– Na moment odszedłem z SOR-u do pogotowia, żeby odsapnąć psychicznie i fizycznie. Najcięższy dyżur w karetce jest i tak lżejszy niż najlżejszy na oddziale ratunkowym.
Od redakcji: Fragment pochodzi z książki "Agonia – lekarze i pacjenci w stanie krytycznym" autorstwa Pawła Kapusty, reportera Wirtualnej Polski. Książka, będąca zbiorem 11 reportaży, została nominowana w X edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki.
Trzeba przeżyć taką śmierć
Piotr przez kilka lat pracował jako lekarz w szpitalnym oddziale ratunkowym połączonym z jednym z 14 polskich centrów urazowych. Robota tutaj jest jak cięcie sztormowych fal drewnianą łódką. Śmigłowce i karetki zwożą ofiary z wielonarządowymi obrażeniami z najcięższych wypadków (nie tylko komunikacyjnych). Są też zawały, udary, nieudane próby samobójcze, zatrucia, utonięcia, porażenia prądem. Wszystko, co najgorsze. Na oddziale 18 łóżek, dwóch lekarzy, pięć pielęgniarek, jeden ratownik. Obszar operacyjny: promień 80 kilometrów, 600 tysięcy ludzi.
Średnio w czasie doby obsługiwanych jest 70 pacjentów. Zdarzają się jednak dyżury, podczas których przewija się setka. Praca w tempie sprinterskim. Dzieje się tyle, że nie wiadomo, w co ręce włożyć.
Przez sale niesie się dzwonek telefonu. To dźwięk nieszczęścia. Informacja, że ktoś stanął nad przepaścią i jeszcze nie podjął decyzji. Lekarz ze śmigłowca w telegraficznym skrócie:
– Lecimy. Dziecko, wypadek samochodowy. Uraz wielonarządowy: brzuch, klatka piersiowa, twarzoczaszka, połamane nogi i ręce. Krążenie zatrzymane, reanimowany. Siedem minut i jesteśmy. Cześć.
Piotr uruchamia procedurę. Najpierw informacja do pracowników oddziału. Krzątanie wokół erkowego łóżka, włączenie USG, szykowanie przyrządów i aparatury. W tym czasie Piotr wydzwania trauma team: grupę lekarzy specjalistów, bez której uratowanie dziecku życia będzie niemożliwe.
– Panie doktorze, zaraz zleci na śmigle dziecko z wypadku – to do ortopedy.
– Panie doktorze, ciężki przypadek, dziecko, wielonarządowe obrażenia – to do chirurga. Podobne telefony wykona jeszcze do neurochirurga, torakochirurga, radiologa i anestezjologa. Wszyscy zjawią się w kilka minut. Staną przed rozsuwanymi drzwiami, wciągną na dłonie gumowe rękawiczki.
Wjeżdżają nosze, ratownicy trzymają kroplówkę. Chłopiec – na oko sześć lat – leży na pomarańczowej, ortopedycznej desce. Jest cały we krwi, widać otwarte złamania. Sytuacja dramatyczna. Brak oznak życia, zatrzymane krążenie.
– Miał wiotką klatkę piersiową, kręgosłup, szyję. Był po prostu cały połamany – opowiada Piotrek.
To nie film, więc nikt nie krzyczy: "Panie doktorze, tracimy go!". Oczywistych poleceń też nie ma, wszyscy wiedzą, co robić. Akcja przypomina pracę dobrze zaprogramowanej maszyny. Wkłucia, pobranie krwi, próba krzyżowa. Piotr udrażnia drogi oddechowe: wyciąga rękę, pielęgniarka podaje laryngoskop. Jeszcze raz: rurkę intubacyjną, ssak. Ktoś inny rozcina ubranko, jeszcze inny – cewnikuje. Radiolog robi przyłóżkowe zdjęcia kończyn. Raz, dwa, trzy, cztery – trwa nieustanny masaż. No, dalej mały. Gdy tylko ruszy, będzie można pojechać na trauma skan, całościowy tomograf komputerowy. Później – od razu na centralny blok operacyjny. Wszyscy są gotowi, kilku chirurgów pali się do pomocy. Raz, dwa, trzy, cztery, tlen. Dawaj!
Ale chłopiec nie ruszy. Nie otworzy oczu. Jego serce nie zabije.
Zaraz na oddział wbiegnie matka. Zrozpaczona kobieta, która chwilę wcześniej dowiedziała się o śmierci męża. Przy życiu trzyma ją tylko nadzieja na uratowanie syna. Ona jeszcze nie wie tego, co wie Piotr. Za chwilę jej o tym powie. A gdy powie, ona wpadnie w obłęd.
– Normalni na oddziałach ratunkowych i w centrach urazowych nie pracują. Obcujemy z takimi widokami i zdarzeniami, urwanymi nogami, wnętrznościami, mózgiem na wierzchu, śmiercią, że normalny człowiek by zwariował, zasłabł kilka razy przy pierwszej okazji. Czasem podczas reanimacji zdarza się komuś z nas zaśpiewać, powiedzieć żart. Rozmawiamy ze sobą w taki sposób, że gdyby ktoś nas nagrał, byłby ogólnopolski skandal. A my po prostu tak odreagowujemy. Staramy się odciąć. Bez tego skończylibyśmy w psychiatryku. Śmierć dzieci to jednak sytuacja skrajna. Porusza nawet lekarzy medycyny ratunkowej. To rzadkie przypadki, w naszym szpitalu jest ich 10–12 w roku.
