maturą - byliśmy na klasowej wycieczce w Toruniu i tam potwornie się upiliśmy. Następnego dnia obudziłem się wcześnie rano i poszedłem na rynek w poszukiwaniu sklepu z piwem, bo mieliśmy potwornego kaca. [...] Szukając tego sklepu, natknąłem się na kościół jezuitów. Coś mnie tam popchnęło i wszedłem. W konfesjonale siedział ksiądz. Czasem masz wrażenie, że znasz kogoś od lat - tak było z tym księdzem. I ja - zionąc wódą - wyspowiadałem się u niego.
Przez kilka dobrych lat nie byłem u spowiedzi. Pamiętam, że nazywał się o. Wacław, miał orli nos. Spowiadałem się również z tego picia, bo trudno było to przemilczeć, skoro jechało ode mnie gorzelnią. On mnie kompletnie zastrzelił - bo w pewnym momencie, ni z tego, ni z owego, zapytał, czy nie myślę o kapłaństwie. A prawda była taka, że już wtedy o tym myślałem, tylko sam przed sobą nie chciałem się do tego przyznać. I również dlatego podejmowałem te alkoholowe wyczyny.
Myślałem: jak będę niegrzeczny, to Pan Bóg da sobie z tym moim powołaniem spokój. Tymczasem jakiś nieznany jezuita, któremu dmucham śmierdzącym oddechem w twarz, pyta, czy nie myślę o kapłaństwie! Zrobiło to na mnie mocne wrażenie. Zasugerował, żebym zgłosił się do jezuitów do Gdyni - na rekolekcje".