"Najechało się barachła, to już nie to samo miasto"
Maciek i sąsiedzi żyją w czymś na kształt panopticonu, w obrębie którego każdy jest podglądanym i podglądających, a jedyną rozrywkę stanowią pornosy wyświetlane na ścianie za pomocą rzutnika przez mieszkającego obok słomianego wdowca. Zresztą, również ta przyjemność okazuje się krótkotrwała: "Latem, po ponad roku obserwacji, państwo Obok powszednieją (...)". Winę za wszechogarniającą, sromotną nużyznę ponoszą oczywiście ci "inni". Maciek, przyjezdny, stwierdza w końcu "Najechało się barachła (...), to już nie to samo miasto".
To pozornie błahe, komiczne stwierdzenie obnaża całą hipokryzję i umowność wpisaną w życie w mieście. Warszawa (bo właśnie tu ma miejsce większość z historii opowiadanych przez Kołodziejczyka) staje się tu przestrzenią wymuszającą na mieszkańcach szeroko rozumiane "aspirowanie". Bojowo nastawieni "najeźdźcy" z prowincji starają się wbić w schemat wielkomiejskiego życia, dobrze usytowani pracownicy korporacji kierują się przy wyborze mieszkania sąsiadami-celebrytami, natomiast byłe łączniczki z Powstania Warszawskiego aż toną w pretensjach do bycia moralnymi (i matrymonialnymi) wyroczniami.