Niby rzadkie, ale raz w miesiącu trzeba taką śmierć przeżyć.
Piątek, godzina 13.05
– Wieziemy wam pana, upadek z dużej wysokości. Urazy ręki i kręgosłupa. Duża utrata krwi. Jesteśmy za kilka minut – mówi ratownik. Rozłącza się.
Z kolei ten SOR jest nieduży. Raptem cztery łóżka obserwacyjne i dwa erkowe, te do reanimacji. Gdy w okolicy zdarzy się coś naprawdę poważnego, pacjent wieziony jest od razu 60 kilometrów do centrum urazowego, do Piotrka. Jednak i tu zdarzają się bardzo ciężkie przypadki.
– Ogarnę to, ty zajmij się resztą – mówi do swojego kolegi lekarza Darek, 12 lat w zawodzie jako chirurg i specjalista medycyny ratunkowej. Na dyżurze nieprzerwanie od 30 godzin. Jeszcze tylko 18 i jego szychta dobiegnie końca. Dziś na oddziale jest ich dwóch, do pomocy cztery pielęgniarki. W oddali słychać wyjącą syrenę. Na terenie szpitala milknie, jeszcze dwa razy w lewo i karetka będzie na podjeździe.
Nosze wjeżdżają na oddział. Słychać jęk. Mężczyzna spadł z maszyny podczas pracy w lesie. Lecąc, obijał się o metalowe elementy. Złamana kość rozorała skórę. Kumple z roboty zadzwonili po pomoc.
– Zakładamy historię. Tomografia: głowa, szyja, zdjęcie klatki piersiowej, ręki – mówi Darek.
Działają automatyzmy. Pobranie krwi: jonogram, morfologia, kreatynina. Od pana czuć alkoholem, to również trzeba sprawdzić. Jeszcze grupa krwi i próba krzyżowa. Ciśnienie, tętno, temperatura. Wszystko idzie jak w zegarku.
Pielęgniarka rozwija jeden z opatrunków. Rana wygląda bardzo źle, obficie krwawi. Trzeba ją szybko podłapać na peany (takie kleszczyki do skóry). Na drugą wystarczy podwiązka. Zaopatrzenie na sucho jałowymi gazikami, anatoksyna przeciw tężcowi. Jazda na tomograf!
– Halo, proszę pana! Słyszy mnie pan? – Stan pacjenta nagle się pogarsza, traci oddech. Darek wstrzymuje nosze. – Nieprzytomny! – lekarz podnosi głos. – Zatrzymał się! Dawać go na erkę!
Pojawia się drugi doktor. Na trzy: raz, dwa, trzy, hop! Zaczyna się walka.
Intubacja, elektrody, EKG. Adrenalina według protokołu, masaż, raz, dwa, trzy, cztery, tlen, defibrylacja, raz, dwa…
Pielęgniarki krążą wokół pacjenta jak wolne elektrony. Jedna zakłada cewnik do pęcherza, druga wkłuwa się w szyję. Raz, dwa, trzy, tlen, tlen. Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia. Jedna, druga, trzecia pętla reanimacyjna. Pan Karol, lat 56, pracownik leśny, ojciec czwórki dzieci, dziadek dwójki wnucząt. Jego los w rękach Darka, Jakuba, Danki i Renaty.
Piątek, godzina 14.20
Pięć osób na lewo od małego stolika. Siedzą na krzesełkach wzdłuż ściany. Na stoliku kilka ulotek, kolorowe pismo, nad nim – tablica korkowa z przygwożdżonymi obwieszczeniami. Sześć, siedem – w dalszej części poczekalni. W kącie, koło okna, jest jeszcze jedno wolne miejsce. Usiądź i obserwuj.
Brzęczenie automatu do kawy. Jarzeniówka. Momentami jakiś stukot zza ściany i urywany, przytłumiony dźwięk karetki. Spokój. Irytację budzi tylko niebieski zegar, odliczający kolejne minuty wyglądania pomocy. Jedna z pań (ta pierwsza od lewej) mówi, że od kilku dni boli ją brzuch. Dziś już nie wytrzymała i przyszła. Kazali czekać na badania, siedzi drugą godzinę. Ten gość najbliżej automatu wracał wczoraj z roboty i krzywo stanął. Myślał, że samo przejdzie, ale kostka spuchła. Przykuśtykał. Kazali czekać. Siedzi już od dwóch godzin. A to dziecko z ojcem pojawiło się tu 45 minut temu. Wyszedł do nich lekarz. Niemal w biegu spytał gdzie boli.
– Tutaj – powiedział chłopiec, wskazując na pępek. Doktor zamienił z opiekunem dwa słowa, kazał czekać i czmychnął za drzwi.
Do recepcji wchodzi pięćdziesięciolatek. Trudno powiedzieć, czy na twarzy ma wyrysowany jeszcze strach czy to już ból.
– Słucham pana? – słychać z okienka.
– Zakłuło mnie w klatce. Ledwo idę – duka pielęgniarce w rejestracji.
Ta bez kolejnych pytań prowadzi go na oddział.
Scenę obserwuje mężczyzna z dłonią owiniętą ręcznikiem. Mył naczynia, pęknięta szklanka rozcięła mu skórę od małego palca aż po kciuk. Owinął więc łapę, wsiadł w auto i przyjechał. Patrzy na to, walczy ze sobą dobrych kilka minut, ale nie wytrzymuje. Wstaje, wchodzi na oddział przez duże, białe drzwi. Szarpie za jedną klamkę – zamknięte.
