Stary człowiek z trudem próbuje przebyć kilkudziesięciometrowy dystans między sklepem a domem, lecz okazuje się to dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Upada, kaleczy się. Syn wezwany przez sąsiada doświadcza kolejnego ataku wyrzutów sumienia: „powinienem z nim być, przeprowadzić pod rękę przez jezdnię (…)”. Od tej chwili oglądamy jego świat rozszczepiony na dwie części.
Dwie epoki, dwie rzeczywistości.
W PRL-u ojciec – jak na ówczesne standardy niemłody („ojcem został w wieku 36 lat” ) – wyręcza w opiece nad małym Stasiem schorowaną żonę, która „nie powinna się tak męczyć (…). Nie może chodzić na długie piesze wycieczki. Górskie też”. Pokazuje chłopcu świat – i ten zapisany w książkach, i ten bliski, namacalny. Uczy słów, jakich nie znajdzie się w szkolnych czytankach i nie usłyszy na ulicy. W domu ustanawia rygory – „po ósmej nie ma czytania, nie ma telewizji, tylko do łóżeczka i gasimy światło” – ale na górskich wędrówkach traktuje dziesięciolatka jak partnera. Matka głównie „martwi się (…) i hołubi”. Póki jest. Bo już za chwilę będzie tylko ojciec. Będzie próbował mieć własne życie, ale zawsze z synem na pierwszym miejscu. Pokręci nosem na jego nową fryzurę, na muzykę, której słucha, na popijane potajemnie piwo, ale nie zabroni, nie ośmieszy, nie upokorzy.
W III RP czterdziestoparoletni Stanisław – przeżywający drugą młodość u boku nowej żony – musi sobie zdać sprawę z pogarszającego się stanu zdrowia ojca. Szwankuje ciało, ale co gorsza, szwankuje też umysł. Człowiek, który opracowywał „udoskonalenia wielkiej płyty”], nagle daje się naciągać na kupno niepotrzebnych rzeczy, miesza zasłyszane informacje, wspomina nieistniejące fakty, i żeby tylko to… Co z tego, że po udarze „znów nauczył się włączać telewizor, wiązać buty, zapinać pas w samochodzie”, skoro wkrótce idą w niepamięć i te umiejętności, i inne, dużo ważniejsze… Już nie będzie postępów. Będzie gorzej. Pozostanie tylko „przeprowadzić ojca z życia do krainy, w której się już nie sika i nie bełkoce”. A ten proces może być bardzo długi. I bardzo trudny, trudniejszy, niż w odwrotną stronę…
Nie da się zaprzeczyć, że Ojciec.prl poraża autentyzmem. Każdy, kto miał do czynienia choć przez krótki czas z człowiekiem cierpiącym na demencję, nie da się zwieść pozorom: to nie fikcja, to – okrutna, przykra, czasem wręcz odrażająca – prawda. Tego się nie da wymyślić. Zresztą (prócz tożsamości bohaterów, może zmienionej, może tylko nieco zakamuflowanej) wszystko jest do głębi autentyczne; każdy czytelnik z pokolenia 40+ może zaświadczyć, że tak, a nie inaczej, wyglądały peerelowskie sprzęty, tak smakowała galaretka z bitą śmietaną w cukierni „bliżej galicyjskim czasom Franciszka Józefa niż gierkowskiej ówczesności” , tak przebiegały licealne imprezy, a zeszyty naprawdę miały niebieskie okładki…
Z autentyzmem idzie w parze bezpruderyjność. Niestety. I nie mam tu na myśli detalicznych opisów problemów higienicznych ojca, oraz odruchowych reakcji syna na takowe. To – najzwyklejszy naturalizm, podobnie jak równie drobiazgowe relacje z przebiegu dojrzewania seksualnego nastoletniego chłopca. Choć jeśli chodzi o te ostatnie, pozostaje sprawą dyskusyjną, czy trzeba byłoby im poświęcać aż tyle miejsca; w końcu są to zjawiska powszechnie znane, i doprawdy nie każde dzieło opisujące bohatera w tym wieku musi czytelnika informować, co, ile razy i w jaki sposób robił on wieczorami pod kołdrą... Trudniejsza do zniesienia jest natomiast bezpruderyjność językowa. Nie wiem, czy jest jeszcze w Polsce jakiś autor płci męskiej poniżej pięćdziesiątki, który by nie odczuwał potrzeby publicznego udowodnienia, że zna wyrazy rodem z inskrypcji w publicznych szaletach. Gdybyż występowały one tylko w dialogach licealistów, czy w rozdziale wymownie opisującym, jak szesnastolatkowie demonstrują swoją dojrzałość na szkolnym
obozie („Nie op…..lamy się, bluzgi słychać na każdym kroku. (…) Ch.. im w d..ę. (…) ani żaden j…ny wychowawca”) ! Ale nie, narrator posługuje się nimi właściwie przy każdej okazji: „w łóżku sucz” (o własnej żonie!!!), „wstawianie ch..owych drzwi” , „wyszorować ptaka i jajek” , „na własną pałę” , „p…..lcie swoich bliźnich”, „kogo dmuchał w życiu”, „jeśli ktoś ma ci w życiu przyj..ać” , „święta totalnie zj…ne”. Naprawdę tak się wyraża na co dzień intelektualista, dziennikarz w dodatku – czyli człowiek, który powinien dawać przykład, jak mamy operować polszczyzną? Jeśli nie, to po co ten sztafaż? Jeśli tak, cóż… chyba pora umierać!
Szkoda, bo tak przejmującej opowieści o istocie ojcostwa i synostwa, o nieuniknionej, a równocześnie przerażającej zamianie ról, pozostawiającej tylko dwie opcje – „wymazać gumką swoje życie, żonę, dzieci, pracę, bieganie i przeprowadzić się do niego, zostać opiekunką, synem i ojcem w jednym” albo zmagać się z nieustającymi wyrzutami sumienia („że robię tak mało. Że nie daję rady być takim synem, jak ojciec był ojcem. Że w ogóle nie daję rady z tym całym gównem”) – do tej pory chyba nie było i może jeszcze długo nie będzie. Kilkanaście wulgaryzmów mniej, i byłaby ocena maksymalna…