Za drugą – nic. Kilka kroków dalej, kolejna klamka – drzwi puszczają. W pomieszczeniu jeden lekarz, dwie pielęgniarki. Rozmawiają, on trzyma kawę. O nie, tego to już za wiele.
– To ja, ku..a, czekam od dwóch godzin, aż ktoś mi łaskawie pomoże, a wy sobie, do ch..a, kawkę pijecie? Na dodatek ja siedzę i czekam, a jakiś gość wchodzi z ulicy i zajmujecie się nim od razu? Poza kolejnością? Robicie sobie, ku..a, jakieś żarty?
Konsternacja.
Piątek, godzina 14.00
Raz, dwa, trzy. Tlen, tlen. Jeszcze trochę, próbujmy. Kolejne minuty: 10, 15, 20. To już grubo ponad godzina walki o ojca czwórki, dziadka dwójki. Zespół się nie poddaje. Jeszcze kilka ruchów i jest! Monitor krzyczy dobrą nowiną. Wrócił, odżył, udało się! Pacjent odzyskuje rytm.
– Dzwońcie po kardiologa do konsultacji, teraz jak najszybciej na diagnostykę.
Pacjent wyjeżdża na zdjęcia. Zespół nie świętuje sukcesu, na tym niewielkim oddziale mają w miesiącu kilka podobnych. Ale zmęczenie, owszem, daje o sobie znać. Lekarze z dwoma pielęgniarkami na moment siadają, jeden chwyta duraleksową szklankę z zimną kawą, którą zrobił dwie i pół godziny wcześniej. Łyk. Rozsuwają się drzwi. To pielęgniarka.
– Panie doktorze, zrobiłam pacjentowi z ulicy EKG. Są zmiany niedokrwienne.
Czyli zawał. Jeden z lekarzy kończy dwuminutową pauzę, znika.
Mija kilkanaście sekund. Znów rozsuwają się drzwi. Teraz jakiś gość z ręcznikiem owiniętym wokół ręki. Momentalnie wybucha.
– To ja, kurwa, czekam od dwóch godzin, aż ktoś mi łaskawie pomoże, a wy sobie, do chuja, kawkę pijecie? Na dodatek ja siedzę i czekam, a jakiś gość wchodzi z ulicy i zajmujecie się nim od razu? Poza kolejnością? Robicie sobie, kurwa, jakieś żarty?! – krzyczy.
– Proszę pana, właśnie skończyliśmy reanimację. Musimy chwilę odpocząć. Proszę stąd wyjść i czekać na swoją kolej – mówi jedna z pielęgniarek. I tak jest wyjątkowo miła dla agresywnego pacjenta.
– Gówno mnie obchodzi jakaś reanimacja!
Konsternacja, ale tylko chwilowa. Takie zachowanie to przecież smutna norma.
Może trudno to sobie wyobrazić, ale warto spróbować. Zespół prowadzi jednocześnie dwie reanimacje. Dwa zatrzymania krążenia zwiezione przez karetki w jednym momencie. Leżą i walczą łóżko w łóżko. Na oddziale sytuacja w miarę opanowana (czytaj: pełno potrzebujących, ale nikt nie umiera), całe siły przerzucone więc tylko na to. Adrenalina w podwójnej dawce, podwójne uciski, podwójny tlen. A w poczekalni awanturuje się kobieta – córka starszej pani przywiezionej z migotaniem przedsionków. Czyli sprawą mogącą czekać. Jest tak namolna, że pielęgniarka na recepcji nie daje sobie z nią rady. Prosi o pomoc lekarza, który właśnie odpoczywa po kolejnej pętli reanimacyjnej.
– Kiedy zajmie się pan moją mamą? – pyta kobieta. Oblicze ma ostre jak tasak. To chyba sugestia, że nie prowadzi negocjacji, a po prostu wymaga.
– Nie teraz, prowadzimy dwie reanimacje – szybka odpowiedź.
– To czy może pan przerwać reanimację i zająć się moją mamą?
Doskonale wie, co mówi i czego wymaga. Lekarz uśmiecha się tylko pod nosem. Zawrotka na pięcie, powrót do erkowej sali.
Inny oddział ratunkowy. Za Wojtkiem – triażowym (osobą decydującą o kolejności przyjęć według stanu zdrowia pacjenta, a nie momentu jego pojawienia się na izbie przyjęć) od kilkudziesięciu minut biega kobieta, prosi o miejsce na oddziale. Mówi o bólu, że już dłużej nie da rady.
– Oddział nie jest z gumy, nie mam gdzie pani położyć. Pani stan zdrowia pozwala na czekanie. Musi pani czekać. Albo tak jak pani już mówiłem, może pani spróbować w Nocnej Pomocy Lekarskiej – mówi Wojtek.
Mija kilka minut, sytuacja się powtarza. Po kolejnych pojawiają się nerwy, krzyki i groźby.
– Dobrze, zapraszam panią ze sobą.
Ratownik uchyla drzwi, wprowadza zadowoloną z siebie pacjentkę. A tam – łóżka zajęte, ludzie na wózkach i krzesłach, nawet na materacach na ziemi.
– No, proszę teraz do kogoś podejść i zrzucić go z łóżka. Tutaj leży pani z ostrym bólem brzucha, tutaj pani, która jeszcze dwie godziny temu była reanimowana. Tu pan z podejrzeniem udaru. Proszę, niech pani kogoś wyprosi i się położy na jego miejscu.
Nie chciała.
Prokurator za mielone mięso
– Czasy są podłe, system do szpiku chory, a ludzie bezczelni – mówi Piotr. – Według raportu NIK 80 procent pacjentów, którzy pojawiają się na oddziałach ratunkowych, w ogóle nie powinno się tam znaleźć. Powinni iść ze swoimi problemami do przychodni zdrowia, Nocnej Pomocy Lekarskiej albo po prostu na stację benzynową po paracetamol. Z wielu powodów lgną jednak do oddziałów ratunkowych. Jeśli już dostaną się do lekarza pierwszego kontaktu, ten najczęściej nie zleci dodatkowych badań krwi albo moczu. Ze zwykłej chciwości, bo jeśli zleca, musi płacić za to z puli na wszystkich pacjentów, którą dostaje od NFZ. Mój kolega, lekarz rodzinny, miesięcznie wydaje na to 3500 złotych. Jego kolega zza ściany – tylko 500 złotych, ale w tym czasie wypisuje skierowania na SOR. Wie, że jeśli wyśle do nas człowieka, pacjent zostanie gruntownie przebadany, a on nie wyda grosza. Inna sprawa: w Nocnej Pomocy Lekarskiej często pracują lekarze jeszcze bez specjalizacji. Dorabiają do rezydenckiej bieda-pensji. To często lekarze robiący specjalizację z wąskiej dziedziny, na przykład radiologii. O wielu rzeczach nie mają zielonego pojęcia. Są zatrudniani na kontrakty i odpowiadają za błędy całym majątkiem, więc ze strachu przed prokuratorem kierują pacjentów do szpitala.
Darek: – Ludzie uważają SOR za wielką przychodnię, laboratoria i zespół diagnostyki, gdzie od ręki mogą sobie zrobić badania. To prawda, mamy tu możliwości diagnostyczne. Wszyscy zapominają jednak, że są one przeznaczone dla pacjentów w stanie nagłego zagrożenia życia!
– Gdyby pojawiali się tu tylko pacjenci, którzy rzeczywiście powinni, byłaby to praca marzeń. Oddział ratunkowy byłby od ratowania. A niestety praca jest, proszę mi wybaczyć, przesrana. Jako triażowy muszę się codziennie boksować z ludźmi, którzy zamiast iść z wysypką do lekarza pierwszego kontaktu, przychodzą do nas. Przecież to tak, jakby starszy pan przyszedł z przerostem prostaty na pediatrię – mówi Wojtek.
Przez niewydolność systemu (na przykład przez brak numerków do lekarza pierwszego kontaktu z jednej strony i wykłócanie się o przyjęcie na SOR z drugiej) w poczekalniach oddziałów ratunkowych dochodzi do scen wręcz absurdalnych.
– Ludzie nas straszą, nagrywają smartfonami, mówią, jakie mamy im robić badania. „Jak pan nie zabierze mamusi do szpitala, to pójdzie pan siedzieć” – nawet sobie nie zdajesz sprawy, ile razy coś takiego słyszałem. Zastraszeni lekarze i ratownicy boją się nie przyjąć takiej osoby. Nikt nie chce ryzykować, więc kolejki rosną – przyznaje Piotr.
Pewnego dnia na oddział Wojtka i Darka przyszła kobieta z siatką z zakupami. Stała bywalczyni, wielokrotnie odsyłana przez dyżurnych do NPL. Tym razem znów z niepoważnymi dolegliwościami, znów odesłana do lekarza rodzinnego. Po miesiącu listonosz zostawił na oddziale prokuratorskie pismo. Pani oskarżyła lekarzy i pielęgniarki o kradzież pomidorów oraz mielonego mięsa. Pięciu pracowników oddziału musiało iść do prokuratury i składać zeznania w sprawie domniemanej kradzieży produktów na niedzielny obiad.
– Wsiadła nam na psychikę tak bardzo, że śniło mi się, że jadę nowym samochodem, a jej dzieci rzucają we mnie kamieniami. Próbuję łapać te cegłówki, w końcu budzę się mokry – śmieje się Wojtek, ale dodaje na poważnie: – Takich pacjentów jest ogrom. Roszczeniowi, opryskliwi, wulgarni. Jeśli dolegliwości nie nakazują przyjęcia, pacjent jest odsyłany. Większość przedstawia jednak takie objawy – często po przejrzeniu w internecie porad „co powiedzieć, żeby przyjęli” – że strach ich odesłać. Bo na tysiąc podobnych przypadków w jednym może się coś stać. I wytłumacz się później sądowi, dlaczego nie udzieliłeś pomocy. Dlatego na SOR-ach jest taki ścisk. System jest niewydolny do tego stopnia, że w kolejkach stoją czasem nawet karetki – mówi Wojtek.
To prowadzi do kolejnych kuriozalnych sytuacji.
– Dobrze, już idę po pana doktora. – Pielęgniarka z dyżurki wstaje, znika za drzwiami.
30 sekund, te same drzwi ulegają naporowi wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna w białym fartuchu. Musi być wściekły. Przez moment słucha głosu w słuchawce, ale w końcu wybucha.
– Odpierdol się ode mnie człowieku, daj mi teraz spokój! Gość mi leży na erce, nie wiem, czy mu się do łba nie leje, a ty mi tu pierdolisz coś o 25 minutach! – Krótka piłka, bez uścisków przed rozłączeniem. Słuchawka rzucona, lekarz już za drzwiami. Scenę obserwuje osiem osób siedzących na plastikowych krzesełkach w poczekalni.
– No patrz, Krystyna, co za cham! Kto to widział? – To jedna z kobiet czekających na swoją kolej.
Gdy słusznie mówi do Krystyny o chamstwie, nie ma pojęcia, że to ratownicy czekający od 25 minut przed oddziałem z pacjentem w karetce i mający już zlecenie na kolejny wyjazd zadzwonili ze skargą do wojewódzkiego koordynatora. Że wulgarny lekarz ma w tym czasie na oddziale czterech pacjentów, którzy nie powinni tam być, ale każdy z nich wymaga atencji. Że w tym samym czasie na sali R leży nieprzytomny w trakcie diagnostyki. Że wypił alkohol niewiadomego pochodzenia, że spada mu ciśnienie. Że trzeba było przerzucić tam siły, żeby chłopa w ogóle utrzymać przy życiu. Że ktoś szuka dla niego miejsca na oddziale intensywnej terapii. Że tutaj nie ma, że w drugim szpitalu miejskim też nie ma, że trzeba dzwonić do 15 różnych ośrodków w promieniu 150 kilometrów. Że w końcu znajduje się miejsce na OIOM-ie w Zgorzelcu. Że trzeba organizować transport, a w szpitalu nie ma karetek. Że w tym samym czasie przyjeżdża karetka z pijanym, agresywnym pacjentem z urazem głowy. Że pacjent się miota, wstaje, zrywa opatrunek. Że cała poczekalnia jest we krwi, cały podjazd też bordowy. I że w tym właśnie momencie koordynator postanowił zadzwonić i poprosić o kulturalne, spokojne i wyczerpujące wyłożenie sytuacji, dlaczego karetka czeka już 25 minut…
Codzienny armagedon
Dla pracownika SOR-u wyrwanie pacjenta ze szponów śmierci nie jest wcale największym wyzwaniem. Nie jest nim błyskawiczne podejrzenie udaru albo zaopiekowanie się osobą, której maszyna rolnicza ucięła rękę na wysokości łokcia. O wiele trudniejsze jest ściągnięcie spodni nieprzytomnemu, mającemu we krwi sześć i pół promila alkoholikowi i umycie mu tyłka z zaschniętego, cuchnącego kału. Później – zacewnikowanie. Później – założenie wkłucia. Dla pielęgniarek i ratowników zatrudnianych na oddziałach ratunkowych to codzienność. Skala jest wstrząsająco gigantyczna.
– Jak robiłem szkołę, ratownictwo medyczne, nasłuchałem się o wzniosłych celach. Ideały runęły w pierwszym tygodniu pracy. Zwożą do nas dosłownie wszystko. Oczywiście są zawały, udary, obrzęki płuc, wypadki, ale nasza zmora to alkoholizm i zaniedbanie – mówi Wojtek.
Sobota, majowe popołudnie. Pary spacerują deptakiem, dzieciaki naciągają rodziców na cukrową watę i kulkowe lody. Uliczny grajek mógłby starać się trochę bardziej, ale nie ma już co wybrzydzać. Później w stronę parku, do przyjemnego cienia. Tu lekkie poruszenie, bo ktoś leży pod ławką. Dla większości spacerowiczów to zwykły, ludzki śmieć. Na pewno pijany, nie ma co podchodzić. Dobrze, że ktoś w ogóle zdecydował się zadzwonić na 112.
– On tu leży i się nie rusza – mówi dzwoniący, ale ani myśli udzielać pomocy.
Przyjeżdża karetka, ratownik wyławia chłopa z jeziora wymiocin. Oddycha, ale kontaktu nie ma z nim żadnego. Mieszanina alkoholu, rzygowin i brudu tworzy dość specyficzny bukiet zapachowy. Nie ma innej opcji, trzeba jechać na SOR. Na oddziale badanie krwi: grubo ponad sześć promili. Piękny wynik. Jak na ten oddział – rekordowy.
– Brak świadków zdarzenia. To zadrapanie na czole raczej nie z dzisiaj, ale pewności nie ma – mówi obsługa karetki lekarzom.
Procedura jest więc jasna: nieprzytomny od alkoholu pacjent, z podejrzeniem ewentualnych urazów głowy, musi przejść cały proces diagnostyczny, nie wyłączając tomografii komputerowej. Nie ma lekarza, który zrezygnowałby z tego badania. W przypadku późniejszych powikłań doktor zatrudniony na kontrakt odpowiada za błędy całym swoim majątkiem. W Polsce pacjent rekordzista miał w ciągu roku 160 tomografii. Koszt jednej to około 300 złotych. Normalni ludzie zapisując się na badanie, czekają trzy miesiące w kolejce.
Pacjent jedzie na tomograf, wraca w jeszcze gorszym stanie, niestabilny. Decyzja: jak najszybciej na OIOM. Podjeżdża wewnętrzna karetka, pijaka wspiera respirator, kardiomonitor, pompy infuzyjne. Później kilka godzin walki o życie podławkowej znajdy na oddziale intensywnej terapii. W końcu odzyskuje przytomność. Zanim ktokolwiek zdąży mu zakomunikować, gdzie jest i co się wydarzyło, wstaje, wyrywa z siebie cewnik, zrywa wenflony, chlapie dookoła krwią.
Krzyczy: – Pierdolę to, idę do domu!
I idzie.
Temu jeszcze sprzyjało szczęście, bo miał później okazję wypić za swoje zdrowie. Inna, ale podobna historia swój finał znalazła na prosektoryjnym stole. Wiejski cwaniak, pijak, mistrz gminy założył się pod sklepem z kumplami, że wypije całą flaszkę z gwinta. Wydudnił wódkę ze smakiem, butelką rąbnął o ziemię, od kolegów dostał owację na stojąco.
– I co, kurwa?! Mówiłem, że wypiję!
Kilkadziesiąt minut później reanimowali go policjanci, następnie ratownicy w karetce, na końcu ekipa tutejszego SOR-u. Raz wracał, raz odchodził, później znów wracał. Wysłali go na OIOM, ale on już cewnika nie był sobie w stanie wyrwać. Tę głupotę ekipa pogrzebowa zasypała kilkudziesięcioma kilogramami cmentarnej ziemi.
Takie atrakcje to tutaj norma, codzienność.
– Zdarzają się dyżury, przede wszystkim w weekendy i święta, podczas których wszyscy pacjenci na SOR-ze są pod wpływem alkoholu. Nawet nie tyle pijani. Oni są po prostu NAJEBANI. Nie ma nikogo z migotaniem przedsionków, nikogo z udarem, zawałem. Wszyscy z promilami. Ten tutaj pięć, tamten sześć, ten na materacu na ziemi 4,5 promila. Na oddziale są tylko dwa łóżka z pasami, które pozwalają na unieruchomienie pacjenta. No i co z tego, że zwiążemy dwóch z dziecięciu, skoro ośmiu biega po korytarzach i demoluje sale? Wyrywają się, nie są w stanie iść, upadają, walą twarzą w ziemię i trzeba im później szyć łuki brwiowe, opatrywać połamane od uderzeń w szpitalne szafki nosy. Przewracają urządzenia, kroplówki. Zaczepiają innych pacjentów. Zrywają opatrunki, wyrywają wenflony, więc krew sika po ścianach i podłogach. Miesza się z ich wymiocinami, a salowa lata z mopem i próbuje to wszystko sprzątać. To taki nasz codzienny armagedon. A na zmianie ja, lekarz i cztery pielęgniarki… Często sobie nie radzimy. Raz był taki burdel, że jak o północy wezwałem na oddział policję, to siedzieli z nami do szóstej rano. Po prostu nie mogliśmy ogarnąć tych ludzi – wspomina Wojtek.
Kiedyś, na samym początku, umiał o tym opowiadać ze śmiechem. O tym, jak po przywiezieniu dwudziestolatka po dopalaczach i wódzie cała załoga nie była w stanie wpiąć go w pasy. Jak on – stukilogramowy ratownik – musiał pacjentowi klękać na rękach, żeby pielęgniarki mogły go przytwierdzić do łóżka. Dziś śmiechu nie ma. Jest irytacja i zrezygnowanie.
Agresja to tutaj stały bywalec. Piotrek z centrum urazowego wielokrotnie podczas swoich dyżurów godził się z losem i czekał na moment, kiedy pacjent rzuci w niego monitorem bądź pobije stojakiem od kroplówki. Na co drugim dyżurze wyzywany jest od kurew, szmat i pedałów, jednym uchem wpuszcza ten potok obrzydliwości, drugim go wypuszcza, ale po sierpniowym zdarzeniu było naprawdę dramatycznie. Karetka przywiozła na oddział wyjątkowo agresywnego i wulgarnego pacjenta. Wyrywał się, miotał. W końcu zaczął pluć na pielęgniarki i lekarzy krwią.
– Mam hacefała! Mam HCV! – wydzierał się przy tym na cały szpital. Może psychopata, ale przynajmniej prawdomówny, bo nie kłamał.
Piotrkowi zakażoną krwią splunął prosto w twarz. Pacjentowi założono później sprawę w sądzie, tylko co z tego, skoro przez kolejne miesiące lekarz musiał przechodzić badania wykluczające zarażenie wirusem.
– Niektórych pijaków znamy z imienia i nazwiska, bywają na oddziale częściej niż pracownicy. Jeden miał kiedyś sześć i pół promila. Chodził, przedstawiał się i bezbłędnie recytował swój PESEL. A przecież sześć i pół promila to dawka, która dla normalnego człowieka kończy się obrzękiem mózgu, wizytą na OIOM-ie i śmiercią. Najwięcej w życiu widziałem siedem i dwa. Ale ten pan grzecznie spał.
– Dlaczego takie przypadki są zwożone na SOR? Przecież są izby wytrzeźwień…
– Znakomite pytanie! Już ci odpowiadam: wynika to z definicji. Powyżej trzech promili to stan zagrożenia życia. Izba wytrzeźwień w naszym mieście nie chce przyjmować ludzi z trzema promilami. Wszyscy ponad ten stan są więc kierowani do nas. Z jednej strony oddziału na śmigle zlatują ofiary wypadku samochodowego, reanimuję dzieci, zaopatrzam człowieka ze zmiażdżonymi nogami, a z drugiej strony po oddziale biegają półprzytomni pijacy, którzy w piątkową noc dostali pod klubem butelką w łeb. Albo po prostu znaleziono ich na chodniku. Dla nas to gigantyczny problem.
10 nocy w swoim łóżku
Różne są oddziały i różna na nich intensywność pracy. Na niektórych można czasem znaleźć dwie-trzy godziny spokoju i przyłożyć głowę do poduszki. Pielęgniarka ma budzić w trudnych chwilach. Są też oddziały, gdzie o śnie nie ma co śnić. Na takim właśnie pracował Piotrek.
– Na moment odszedłem z SOR-u do pogotowia, żeby odsapnąć psychicznie i fizycznie. Najcięższy dyżur w karetce jest i tak lżejszy niż najlżejszy na oddziale ratunkowym – mówi.
W centrum urazowym nie ma chwili, żeby wziąć głębszy wdech. Momentu, by normalnie zjeść. Grzejesz obiad w mikrofalówce cztery razy, bo cały czas cię odciągają od stołu. Gdy Piotrek przychodził do roboty, pracowało tu 10 lekarzy specjalistów medycyny ratunkowej. Dziś jest sześciu. Niektórzy nie wytrzymali tempa, teraz trzeba robić ponad siły, żeby spiąć grafik. Piotrek najwięcej w miesiącu przepracował 410 godzin. Norma to między 350 a 400 godzin. Teraz padnie kwota, uwaga, proszę o zachowanie spokoju: miesięcznie na kontrakcie zarabia około 30 tysięcy złotych brutto. Minus 1300 złotych ZUS i 19 procent podatku. Brak lekarzy w połączeniu ze zwożonymi tu przypadkami najcięższymi z możliwych powoduje zwiększenie stawek. A o jakich przypadkach jeszcze mowa? Na przykład o mężczyźnie z krwiopluciem, który chwilę wcześniej wrócił z egzotycznej wycieczki. Podejrzenie eboli, specjalne skafandry (i tak nieprzystosowane do tego wirusa), antybiotyki. Na szczęście to nie była ebola, ale zespół miał trochę stracha.
Kasa, jak na polskie warunki, jest dobra, ale praca – wykańczająca psychicznie i fizycznie. Po przedłużonym dyżurze, czyli 24 godzinach plus siedmiu następnych Piotr wracał do domu, po drodze siadał na ławce na placu zabaw i tam usypiał. Spał, a dzieci chodziły wokół niego i pytały swoich mam: Czy temu panu na pewno nic się nie stało? Może trzeba zadzwonić po karetkę?
– Zdarzało mi się pracować pełne dwie doby non stop i uważam, że ostatnie godziny mojej pracy były zagrożeniem dla pacjentów. Na polskie warunki zarabiam bardzo dużo pieniędzy, bo 20 tysięcy złotych netto, ale robię na dwa i pół etatu, większość życia spędzam w pracy. Nie dzieje się tak z chciwości. Tego wymaga ode mnie pracodawca. Bez mojej dyspozycyjności nie zepnie grafiku – mówi.
Darek spędza w pracy dwie trzecie miesiąca. Oprócz niewielkiego oddziału ratunkowego są trzy oddziały pogotowia i jeszcze jeden oddział ratunkowy w innym mieście. W swoim łóżku śpi 10–11 nocy w miesiącu. Do szpitala, w którym właśnie rozmawiamy, ma z domu 120 kilometrów. Leśnymi drogami, przez wioski, to prawie dwie godziny w jedną stronę. Dojeżdża tak od czterech lat, ma tu 10 dyżurów w miesiącu. Na tej trasie spędza 40 godzin w miesiącu.
– Gdyby się nie opłacało, to bym nie przyjeżdżał. No i ja chyba jednak nadal lubię tę robotę. A najtrudniejsze momenty? Jeżeli ktoś ma przeżyć, to nawet mimo ewentualnych błędów podczas transportu i reanimacji – przeżyje. Jeżeli ma umrzeć, to choćbyśmy korzystali z najbardziej zaawansowanej techniki i prowadzili akcję według wszelkich procedur, podawali wszystkie możliwe leki – umrze. Tak, jakby nad całością jeszcze ktoś czuwał. A raczej Ktoś, kto ma plany wobec chorego…
Fuchy w wolnych chwilach
Wojtek składa myśli w zwarty komunikat. W końcu mówi: – Prosisz, żebym opowiedział o moim najcięższym dyżurze. Nie umiem tego zrobić. Tu nie ma czegoś takiego, jak najcięższy dyżur. Każdy jest albo ciężki, albo bardzo ciężki. Zdarza się, że przez okrągłe 24 godziny nawet nie usiądziesz. A dyżury bywają i kilkudniowe.
– Czasem kładłem się na łóżku reanimacyjnym, żeby złapać chociaż godzinę snu. Usypiałem, ale dyżur trwał w mojej głowie. Śniły mi się reanimacje, osoby po ciężkich wypadkach. Najczęściej jednak pijacy wbiegający hordami na oddział. Z pretensjami, pięściami do bicia. Nie mogłem ich powstrzymać. Śniłem o tym nawet w domu. Zastanawiałem się nad pójściem do psychiatry. Teść ma firmę budowlaną w Niemczech. Mówi mi: Nie bądź dureń, rzuć tę robotę! A ja nie umiem tego zrobić, lubię pracę na SOR-ze. Pytanie, jak długo jeszcze. Nie wiążę z tym zawodem przyszłości. Nie da się.
Wojtek pracuje około 300 godzin w miesiącu. Jest ratownikiem zatrudnionym na kontrakcie w SOR-ze. ZUS, podatek – wszystko na jego głowie.
– W styczniu rodziło mi się dziecko, wziąłem 10 dni wolnego, chciałem być blisko żony. Zrobiłem tylko 190 godzin, więc nie zapłaciłem ZUS-u i podatku. Gdybym zapłacił, zostałoby mi na życie 1000 złotych. W lutym wypracowałem ponad 300 godzin, więc zapłacę za dwa miesiące.
Zażynając się ponad siły na dyżurach, możesz zarobić 7 tysięcy złotych brutto. ZUS, podatek 19 procent – wychodzi niecałe 5 tysięcy. I pamiętaj, że aby tyle dostać, musisz praktycznie zamieszkać w szpitalu.
– Ponoć czasem dorabiasz na fuchach?
– Spawam metalowe ogrodzenia.
Na początku pracy na oddziale bardzo angażował się emocjonalnie. Teraz potrafi się odciąć, choć nie zawsze.
Jakiś czas temu karetka przywiozła kobietę – posiniaczoną, zmaltretowaną przez męża. Wszystkie żebra połamane, rana głowy, krwawienie w mózgu. Cała zmiana rzuciła się na pomoc. Po wstępnym zaopatrzeniu pacjentka została wysłana na neurologię.
– Gdy dotarła do nas informacja, że zmarła, w myślach powiedziałem do siebie: gdyby policja przywiozła jej męża do nas na przebadanie, mnie też musieliby zamknąć do więzienia.
Niedługo później przyjechał starszy pan, pod siedemdziesiątkę. Znali go tu wszyscy, bywał często, bo zdrowie szwankowało. Załoga bardzo go lubiła, nawet gdy cierpiał, zawsze zachowywał dobry humor, rozśmieszał pielęgniarki i salowe. Dobrze wychowany, serdeczny pan. Tego dnia przyjechał z dusznością. Wojtek przewiózł go na tomografię. Podczas badania pękł mu tętniak. Staruszek zmarł.
– Najgorsze, że nie było dla niego ratunku. Nic nie mogliśmy zrobić. Pracuję tu już dwa lata. Po jedenastym zgonie przestałem je liczyć.
Będzie coraz gorzej
Specjalistów medycyny ratunkowej w Polsce jest bardzo mało, około 900. To dziedzina szczególna, trzeba mieć predyspozycje do zarządzania zespołem, wydawania szybkich i trafnych poleceń. Na zaglądanie do książki nie ma czasu.
– Podczas kongresu medycyny ratunkowej w Karpaczu wypowiadali się goście ze Stanów Zjednoczonych. Chwalili się: w tym roku mieliśmy 1896 miejsc specjalizacyjnych i wszystkie zajęliśmy! A u nas w Polsce od lat są wolne miejsca, nikt nie chce robić tej specjalizacji. Idą na to tylko pasjonaci. Pytaliśmy więc: Jak to robicie, że u was jest inaczej? I wiesz, jaka była odpowiedź?
– Pewnie pieniądze.
– Dokładnie, cash. Medycyna ratunkowa jest w Stanach najbardziej opłacalną specjalizacją. No i lekarz nie pracuje tam czterystu godzin w miesiącu, ale to chyba oczywistość. Praca w ratownictwie jest niewdzięczna. Pacjenci nawet później ci nie podziękują. Podadzą rękę chirurgowi, który ich operował, ortopedzie, który ich składał. My w całym zamieszaniu giniemy, SOR to taka sortownia. A nasza praca jest szalenie ważna, przecież po kilka razy dziennie wyciągamy ludzi z zaświatów.
– Za dobrą robotę nikt cię tutaj nie pochwali. Z kolei za złą minę albo odburknięcie – zawsze się ktoś przyczepi. Pacjenci nie zdają sobie sprawy, jak wygląda nasza rzeczywistość, jak zorganizowana jest nasza praca. Przychodzą jak do sklepu, wymagają błyskawicznej opieki z uśmiechem na ustach. Gdy siedzą w poczekalni, nie mają zielonego pojęcia, co dzieje się za tymi białymi, magicznymi drzwiami – mówi Darek.
Po dwóch pełnych dniach na oddziale w końcu pakuje neseser, odwiesza fartuch. Dwa piętra w dół z dyżurki do wyjścia. Zanim wskoczy do auta, musi jeszcze przeciąć poczekalnię. Tam – pięć osób, brzęczący automat do kawy, jarzeniówka. Każdy wygląda pomocy. Darek zerka jeszcze w lewo. Nad wejściem na oddział napis: „Dziękuj Bogu, że możesz czekać.
Ci za drzwiami czekać już nie mogą”. Zapina kurtkę.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Książka do kupienia tutaj.
Paweł Kapusta: Pochodzi spod Zielonej Góry. Na chleb, coś na chleb i bilet miesięczny zarabia pisząc o piłce nożnej w WP SportoweFakty. Bawił się w korespondenta na mundialach w RPA, Brazylii i Rosji oraz na polsko-ukraińskim i francuskim Euro. Kiedyś - tygodnik "Piłka Nożna", od 2016 roku - Wirtualna Polska. Sędzia piłkarski z wielką przyszłością (w piątej lidze). Dotychczas nie wybudował domu, nie posadził drzewa i nie spłodził syna, ale mówi, że wyciągnie wnioski i da z siebie wszystko. Nominowany do prestiżowej European Press Prize, zdobywca nagrody im. Teresy Torańskiej za tekst "Trudno kogoś ratować, gdy życie rozlewa się po podłodze". Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż prasowy.